Skocz do zawartości

Baśnie Hansa Christiana Andersena :)


Gość Vampirella

Rekomendowane odpowiedzi

Gość Vampirella

BAŁWAN ZE ŚNIEGU

 

- Jakiż ten mróz jest wspaniały! - powiedział bałwan ze śniegu.

 

- A jakie "to" w górze jest rozżarzone! - miał na myśli słońce.

 

- Nie zmusi mnie do mrugania, będę mocno zaciskał moje skorupki śniegu. Zamiast oczu miał dwa duże,

trójkątne kawałki dachówek, usta miał zrobione z kawałka starych grabi, posiadał więc i zęby. Przyszedł

na świat wśród radosnych okrzyków dzieci, powitany brzęczeniem dzwoneczków sanek i strzelaniem z

bicza. Słońce zaszło, wzeszedł księżyc w pełni, okrągły i wielki, jasny i piękny w błękitnym powietrzu.

 

- Gdybym tylko wiedział jak ruszyć się z miejsca. Gdybym to potrafił, poszedłbym teraz poślizgać się po

lodzie, widziałem jak to robili chłopcy. Ale nie potrafię biegać.

 

- Precz, precz! - zaszczekał stary pies podwórzowy, który był trochę zachrypnięty. Miał chrypę od czasu,

gdy przestał być pokojowym pieskiem i już nie leżał pod piecem. - Słońce nauczy cię biegać. Widziałem

co się działo zeszłego roku z twymi poprzednikami, a dawniej z ich poprzednikami. Wszyscy oni poszli

sobie precz.

 

Pogoda się zmieniła. Nad ranem gęsta, wilgotna mgła pokryła całą okolicę. Kiedy dniało, zawiał wiatr,

wziął ostry mróz. I cóż to za widok ukazał się gdy wzeszło słońce! Wszystkie drzewa i krzaki stały w

szronie. Wyglądało to jak las z białego korala, wszystkie gałęzie były białe jakby obsypane białym

kwieciem. A kiedy zaświeciło słońce, wszystko zabłysło jak pokryte diamentowym pyłem. Wydawało się,

że płoną tam niezliczone maleńkie światełka, jeszcze bielsze od białego śniegu.

 

- Jakie to cudownie piękne - powiedziała młoda dziewczyna, która weszła z młodzieńcem do ogrodu.

Stanęli tuż koło bałwana i oglądali błyszczące drzewa. - Nawet w lecie nie ma takiego widoku.

 

- A takiego jegomościa jak ten nie ma wcale w lecie - dodał młodzieniec i wskazał na bałwana. - Jest

wspaniały.

 

Dziewczyna zaśmiała się, kiwnęła głową bałwanowi i tańczyła ze swym przyjacielem po śniegu, który

skrzypiał im pod nogami.

 

- Kto to byli ci dwoje? - spytał bałwan psa.

 

- To państwo - odrzekł pies. Kiedy się dopiero wczoraj przyszło na świat, wie się doprawdy nie wiele,

widzę to po tobie. Ja jestem stary i doświadczony, znam tu wszystkich w obejściu, a były czasy, kiedy

nie stałem tu na zimnie, przywiązany na łańcuchu. Kiedy byłem młodym pieskiem, oni mówili, że małym

i ślicznym, wówczas leżałem w pokoju na pluszowym fotelu, spoczywałem na kolanach pana i pani,

całowano mnie w pyszczek i wycierano mi łapki haftowaną chusteczką. Nazywano mnie wtedy

"najpiękniejszym piesiem". Ale potem stałem się dla nich za duży i podarowali mnie gospodyni.

Powędrowałem więc do sutereny. Było tam wprawdzie skromniej, ale przytulniej. Dzieci nie ciągnęły

mnie za ogon i nie drażniły jak tam na górze. Karmili mnie równie dobrze. Miałem własną poduszkę i był

tam również piec, a o tej porze roku to najmilsza rzecz na świecie, Właziłem pod piec, tak że znikałem

pod nim. Często jeszcze śnię o piecu.

 

- Czy piec wygląda podobnie do mnie, czy jest taki piękny jak ja? - zapytał bałwan ze śniegu

 

- Wygląda zupełnie jak twoje przeciwieństwo. Jest czarny jak węgiel, ma długą szyję i mosiężną trąbę.

Pożera drzewo, aż ogień bucha mu z ust. Trzeba trzymać się jego boku, tuż koło niego lub pod nim, to

niezwykła przyjemność. Możesz go zobaczyć z miejsca w którym stoisz.

 

Bałwan ze śniegu zajrzał w okno sutereny i zobaczył rzeczywiście czarny, polerowany przedmiot z

mosiężną rurą. Ogień błyszczał w dole. Bałwan miał dziwne uczucie, z którego sam nie zdawał sobie

dobrze sprawy. Ogarnęło go coś takiego co znają wszyscy ludzie, o ile nie są bałwanami ze śniegu.

 

- I dlaczego go opuściłeś? - spytał bałwan. - Jak mogłeś opuścić takie miejsce?

 

- Musiałem - odpowiedział pies - wyrzucili mnie i przywiązali do łańcucha. Ugryzłem służącego w nogę,

bo zabrał mi kość. Kość za kość, myślałem sobie. Ale oni wzięli mi to za złe i od tego czasu

przymocowano mnie do łańcucha.

 

Bałwan ze śniegu nie słuchał już więcej, patrzył tylko nieustannie w okno sutereny do gospodyni, patrzył

w głąb pokoju, gdzie stał piec na swych czterech żelaznych nogach i był tej samej wielkości co bałwan ze

śniegu.

 

- Coś tak dziwnie we mnie trzeszczy - powiedział bałwan. - Czyż nigdy się tam nie dostanę. Przecież to

niewinne życzenie, a nasze niewinne życzenia spełniają się zazwyczaj. Jest to moje najskrytsze życzenie,

moje jedyne życzenie. Byłoby niesprawiedliwie gdyby się nie spełniło. Muszę się tam dostać, muszę się

do niego przytulić, nawet gdybym miał stłuc szybę w oknie.

 

- Nigdy się tam nie dostaniesz - powiedział pies. - A kiedy zbliżysz się do pieca, pójdziesz precz.

 

- I tak mnie już prawie nie ma - odrzekł bałwan. Wydaje mi się, że się rozpadam.

 

Przez cały dzień bałwan ze śniegu stał i patrzył w okno. O zmierzch pokój wyglądał jeszcze bardziej

zachęcająco. Z pieca rozchodził się taki miły blask, księżyc ani słońce nie potrafią tak błyszczeć jak piec,

kiedy pali się ogień w jego wnętrzu. Noc była bardzo długa, ale bałwanowi wydawała się krótka. Śnił mu

się piec. Rano okna sutereny zamarzły, ukazały się na nich najpiękniejsze kwiaty, jakie tylko bałwan ze

śniegu mógł sobie wymarzyć, ale zasłoniły mu widok pieca. Był mróz wymarzony dla bałwana ze śniegu,

ale on nie był szczęśliwy, bo tęsknił do pieca.

 

- To ciężka choroba dla bałwana ze śniegu taka miłość do pieca - powiedział pies. - I ja niegdyś

cierpiałem na tą chorobę, ale przemogłem ją. Czuję, że teraz pogoda się zmieni. I pogoda rzeczywiście

się zmieniła. Rozpoczęła się odwilż. Odwilż zwiększała się, a bałwan się zmniejszał. Nic nie mówił, nie

skarżył się, a to już zły znak.

 

Pewnego ranka rozpadł się. Z tego miejsca, gdzie stał, wystawało coś, co przypominało kij do miotły.

Chłopcy ulepili bałwana na tym kiju.

 

- Teraz rozumiem jego tęsknotę - powiedział pies łańcuchowy. - Bałwan miał w ciele pogrzebacz!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

BRZYDKIE KACZĄTKO

 

Prześlicznie było na wsi. Lato gorące, pogodne, żółte zboże na polach, owies jeszcze zielony, na łąkach

stogi pachnącego siana. Bociany przechadzały się powoli na wysokich, czerwonych nogach, klekocąc po

egipsku, bo takim językiem nauczyły się mówić od matek. Dokoła wielkie lasy, cieniste, szumiące, a w

nich głębokie i ciche jeziora. Prześlicznie, cudownie było na wsi.

 

Jasne słońce oświetlało stary dwór na pochyłości wzgórza, otoczony murem i szeroką wstęgą wolno

płynącej wody. Z muru zwieszały się pnące rośliny, a liście łopianu schylały się aż do wody. I było pod

nimi cicho i ciemno jak w cienistym lesie.

 

Pod jednym z takich liści młoda kaczka usłała sobie gniazdo i siedziała na jajach. Nudziło się jej bardzo,

bo żadna z sąsiadek nie miała chęci w tak piękną pogodę rozmawiać z nią o tym, co słychać na świecie.

Każda wolała pływać po przejrzystej wodzie, pluskać się i schnąć na ciepłym słoneczku, a ona tylko jedna

jak przykuta siedzi w cieniu na gnieździe. Skończyło się wreszcie jej udręczenie, jajka zaczęły pękać i co

chwila wysuwała się z.innej skorupki główka pisklęcia, oznajmiając cienkim głosikiem, że żyje.

 

- Pip, pip! - wołały wszystkie.

 

- Kwa, kwa! - odpowiadała im poważnie matka, a maleństwa zaczęły naśladować jej głos opowiadając

sobie, co widzą dokoła, i rozglądając się na wszystkie strony.

 

Matka pozwalała mówić i patrzeć, ile im się podoba, bo kolor zielony jest bardzo zdrowy dla oczu.

 

- Ach, jaki ten świat duży! - wołały kaczęta dobywając się z cienkiej skorupy i prostując z przyjemnością

nóżki i skrzydełka. - Nie myślcie, że z tego gniazda widać cały świat - rzekła matka. - Ho, ho! Ciągnie się

on ogromnie daleko, jeszcze za tym ogrodem, za łąką proboszcza, het, het! Ale nigdy tam nie byłam.

 

Czyście już wszystkie wyszły ze skorupek? - dodała wstając. - Jeszcze nie! Największe ani myśli pęknąć.

Ciekawam bardzo, jak długo będę tu na nim pokutowała. Przyznam się, że mam już tego zupełnie dosyć.

I usiadła z gniewem na upartym jajku.

 

- A cóż tam słychać u was, kochana sąsiadko? - spytała stara kaczka, która wybrała się wreszcie w

odwiedziny do młodej matki. - Z jednym jajkiem mam kłopot: ani myśli pęknąć. A taka jestem

zmęczona! A inne dzieci ślicznie się wykluły, zdrowe, żwawe, żółciutkie, aż przyjemnie patrzeć.

Ładniejszych kacząt w życiu nie widziałam. - Pokaż mi to jajko, które nie chce pęknąć - rzekła sąsiadka.

- Ho, ho! Takie duże. To indycze jajko. Znam się na tym, bo mi się niegdyś zdarzyło wysiedzieć takie.

Nie ma z tego pociechy; wody się obawia, pływać nie umie. Namęczyłam się i na-martwiłam nad nim.

Wszystko na próżno; niczego nauczyć go nie można. Pokaż no jeszcze to jajko. Tak, tak, to indycze.

Zostaw je i zajmij się lepiej swoimi. Czas puścić dzieciaki na wodę. - Nie - odparła kaczka. - Posiedzę

jeszcze; tak długo siedziałam, wytrwam parę dni dłużej.

 

- Jak chcesz, moja kochana!

 

I kaczka siedziała cierpliwie, aż pękło i wielkie jajo. - Pip, pip! - odezwało się pisklę i prędko zaczęło

wydostawać się ze skorupki. Było bardzo duże i brzydkie. Kaczka patrzyła na nie z ciekawością i uwagą.

 

- Ogromne pisklę - rzekła wreszcie - i niepodobne do żadnego z moich. Czyżby to rzeczywiście było

indycze jajko? No, przekonamy się o tym: musi iść do wody, choćbym je miała wciągnąć za łeb własnym

dziobem. Nazajutrz była prześliczna pogoda. Gładka powierzchnia wody błyszczała jak lustro i prawie że

zapraszała do pływania. Kaczka z całą rodziną wybrała się do kąpieli i na dalszą wycieczkę. Plusk!... i

skoczyła w wodę. - Kwa, kwa! - zawołała i dzieci zaczęły skakać za nią jedno po drugim. Na chwilę kryły

się w wodzie z łebkami, lecz zaraz wypływały, poruszały zgrabnie i szybko nóżkami i radziły sobie tak

dobrze, że przyjemnie było patrzeć.

 

Brzydkie kaczątko pływało razem z innymi.

 

"To nie indycze - rzekła do siebie kaczka. - Umie pływać, i jak jeszcze! Może najlepiej ze wszystkich. Jak

prosto się trzyma, a jak doskonale przebiera nogami. To moje własne dziecko. Nie jest ono nawet takie

brzydkie, jeśli się dobrze przypatrzyć, tylko za duże trochę, no, bardzo duże".

 

- Kwa, kwa! - odezwała się znowu głośno. - Za mną, dzieci! Muszę was wprowadzić w świat, przedstawić

na kaczym dworze, tylko trzymajcie się blisko mnie, żeby was kto nie zadeptał; a najbardziej strzeżcie

się kota.

 

Przepłynąwszy kawałek drogi, kaczki wyszły znów na ląd i dostały się na kacze podwórko. Hałas tu był

niesłychany, gdyż dwie rodziny kłóciły się zapamiętale o główkę węgorza, którą tymczasem w

zamieszaniu kot rozbójnik pochwycił.

 

- Tak to bywa na świecie - rzekła kaczka i obtarła dziób o piasek, bo sama miała apetyt na główkę.

 

- A teraz naprzód! Równo poruszać nogami, a tej starszej kaczce ukłońcie się grzecznie, tak, głową, to

bardzo znakomita osoba, jest Hiszpanką i dlatego taka tłusta. Widzicie na jej nodze ten czerwony

znaczek? To największe odznaczenie, jakie kaczkę spotkać może u ludzi: oznacza ono, że nie wolno jej

wyrządzić żadnej krzywdy, więc ją wszyscy szanują. No, dalej, nogi rozstawiać szeroko, nie do środka,

kaczka dobrze wychowana powinna umieć chodzić. Patrzcie zresztą na mnie. A teraz ukłońcie się i

powiedzcie: kwa! kwa!

 

Kaczątka wypełniały rozkaz matki. Inne kaczki otoczyły je dokoła i przypatrywały się nowym

przybyszom.

 

- Jeszcze nas widać mało! - rzekła wreszcie jedna. - Niedługo miejsca zabraknie. Ach, pfe! A cóż to

znowu? Patrzcie tylko, patrzcie, jak to kaczę wygląda! Nie mogę znieść widoku takiego brzydactwa.

 

Podbiegła do brzydkiego kaczęcia i ze złością uszczypnęła je z całej siły w szyję.

 

- Daj mu spokój! - zawołała gniewnie matka. - Przecież nikomu nic złego nie robi.

 

- Ale jest takie wielkie i takie dziwaczne, że nie można na nie patrzeć. Po co takie stworzenie między

nami? Każdy ma prawo dać mu poznać, co o nim myśli.

 

- Ładne masz dzieci - rzekła starsza kaczka z czerwonym strzępkiem na nodze.

 

- Można ci powinszować. Tylko to duże jakoś ci się nie udało. Czy nie można by go trochę przerobić? -

Zdaje się, że nie można, proszę jaśnie pani! - odrzekła kaczka skromnie. - Nie jest ono ładne, ale

posłuszne, dobre i doskonale pływa. Mam nadzieję, że wyrośnie z tej brzydoty i będzie z czasem

mniejsze. Za długo siedziało w jajku i dlatego j takie niezgrabne.

 

Dziobnęła je po szyi, wyprostowała piórka, przygładziła. Niewiele to jednak pomogło.

 

- To kaczor - rzekła wreszcie - więc da sobie radę, zwłaszcza że będzie silny. - Inne dzieci bardzo ładne,

bardzo ładne. No, możecie już iść. Bądźcie tu jak u siebie, moje małe. A jeśli wam się zdarzy znaleźć

główkę węgorza, możecie mi ją przynieść.

 

I kaczęta były jak u siebie w domu.

 

Tylko jedno brzydkie kaczę popychano, szczypano, odpędzano, a znęcały się nad nim nie tylko kaczki,

ale nawet i kury. "Za duże jest" - powtarzali wszyscy bez wyjątku, a stary indyk, który przyszedł na

świat z ostrogami i wyobrażał sobie, że jest królem, nastroszył wszystkie pióra niby żagle, poczerwieniał

na szyi i głowie aż po oczy i patrzył na nie z groźnym oburzeniem. Biedne kaczątko samo nie wiedziało,

czy ma przed nim uciekać, czy zostać na miejscu. Było mu bardzo smutno, że jest takie brzydkie, lecz

cóż na to poradzi?

 

Tak upłynął pierwszy dzień, a następne były jeszcze gorsze. Brzydkie kaczątko zewsząd odpędzano,

nawet własne rodzeństwo stroniło od niego i życzyło mu nieraz, żeby je kot porwał. Matka zaczęła

wstydzić się go także. "Idźże sobie ode mnie - powtarzała coraz częściej. - Czego się przy mnie

plączesz?"

 

Kaczki je biły, kury dziobały, nawet dziewczyna, która ptactwu dawała jeść, odtrącała je nogą.

 

Uciekło wreszcie i przedostało się przez płot na drugą stronę, w krzaki. Gdy upadło na ziemię,

przestraszone ptaki frunęły i uciekły. "To dlatego, że jestem takie brzydkie" - pomyślało kaczątko i

zamknęło oczy, aby nic nie widzieć przez jedną chwilę. Lecz skoro odpoczęło, zerwało się znowu i biegło

dalej, dalej, aż do wielkiego błota, gdzie mieszkały dzikie kaczki. Tutaj przepędziło noc.

 

Nazajutrz dzikie kaczki zaczęły mu się przypatrywać.

 

- Coś ty za jedno? - pytały zdziwione. A kaczątko kłaniało się na wszystkie strony, jak umiało i mogło.

 

- Jesteś potwornie brzydkie - rzekły dzikie kaczki - ale cóż nam do tego? Bylebyś nie zechciało żenić się

w naszej rodzinie, nic nam do twej urody.

 

Rozumie się, że biedne pisklę nie myślało o małżeństwie. Chodziło mu tylko o to, aby się mogło przespać

w gęstej trzcinie i napić wody z błota. Tego mu nie broniły dzikie kaczki. Przebywało dni parę w tym

cichym ukryciu.

 

Razu pewnego z sąsiedniego stawu przyleciały dwa gąsiory jeszcze bardzo młode, gdyż niedawno

wykluły się z jajek, ale właśnie dlatego dość zarozumiałe. Popatrzyły na kaczątko ciekawie, a jeden

odezwał się: - Jesteś taki brzydki, kochany kolego, że nie potrzebujemy obawiać się o ciebie, więc jeśli

zechcesz, możesz lecieć z nami na nasze błota. Tam dopiero życie! Nie brak i młodych, ślicznych, białych

gąsek. A wszystkie wesołe, rozmowne, jak pięknie śpiewać umieją! Mój drogi, zakochasz się z pewnością

i choć jesteś taki brzydki, kto wie, czy się której nie spodobasz. - A ja myślę... - zaczął drugi.

 

Wtem - pif, paf! i obaj dorodni młodzieńcy padli nieżywi w błoto, które się zaczerwieniło od krwi rozlanej.

 

- Pif, paf! - rozległo się znowu. - Pif, paf! - i całe stado dzikich gęsi uniosło się w powietrzu ponad

trzciną. Ale teraz dopiero zaczęła się strzelanina. Było to wielkie polowanie: strzelcy otoczyli błoto,

niektórzy nawet siedzieli na drzewach rosnących na wybrzeżu. Smugi dymu rozciągały się nad wodą i

zasłaniały wszystko. Plusk, plusk, i psy myśliwskie zaczęły przebiegać wśród trzciny, chwytając

nieszczęśliwych zbiegów. Okropny dzień! Biedne kaczątko odwróciło głowę, aby z wielkiego strachu

schować ją pod skrzydło, ale w tej chwili ujrzało przed sobą paszczę z wiszącym językiem i złe oczy, niby

dwa ognie. Pies rzucił się na kaczątko, zęby mu błysnęły, wtem - plusk, plusk: poszedł sobie w inną

stronę.

 

- O, dzięki Bogu, że jestem takie brzydkie! - zawołało kaczątko. - Pies mnie nawet tknąć nie chciał.

 

I zamknąwszy oczy, leżało cichutko, przytulone do trzciny, pośród huku wystrzałów, duszącego dymu i

świszczącego śrutu, który śmierć roznosił. Późno uciszyło się na krwawym stawie, lecz wystraszone

kaczątko jeszcze przez kilka godzin nie śmiało ruszyć się z miejsca. Na koniec cisza je uspokoiła,

podniosło głowę, otworzyło oczy, a nie widząc nikogo, zaczęło uciekać, ile mu sił starczyło, dalej, dalej,

dalej!

 

W drodze zaskoczyła je okropna burza. Pioruny biły, deszcz lał strumieniami, a wicher miotał biednym

pisklęciem jak listkiem. Nigdy w życiu nic podobnego nie widziało i zdawało mu się, że to koniec świata.

Co począć? Gdzie się schronić?

 

Wieczór już zapadł. Brzydkie kaczątko upadało ze znużenia, kiedy ujrzało wreszcie małą chatkę. Była ona

tak stara, pochylona, iż dlatego tylko stała, że nie wiedziała, w którą stronę się przewrócić. Kaczątko

przytuliło się do ściany chatki, ale wiatr uderzał z taką gwałtownością, iż wydawało się, że lada chwila je

zabije.

 

Więc ma tu zginąć?

 

Wtem spostrzegło, że drzwi chaty ledwo wisiały na zawiasach, skutkiem czego pod spodem utworzyła się

szpara, przez którą można było wsunąć się do środka. Uczyniło to spiesznie, choć z niemałym trudem. W

chatce mieszkała stara kobiecina z kotem i kurą. Kot umiał mruczeć, wyginać grzbiet w pałąk, a nawet

sypać iskry trzaskające, lecz na to trzeba było pod włos go pogłaskać. Staruszka go kochała i nazywała

wnukiem. Kochała też kurę, bo znosiła jajka, a że miała nogi nadzwyczaj krótkie, staruszka przezywała

ją swoją córką Krótkonóżką.

 

Z rana zauważono zaraz obecność kaczątka i kura zagdakała, a kot zaczął mruczeć.

 

- Co to jest? - rzekła stara patrząc na nowego gościa. Wzrok miała bardzo słaby, więc wydało jej się, że

to jest duża kaczka, która się przybłąkała podczas burzy.

 

- A to szczęśliwie! - rzekła.

 

- Będziemy mieli teraz i kacze jaja. Żeby to tylko nie był kaczor. Ha, trzeba się przekonać, poczekajmy.

Minęły trzy tygodnie, a kaczych jaj nie ma. Staruszka już przestała się ich spodziewać. Kot był w tej

chatce panem, kura panią i oni tu rządzili. My i świat" - mówili, co miało oznaczać, że się uważają za coś

lepszego od całego świata. Kaczątko było innego zdania, lecz kura się rozgniewała. - Umiesz znosić

jajka? - rzekła.

 

- Nie.

 

- No, to się nie odzywaj, z łaski swojej.

 

- Umiesz mruczeć, grzbiet wyginać, iskry sypać? - zapytał kot z kolei. - Nie.

 

- No, to siedź cicho, kiedy mówią rozumniejsi od ciebie. I kaczątko usiadło w kącie, smutne i

zawstydzone.

 

Wtem przez otwarte drzwi wpadła smuga światła, wiatr przyniósł zapach wody, trzciny, tataraku i

kaczątko opanowała taka chęć pływania, że zwierzyło się z tym kurze.

 

- A to co? - rzekła kura. - Nic nie robisz i dlatego ci takie głupstwa przychodzą do głowy. Znoś jajka albo

mrucz sobie, a zaraz wywietrzeją ci fantazje.

 

- Kiedy to tak przyjemnie - zapewniało kaczątko - zanurzyć się, wypływać, pluskać w czystej wodzie, a

potem skryć się głęboko i widzieć, jak woda zamyka się nad głową.

 

- O tak, to wielka rozkosz! - zaśmiała się kura. - Co za niemądre pomysły? Zapytaj kota - przecież

mądrzejszego stworzenia nie ma na świecie - zapytaj, czy lubi pływać albo zanurzać się w wodzie. O

sobie już nie mówię, ale możesz spytać naszej pani. Żyje tak długo na świecie i jest bardzo rozumna. Nie

znam rozumniejszej od niej. Więc zapytaj, czy to przyjemnie zanurzyć się z głową w wodzie i czy ma

ochotę pływać. - Nie rozumiecie mnie - rzekło kaczątko.

 

- My ciebie nie rozumiemy? Doprawdy? Więc któż cię może rozumieć? Czy sobie nie wyobrażasz czasem,

ty głuptasie, że jesteś mądrzejszy od kota albo od naszej pani? O sobie już nie mówię. Nie bądź tak

zarozumiały, moje dziecko, dziękuj Bogu za te dobrodziejstwa, które ci tu wyświadczono. Mieszkasz w

ciepłej izbie i masz towarzystwo, w którym mógłbyś skorzystać bardzo wiele. Ale na to trzeba słuchać i

rozważać, a nie bajać bez sensu. Powiem ci otwarcie, że niezbyt przyjemnie żyć z tobą pod jednym

dachem. Możesz mi wierzyć. Zresztą mówię ci o tym przez życzliwość. Przyjaciel ma obowiązek mówić

prawdę w oczy, chociażby była przykra. Radzę ci też szczerze: naucz się znosić jajka albo mruczeć, albo

sypać iskry. Inaczej nic z ciebie nie będzie.

 

- Chyba pójdę sobie w świat - rzekło kaczątko.

 

- Otwarta droga, nikt cię nie zatrzymuje!

 

I poszło sobie kaczątko. Pływało po wodzie, pluskało, zanurzało się głęboko, ale zawsze było samo - inne

pływające ptaki unikały go z powodu brzydoty.

 

Tymczasem nastąpiła jesień. Liście na drzewach pożółkły, ściemniały i poczęły opadać; wiatr kręcił nimi

w powietrzu i niósł gdzieś daleko, aby znowu porzucić. Powietrze stawało się chłodne, wilgotne, ciężkie,

chmury przesuwały się nisko po niebie niosąc deszcze i śniegi, zasłaniając słońce. Wrony krakały z

zimna. Dreszcz przebiega na samą myśl o takiej pogodzie! I brzydkiemu kaczątku było coraz gorzej.

Chłodno, głodno i nikogo, kto by polubił je szczerze. Bo takie brzydkie! A nie tylko brzydkie, lecz takie

duże i takie odmienne od wszystkich ptaków. Do nikogo, do nikogo niepodobne. A każdy szuka

podobnych do siebie.

 

Razu jednego pływało po wodzie. Słońce chyliło się ku zachodowi, niebo było czerwone niby w ogniu.

Wtem spoza lasu podniosło się stado wielkich, wspaniałych ptaków. Podobnie pięknych kaczątko nie

widziało dotąd: leciały niby chmurki śnieżnobiałe, spokojnie, wdzięcznie i majestatycznie. Były to

odlatujące łabędzie. Nagle wydały ton długi, przeciągły, taki dziwny! Poruszały spokojnie silnymi

skrzydłami i wzniosły się wysoko aż pod chmury, i płynęły tak dalej, dalej w nieskończoność...

 

Łabędzie opuszczały chłodny kraj przed zimą i spieszyły za słońcem, tam gdzie ono świeci jasno i ciepło,

gdzie błękitne wody nie zamarzają nigdy. Kaczątko patrzyło za nimi z zachwytem, z uczuciem

nieopisanej tęsknoty, a gdy znikły, wydało okrzyk silny i przenikliwy, aż samo się przestraszyło swego

głosu.

 

I zaczęło się kręcić w kółko, jak szalone, wyciągając szyję i podnosząc krótkie, niezgrabne skrzydła. O,

co za męka! Nigdy nie zapomni tych wspaniałych ptaków - a nigdy ich więcej nie ujrzy! Zniknęły,

zniknęły! Z rozpaczy zanurzyło się do samego dna, a kiedy wypłynęło znowu na powierzchnię, nie

wiedziało, co się z nim dzieje. Ptaki, królewskie ptaki, piękne ptaki! Nie wiedziało, jak się nazywają ani

dokąd lecą, a jednak pragnęło złączyć się z nimi i lecieć razem, daleko i wysoko!... Było to śmieszne i

głupie pragnienie, bo jakim prawem ono, takie brzydkie, które się cieszyć powinno, gdy kaczki chcą z

nim przestawać... Ale tamte ptaki!...

 

Nadeszła zima surowa i mroźna. Zamarzły wody. Na małym kawałku, który został wolny, musiało

kaczątko pływać bezustannie, aby nie pozwolić mu zamarznąć. Mimo to przestrzeń wolna zmniejszała się

po każdej nocy. Bo co dzień było zimniej, mróz się wzmagał, lód trzaskał dokoła na maleńkim otworze,

który pozostał jeszcze. Kaczątko bez odpoczynku poruszać musiało nóżkami, żeby nie przymarznąć. Lecz

i to nie pomogło; zmęczone ustało, a wówczas lód uwięził je jak w kleszczach.

 

Zobaczył to nazajutrz z rana jakiś wieśniak, rozbił lód butem o drewnianej podeszwie, a ptaka zabrał do

chaty.

 

Kaczątko w cieple przyszło do siebie i dzieci zaraz chciały się z nim bawić; ale ono myślało, że mu chcą

zrobić co złego, i zaczęło uciekać; przewróciło garnek z mlekiem i rozlało je na podłogę. Gospodyni z

rozpaczy ręce załamała, chciała złapać szkodnika, aby go ukarać. Przestraszone kaczątko wpadło w

kubeł z wodą, a potem w naczynie z mąką, wytarło się o sadze w okopconym piecu. Gospodyni krzyczała

i goniła za nim, dzieci ze śmiechem przewracały się jedno przez drugie, kaczątko skakało po półkach, po

garnkach, podfruwało aż do pułapu, wreszcie przez otwarte drzwi wypadło do sieni, a stamtąd na dwór.

Można sobie wyobrazić, jak wyglądało. Umączone, mokre, powalane sadzami, o nastroszonych piórach, a

przy tym upadające ze znużenia.

 

Lecz nie myślało o tym; ostatnim wysiłkiem dostało się pomiędzy krzaki, rosnące niedaleko, i jak

nieżywe upadło na śnieg.

 

Za smutno byłoby opisywać wam to wszystko, co nieszczęśliwe kaczątko wycierpiało podczas mroźnej i

długiej zimy. Głód, chłód, ani ciepłego schronienia, ani żywności, ani przyjaciela...

 

Leżało pośród trzciny, kiedy słońce zaczęło jaśniej i cieplej przyświecać.

 

Zanuciły skowronki, powracała wiosna.

 

I kaczątko odżyło; z każdym dniem powracały mu stracone siły, aż rozpostarło skrzydła jakieś wielkie,

jakby nie swoje, zaszumiało nimi i poleciało wysoko, daleko, prowadzone jakąś tęsknotą nieznaną do

świata, do wszystkiego, co na nim jest piękne.

 

I nie spoczęło aż na wielkim stawie, w dużym ogrodzie, gdzie ptaki śpiewały wesoło, drzewa jaśniały

świeżą zielonością, biała czeremcha rozlewała zapach i zwieszała tak nisko swe cienkie gałązki, iż

zanurzały się w wodzie przejrzystej.

 

Ślicznie tu było. Każda trawyka, kwiatek, każdy listek na drzewie zdawał się śpiewać radośnie: "Wiosna

powraca. Wiosna! Wiosna! Wiosna!" Wtem spoza gęstych krzaków naprzeciwko wypłynęły trzy wielkie,

wspaniałe łabędzie. Rozpostarły białe skrzydła niby żagle i płynęły lekko po błękitnej wodzie, z szyją

wygiętą wdzięcznie i wzniesioną głową, spokojne, dumne i majestatyczne.

 

Na ten widok dziwny smutek i tęsknota ogarnęły biedne kaczątko. Oto królewskie ptaki, które raz

widziało i ukochało tak od razu, tak mocno. "Popłynę do nich - pomyślało nagle. - Niech mnie zabiją za

moje zuchwalstwo, za to, że śmiem zbliżyć się do nich... Niech mnie zabiją. Wszystko mi jedno. Lepiej

być zabitym przez te cudne ptaki, które kochać muszę, niż szarpanym przez kaczki, dziobanym przez

kury, potrącanym i odpychanym przez wszystkie zwierzęta i ludzi. O lepiej, lepiej umrzeć!" I popłynęło

naprzeciw łabędziom, które, ujrzawszy przybysza, zaszumiały skrzydłami i skierowały się prosto ku

niemu.

 

- Zabijcie mnie! - zawołało brzydkie kaczątko i pochyliło głowę oczekując śmierci.

 

Ale cóż to? Cóż widzi w zwierciadlanej fali? Wszakże to jego obraz! Jego własny! Jego!

 

To już nie brudnoszare, brzydkie i niezgrabne kaczątko, to łabędź biały! Kaczątko stało się łabędziem!

 

Chociaż się urodziło pomiędzy kaczkami, lecz z łabędziego jaja, więc i ono także łabędziem się stało.

 

W tej jednej chwili zapomniało nagle o nędzy, o cierpieniach;, czuło się tylko niezmiernie szczęśliwe i po

raz pierwszy radośnie witało piękny świat, życie i braci-łabędzi, które pływały wokoło, oglądając

towarzysza i pieszczotliwie głaszcząc go dziobami.

 

Kilkoro dzieci wbiegło do ogrodu i zaczęło z brzegu rzucać do wody bułki i smaczne ziarenka. Wtem

jeden chłopczyk zawołał: - Nowy łabędź nam przybył! Nowy łabędź!

 

Inne dzieci zaczęły klaskać w ręce i skakać, powtarzając: - Łabędź nam przybył! Łabędź! Jaki śliczny!

Najpiękniejszy! Najpiękniejszy!

 

I rzucały do wody ciastka i bułkę, sprowadziły rodziców i wszyscy przyznali, że nowy łabędź był

najpiękniejszy ze wszystkich. Stare łabędzie pokłoniły mu się z dobrocią i uznaniem. Wtedy zawstydzony

i wzruszony, ukrył głowę pod skrzydłem nie wiedząc, co począć. Czuł się tak bardzo, tak bardzo

szczęśliwy! Myślał o tym, jak niedawno i jak długo cierpiał z powodu swojej brzydoty, jak nie miał

nikogo, kto by chciał być jego bratem, przyjacielem, a teraz - bratem jest królewskich ptaków, jak one

piękny, może najpiękniejszy! Świat cały zdaje się śpiewać pochwały jego piękności, czeremcha przesyła

mu słodki zapach, słońce - promienie złote, woda go pieści dotknięciem i przyjaźnie odbija jego obraz.

 

O, jak wspaniałe jest życie!

 

Rozpostarł skrzydła, które zaszumiały głośno, podniósł do góry szyję wdzięcznym ruchem i z głębi serca

zawołał radośnie:

 

- Nie marzyłem o takim szczęściu! Nie marzyłem!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

CO OJCIEC CZYNI, JEST ZAWSZE SŁUSZNE

 

Kiedy byłem dzieckiem, często opowiadano mi tę historyjkę i za każdym razem wydawała mi się

piękniejsza. Brzmi ona tak:

 

W pewnej wsi żyło sobie małżeństwo. Oboje byli już starzy i wcale im się nie przelewało. Mieli konia,

który pasał się w przydrożnych rowach. Gospodarz jeździł na nim albo wypożyczał go sąsiadom do pracy.

Mimo to doszedł kiedyś razem z żoną do przekonania, że można by za tego konia dostać coś

użyteczniejszego w gospodarstwie. Nie wiedzieli tylko, co to mogłoby być.

 

- Mój drogi - rzekła gospodyni - Ty już to najlepiej załatwisz! Niedaleko jest jarmark, jedź tam i sprzedaj

konia lub zamień go na coś innego. Co uczynisz, będzie zawsze słuszne. Mówię ci, jedź na jarmark.

Zawiązała mu chustkę na szyi, wygładziła kapelusz, ucałowała na drogę, a on dosiadł konia i pojechał.

 

Po drodze spotkał znajomego, który pędził na jarmark krowę.

 

- Można by zamienić konia na tę krowę! - pomyślał sobie - Cóż za rozkosz mieć własne mleko, ser,

śmietanę i masło!

 

Zbliżył się doń i rzekł:

 

- Kochany sąsiedzie! Koń kosztuje więcej niż krowa, ale wolę krowę, bo da mi to, czego właśnie

potrzebuję. Zamieńmy się!

 

- Zgoda! - odrzekł sąsiad - i zaraz dokonali zamiany. Gospodarz w zasadzie mógł już wracać do domu,

ale chciał zwiedzić targ i popatrzeć na ludzi. Poszedł więc dalej i spotkał chłopa pędzącego owcę. Była

okazała i miała dużo wełny.

 

- Chciałbym mieć taką owcę! - pomyślał sobie - Nie potrzebuje wiele trawy, a na zimę można ją wziąć do

izby. Jest dla nas lepsza niż krowa! Właściciel owcy zgodził się ochoczo na zamianę i gospodarz popędził

ją na jarmark.

 

Niedługo potem zobaczył chłopa niosącego pod pachą tłustą gęś.

 

- Aj, do licha! - zawołał gospodarz - To mi gąska co się zowie. Ileż na niej smalcu, ile pierza. Jakże

pięknie pływałaby po naszym stawiku. Tyle razy moja żona marzyła o gąsce. Teraz będzie ją miała!

 

W mieście ścisk panował wielki. Pod jakimś płotem zobaczył nasz gospodarz piękną kurę. Przyszło mu na

myśl, że nawet więcej warta od kur proboszcza. Kura żywi się zresztą sama, nie przyczynia wydatków, a

daje wyborne jaja. Nowy interes został zawarty niezwłocznie. Gospodarz napracował się tyle podczas

drogi, że poczuł nagle głód. Wstąpił do karczmy. A tam na samy progu spotkał człowieka z ogromnym

worem na plecach.

 

- Cóż to macie? - spytał go.

 

- Zgniłe jabłka dla świń. Pełny wór!

 

- To mnóstwo dobrego towaru! - pomyślał gospodarz.

 

- Co mi dacie gospodarzu za te jabłka? - spytał nieznajomy.

 

- A tę oto kurę.

 

Gospodarz wniósł wór do szynku i oparł o piec nie pomyślawszy, że w nim mocno napalono. W izbie

pełno było handlarzy koni i wołów. Było tam też dwu Anglików, a Anglicy - wiadomo - lubią się zakładać.

Nagle wszyscy poczuli wodór piekących się zgniłych jabłek.

 

- Cóż to jest?! - wykrzyknęli i niebawem dowiedzieli się całej historii zamian.

 

- Ano dostaniecie, panie gospodarzu, kilka porządnych szturchańców od żony!

 

- rzekli Anglicy.

 

- Dostanę od żony pocałunki, a nie szturchańce!

 

- Załóżmy się! Damy ci worek dukatów, jeśli wygrasz!

 

- Zgoda - powiedział chłop i zakład stanął.

 

Włożyli worek na wózek karczmarza, potem sami na niego wsiedli i niedługo dotarli na miejsce.

 

- Dobry wieczór! - rzekł gospodarz do żony.

 

- Dziękuję ci mój drogi za dobre słowo - odparła.

 

- Zamieniłem naszego konia!

 

- Majster z ciebie, jak zawsze! - odrzekła obejmując go.

 

- Dostałem za niego krowę.

 

- Dzięki Bogu! Będziemy mieli teraz mleko, masło i ser! Wyśmienicie zrobiłeś!

 

- Ale zamieniłem ją potem na owcę.

 

- Wiesz co, to nawet lepiej. - powiedziała - Zawsze działasz z rozwagą. Dla owcy wystarczy nam trawy.

No i oprócz mleka i sera będziemy mieli wełnę na ubranie. Bardzo dobrze postąpiłeś!

 

- Potem zamieniłem owcę na gęś.

 

- Co? A to będziemy mieli na święta smaczną gąskę! Jak to dobrze. A do tego pierze i smalec. Bardzo

jestem rada!

 

- Oddałem tę gęś za kurę!

 

- Dobra to zamiana. Kura znosi jaja i wysiaduje kurczęta. Będziemy mieli drobiu co niemiara. Zawsze o

tym marzyłam!

 

- Na koniec zamieniłem kurę na worek zgniłych jabłek. - oświadczył gospodarz.

 

- Dajże mi całusa! - zawołała radośnie - Doskonale się składa. Przed chwilą sąsiadka mi powiedziała, że

nasz sad nic niewart, bo nie daje ani jednego zgniłego jabłka. Teraz pokażę jej cały worek! - to rzekłszy

pocałowała męża w same usta.

 

- Podoba mi się to! - zauważył jeden z Anglików - Mimo strat bardzo tu wesoło. Warto zapłacić takim

ludziom!

 

Dobył worek ze złotem i wręczył go gospodarzowi.

 

Słyszałem tę historyjkę, jak jeszcze byłem dzieckiem i opowiadam ją Wam, żebyście pamiętali:

 

CO OJCIEC CZYNI, JEST ZAWSZE SŁUSZNE I NA DOBRE WYCHODZI!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

DZIECIĘ ELFÓW

 

Pewna kobieta bardzo pragnęła mieć maleńkie dziecko, ale nie wiedziała, skąd by je wziąć. Poszła więc

do czarownicy i rzekła:

 

- Tak bym chciała mieć malutkie dziecko. Powiedz mi, co tu zrobić, żebym je miała?

 

- O, to nietrudno! - odpowiedziała czarownica. - Znajdziemy na to radę. Masz tu ziarnko jęczmienia, ale

to nie jest takie zwyczajne ziarnko, które sieją w polu albo sypią kurom na pokarm - zasadź je starannie

w doniczce od kwiatów, a zobaczysz, co z tego będzie.

 

- Dziękuję - rzekła kobieta i zapłaciła czarownicy dziesięć groszy, bo tyle to ziarnko kosztowało.

 

Po powrocie do domu zasadziła je starannie w doniczce od kwiatów i zaraz pokazała się mała roślinka,

okryła się pięknymi listkami, a w środku wyrósł kwiat złoto-purpurowy, podobny do tulipana, tylko

zamknięty w pączek.

 

- Cóż to za prześliczny kwiat! - rzekła kobieta i tak była zachwycona, że całowała złote i czerwone płatki.

W tej samej chwili kwiat z wielkim łoskotem otworzył się i w środku, na zielonym dnie kielicha, gdzie

zwykle mieści się słupek kwiatowy, stała sobie prześliczna mała dziewczynka. Nazwali ją Odrobinką, gdyż

była ma-luchna jak młoda pszczółka, tylko daleko zgrabniejsza.

 

Kobieta wzięła zaraz łupinkę orzecha, ażeby w niej urządzić kolebkę dla swego dzieciątka. Fiołkowe płatki

posłużyły za sienniczek, a jeden płatek róży - za kołderkę.

 

W nocy Odrobinka spała wybornie, a w dzień bawiła się na stole. Kobieta postawiła na nim talerz z wodą,

otoczony wiankiem kwiatów, których łodyżki były zanurzone w wodzie. Listek tulipana zastępował łódkę,

dwa pręciki kwiatowe stanowiły wiosła i Odrobinka pływała sobie po talerzu od jednego brzegu do

drugiego. Ślicznie to wyglądało!

 

Umiała też śpiewać, a tak ładnie, że nie można tego opisać. Jednego razu w nocy, kiedy Odrobinka spała

spokojnie w kołysce na stole, przez wybitą szybę wskoczyła do pokoju ropucha. Szkaradne to było

stworzenie: ciężkie, grube, mokre - i bardzo ciekawe. Zaraz spostrzegła Odrobinkę, śpiącą pod różanym

płatkiem.

 

- Hm, hm! - mruknęła. - Piękna byłaby z niej żona dla mojego synka! I razem z kołyską zabrała,

dziecinę, wyskoczyła do ogrodu i zaniosła ją do swego mieszkania. Znajdowało się ono w czarnym,

gęstym błocie nad strumieniem. Syn ropuchy brzydszy był jeszcze od matki, chociaż bardzo do niej

podobny. "Koak, koak, breke-ke-ks!" - tyle tylko umiał powiedzieć, gdy ujrzał Odrobinkę.

 

- Nie mów tak głośno - szepnęła mu matka. - Obudzisz ją i może nam uciec, bo jest lekka jak puszek

łabędzi. Trzeba ją przenieść na liść wodnej lilii, aż na środek strumyka. Tam będzie jak na wyspie, a

tymczasem przygotuję dla was mieszkanie w głębi błota.

 

Po powierzchni strumienia pływały zielone, okrągłe liście wodnych lilii. Ropucha wybrała największy,

który zarazem leżał najdalej od brzegu, i na nim umieściła łupinę orzecha ze śpiącą Odrobinką.

 

Kiedy dziewczynka zbudziła się rano i zobaczyła, gdzie jest, zaczęła płakać. Wokoło była woda głęboka,

ani sposób dostać się z listka do brzegu. A ropucha tymczasem urządzała w głębi błota mieszkanie dla

młodej pary. Przyozdobiła ciemną, szkaradną jamkę trzciną i wodnymi roślinami, żeby się synowej

podobała, i popłynęła z synem do listka, aby przenieść kolebkę panny młodej.

 

Ujrzawszy Odrobinkę, ukłoniła jej się w wodzie bardzo głęboko i rzekła chrapliwym głosem:

 

- Oto mój syn, mościa panno. Zamierza ożenić się z tobą i właśnie urządzamy wam wspaniałe

mieszkanie w głębi błota.

 

- Kok, koak, breke-ke-keks - powiedział syn ropuchy.

 

Zabrali piękną kołyseczkę i odpłynęli, a Odrobinka usiadła na liściu i płakała okropnie, bo nie chciała

mieszkać u brzydkiej ropuchy i być żoną jej syna.

 

Małe rybki, co pływały w wodzie koło listka, słyszały całą przemowę ropuchy i teraz przykro im było

słuchać płaczu dziecka. Więc wychyliły główki nad powierzchnię wody, aby zobaczyć młodą narzeczoną,

ale na widok prześlicznej dziewczynki tak im się jej żal zrobiło, że postanowiły ją obronić.

 

- Nie bój się - powiedziały - nie dostanie cię brzydka ropucha. Zebrały się wszystkie razem dookoła

łodyżki, na której trzymał się listek, i przegryzły ją ostrymi ząbkami. Listek popłynął z prądem strumyka

daleko i ropucha już go nie mogła dogonić.

 

Odrobinka cieszyła się bardzo z tej podróży. Wszystko ją bawiło: mijała wsie i miasta, łąki, pola, lasy, a

ptaki na gałązkach przyglądały jej się i śpiewały wesoło:

 

- Patrzcie, patrzcie, jaka prześliczna dziewczynka! A jaka malusieńka! Odrobinka uśmiechała się do nich

nawzajem, ale listek płynął dalej, aż do innego kraju.

 

Prześliczny biały motyl usiadł na listku lilii, aby się lepiej przyjrzeć maleńkiej dziewczynce. Słońce

świeciło ślicznie, woda błyszczała jak srebro, wszystko się Odrobince podobało. Zdjęła swój pasek i

przywiązała nim motyla do listeczka. Teraz popłynęła jeszcze prędzej.

 

Wtem - och, jak się przelękła! Chrabąszcz ogromny porwał ją z listka i uniósł het, wysoko, na drzewo.

 

Najbardziej żal jej było pięknego motyla, którego przywiązała do listeczka: jeśli się nie urwie, umrze

chyba z głodu.

 

Ale niedobry chrabąszcz nie troszczył się o to. Posadził ją wysoko na wygodnym liściu, przyniósł jej

miodu z kwiatów i powiedział, że jest bardzo, bardzo ładna, chociaż niepodobna wcale do chrabąszcza.

Wkrótce zaczęły schodzić się inne chrabąszcze mieszkające w pobliżu, aby zobaczyć Odrobinkę.

Gospodarz sadzał gości na najpiękniejszych liściach.

 

- Ach, jakaż ona biedna - ma tylko dwie nogi! -zawołała jedna młoda chrabąszczówna.

 

- A rożków wcale nie ma - dorzuciła druga.

 

- A jaka cienka w pasie! Fe, podobna do człowieka!

 

- Szkaradna! - zdecydowały wszystkie razem.

 

Naprawdę Odrobinka była bardzo ładna i taką się wydała chrabąszczowi, który porwał ją z listka lilii. Ale

gdy wszyscy zaczęli ją ganić, i on też uwierzył, że jest brzydka, i chciał jej się pozbyć. Odniósł ją więc na

łąkę, posadził na polnym kwiatku, żeby tylko nie mieć jej w domu i żeby sąsiedzi nie śmiali się z jego

gustu.

 

Odrobinka płakała bardzo,

 

że jest taka brzydka, że nawet chrabąszcz nie chce patrzeć na nią. Ale cóż miała robić? Przecież

naprawdę była bardzo ładna.

 

Całe lato przeżyła mała dziewczynka sama jedna w wielkim lesie. Z trawy uplotła sobie wygodne

łóżeczko i zawiesiła je pod listkiem koniczyny dla ochrony od deszczu. Żywiła się sokiem kwiatów, a piła

rosę, która stała co rano na trawie, liściach i kwiatach.

 

Tak upłynęło jej lato i jesień. Ale nadeszła zima, długa, mroźna zima. Wesołe ptaszki odleciały sobie do

ciepłych krajów, kwiaty powiędły, drzewa stały nagie, ogołocone z liści, nawet listek koniczyny, pod

którym uczepiła swoje łóżeczko, zwiądł, skruszył się i opadł. Zimno jej też było strasznie, bo sukienki

zupełnie się na niej podarły, a sama była taka maleńka i drobna. Zmarznie chyba.

 

Wkrótce i śnieg zaczął padać, a każdy płatek śniegu znaczył dla niej tyle, co dla nas pełna taczka, bo

przecież była tylko Odrobinką. Otuliła się w suchy listek, ale ten pękł zaraz i znowu drżała z zimna. Tuż

koło lasu rozciągało się pole rozległe, niegdyś zbożem okryte. Teraz zboże zżęto od dawna i spod śniegu

wyglądały tylko nagie, suche źdźbła twardej słomy. Dla takiego maleństwa stanowiły one las prawdziwy.

Dziewczynka przesuwała się pomiędzy nimi, drżąc z zimna, potykając się o grudki ziemi lub zapadając w

śnieg niewiele grubszy od kożuszka na śmietance. Na koniec doszła do mieszkania bogatej myszy polnej,

która miała tu, pod ziemią, swoją norkę. Ciepło tam było i bardzo wygodnie: obszerna izba, kuchnia i

spiżarnia pełna zboża.

Odrobinka stanęła we drzwiach i cieniutkim głosikiem poprosiła o ziarnko żyta lub jęczmienia, gdyż od

dwóch dni nic nie jadła.

 

- Biedne stworzenie - rzekła myszka litościwie. - Chodźże do ciepłej izby, zjemy razem podwieczorek.

 

Maleńka dziewczynka podobała się jej bardzo, toteż powiedziała do niej przed wieczorem:

 

- Możesz zostać u mnie przez zimę, tylko musisz mi za to utrzymywać porządek i czystość w mieszkaniu,

a w chwilach wolnych opowiadać ciekawe historie, które niezmiernie lubię.

 

Odrobinka naturalnie zgodziła się z największą chęcią i w ten sposób miała zapewniony byt przez całą

zimę.

 

- Będziemy miały dzisiaj odwiedziny - rzekła mysz pewnego dnia. - Co tydzień odwiedza mnie bogaty

sąsiad. Ho, ho, to pan! Mieszkanie ma większe od mojego. Co za salony! A chodzi w aksamitnym futrze.

Gdyby się z tobą ożenił, miałabyś zabezpieczoną przyszłość, moja droga. Tylko że widzi źle. Musisz mu

opowiedzieć najpiękniejszą ze swych bajek.

 

Odrobinka nie troszczyła się o to jednak, czy się spodoba sąsiadowi, który był zwyczajnym kretem.

 

Zjawił się wkrótce w swoim aksamitnym futrze, a mysz polna przyjęła go bardzo uprzejmie.

 

Był niezmiernie bogaty i bardzo uczony. Mieszkanie miał ogromne, dwadzieścia razy większe od norki

myszy polnej, i mógł mówić o wszystkim. Nie lubił tylko słońca i kwiatów, których nie widział nigdy. Złe

też miał o nich zdanie.

 

Odrobinka śpiewała piosenkę o chrabąszczu, a potem o chłopczyku, co grał na fujarce, i kret się w niej

zakochał. Nie mógł zapomnieć jej głosu i myśłał, jak by to było przyjemnie mieć żonę, która by mu tak

śpiewała. Ale nic o tym wszystkim nie powiedział, gdyż był bardzo przezorny. Niedawno zbudował sobie

właśnie nowy korytarz od swojego domu do mieszkania myszy i pozwolił obu damom spacerować po nim

do woli. Ostrzegał tylko, żeby się nie przestraszyły martwego ptaka, który leży na środku. Musiał

niedawno umrzeć, bo jest jeszcze cały, z dziobem i z piórkami. I pochowano go w tym samym miejscu,

gdzie kret przekopał swój korytarz. Zaraz nawet zapragnął pokazać to wszystko gościnnej gospodyni i

miłej śpiewaczce. Wziął więc w pyszczek kawałek spróchniałego drzewa i szedł naprzód, oświecając im

posępną drogę.

 

Kiedy doszli do miejsca, gdzie leżał martwy ptak, podniósł nos w górę i odrzucił ziemię. Przez otwór,

który powstał w ten sposób, wpadł blady promyk słońca i oświetlił leżącą na ziemi jaskółkę. Biedactwo

przytuliło do boków skrzydełka, nóżki skurczyło i schowało w piórka, główkę przechyliło gdzieś na bok,

że nawet widać jej prawie nie było, i leżało sztywne, bez życia. Widocznie mróz ją zabił.

 

Odrobince okropnie żal się zrobiło ptaszyny. Wszystkie ptaszki lubiła bardzo za to, że w lecie tak ślicznie

śpiewają. Ale kret był innego zdania.

 

- Teraz już śpiewać nie będzie - rzekł trącając ją nogą pogardliwie. - Nędzna i straszna to rzecz urodzić

się ptakiem. Dzięki Bogu, z moich dzieci żadne nim nie będzie. Cóż posiada takie stworzenie oprócz

swego "kiwit! kiwit"? Przyjdzie zima i z głodu umiera.

 

- Bardzo rozsądne słowa - potwierdziła mysz poważnie. - I cóż ptakowi z tego śpiewu i świergotu, kiedy

nadejdzie zima? Marznie i głód cierpi. To nic wesołego.

 

Odrobinka nie wyrzekła ani słowa, ale kiedy się tamci odwrócili, pochyliła się nad jaskółką, odgarnęła

piórka i ucałowała ją w zamknięte oczy. "Może to ona w lecie tak ślicznie śpiewała nad moim listkiem

koniczyny? - pomyślała sobie w duszy. - Tyle jej zawdzięczam przyjemności! Biedna, biedna ptaszyna!"

 

Kret tymczasem zatkał otwór ziemią i odprowadził damy do mieszkania. Ale w nocy Odrobinka nie mogła

zasnąć. Ciągle myślała o nieżywym ptaszku. Wydawało jej się, że jest mu zimno. Podniosła się na

koniec, uplotła cichutko ciepły dywanik z siana, wymknęła się na korytarz i okryła nim jaskółkę.

Przyniosła potem suchych kwiatów, które znalazła w norce i podesłała je z boków ptaszkowi, aby mu

cieplej było i wygodniej.

 

- Żegnam cię, piękny ptaszku! - rzekła ze łzami w oczach. - Dziękuję ci za wszystkie prześliczne

piosenki, których słuchałam w lecie, kiedy drzewa były zielone, a kochane słonko tak jasno i ciepło

świeciło. Och, żegnam cię! I z płaczem przytuliła główkę do martwego ciałka zmarzniętej jaskółki. Ale w

tej samej chwili podniosła się przestraszona: ptaszek żył jeszcze! Uczuła leciuchne bicie jego serca.

Skostniał widać i zdrętwiał od chłodu, a teraz pod wpływem ciepła przychodzi do siebie.

 

Gdy w jesieni jaskółki odlatują do ciepłych krajów, zdarza się, iż niektóre słabsze lub zbyt młode nie

mogą lecieć, sił nie mają. Zostają więc, ale zesztywniałe od chłodu padają na ziemię, potem śnieg je

okrywa i umierają.

 

Odrobinka drżała ze wzruszenia i ze strachu. Co ona pocznie teraz z takim wielkim ptakiem? Jak mu

poradzi? A ratować go trzeba! Nabrała jednak odwagi.

 

- Co tylko mogę, zrobię dla niej - rzekła. - Podzielę się tym wszystkim, co dostałam od litościwej myszy.

Ach, żebym tylko mogła ją ocalić! Pobiegła znów do norki i przyniosła cały pęk suchych kwiatów,

miękkich niby wata, otuliła ptaszynę, jak mogła najlepiej, i przykryła ją liściem miętowym, który jej

samej dotąd służył za kołderkę.

 

Następnej nocy wymknęła się znowu. Jaskółka już ożyła, ale była jeszcze bardzo osłabiona. Z trudem

otworzyła na chwilkę powieki i spojrzała na Odrobinkę, która stała z kawałkiem spróchniałego drzewa, bo

nie miała innej latarki.

 

- Dziękuję ci, śliczne dziecię - rzekła słabym głosem. - Tak się tutaj ogrzałam! Wkrótce powrócą mi siły i

wylecę znowu na jasne, ciepłe słonko.

 

- Och! - szepnęła Odrobinka. - Nie ma teraz jasnego słonka! Zimno na świecie, śnieg okropny pada, nikt

tam wyżyć nie może. Zostań więc lepiej w tym ciepłym łóżeczku, a ja pielęgnować cię będę, ile mi tylko

sił stanie. Przyniosła jaskółce wody na suchym listeczku, ptaszek się napił i opowiedział jej, jak się stało,

że z innymi do ciepłych krajów nie odleciał. Skrzydełko miał zranione o ostry cierń, więc nie mógł tak

dobrze latać jak inne ptaki. Potem przyszło zimno, nie mógł znaleźć pożywienia i upadł zmęczony na

ziemię. A co się dalej stało, nie pamiętał - nie wiedział, jakim sposobem dostał się pod ziemię.

 

Przez całą zimę dziewczynka troskliwie opiekowała się biedną jaskółką, lecz musiała ukrywać swój dobry

uczynek przed kretem i myszą polną, którzy nie lubili ptaszków.

 

Kiedy wróciła wiosna i ciepłe słonko zaświeciło znowu, jaskółka pożegnała Odrobinkę, która otworzyła jej

otwór w sklepieniu, starannie zatkany przez kreta. Natychmiast jasne i ciepłe promienie wślizgnęły się do

środka i rozweseliły posępne podziemie.

 

- Leć ze mną - rzekła serdecznie jaskółka. - Usiądź na mnie, a zaniosę cię daleko, do zielonego gaju.

Tam będzie nam razem przyjemnie i wesoło.

 

- Nie mogę - odpowiedziała Odrobinka - byłoby bardzo smutno myszy polnej, gdybym ją tak porzuciła.

 

- Więc bądź zdrowa, kochana, dobra Odrobinko! - zaszczebiotała wesoło jaskółka i przez słoneczny otwór

wzleciała ku górze i zniknęła w ciepłym blasku.

 

Dziewczynka została sama i długo patrzyła za nią ze łzami w oczach. Tak polubiła ptaszka!

 

- Kiwit, kiwit! - rozległo się znów nad otworem, ale cień tylko przemknął i zniknął natychmiast.

 

Smutno teraz było maleńkiej. Mysz nie pozwalała jej oddalać się z norki, a dokoła rosło zboże takie gęste

i wysokie, że dla Odrobinki stanowiło las prawdziwy, w którym nie widać jasnego słoneczka.

 

Tęskniła więc do świata i do słońca.

 

- Winszuję ci, moja droga - rzekła pewnego dnia stara mysz z zadowoleniem

 

- kret oświadczył się o twoją rękę i będziesz panią co się zowie. Wielkie to szczęście dla takiej ubogiej

dziewczyny! Trzeba tylko niezwłocznie zająć się wyprawą, bo wchodząc do takiego domu musisz mieć

bieliznę i wszelkie ubranie. I zasiadła Odrobinka do wrzeciona, a mysz najęła jeszcze cztery duże pająki,

ażeby przędły dla niej dniem i nocą. Poczciwie się zajęła losem ubogiej sieroty.

Kret odwiedzał je każdego wieczora i codziennie narzekał na palące słońce. Ono to zamieniło ziemię w

pył i kamień, a ludzie byli temu radzi i nazywali latem tę nieznośną porę roku. Ale lato przeminie,

przyjdzie chłodna jesień i wtedy dopiero wyprawią wesele. Teraz o tym myśleć nie warto. Dziewczynka

okropnie się bała tej jesieni, bo nie miała ochoty zostać żoną kreta. Taki nudny, niezgrabny. Nie lubi

słońca, kwiatów! Co dzień o wschodzie i zachodzie słońca stawała przed norką myszy i z tęsknotą

patrzyła w górę, gdzie szumiały kłosy jak las gęstego zboża. A ile razy wietrzyk je rozdzielił tak, że

mogła zobaczyć kawałek błękitu, ogarniał ją żal niezmierny i myślała o szczęśliwej i wesołej jaskółce. Jak

ona buja swobodnie, daleko! Żeby ją znów zobaczyć na chwilę! Ale zapewne nigdy jej więcej nie

spotka...

 

Jesień nadeszła wreszcie i wyprawa była gotowa.

 

- Za cztery tygodnie wesele! - powiedziała mysz polna z radością. Wtedy Odrobinka rozpłakała się na

dobre i przyznała się myszy, że nie chce być żoną takiego nudnego kreta.

 

Mysz rozgniewała się strasznie.

 

- A to co za głupota! - zawołała. - Słyszał kto coś podobnego! Radzę ci po dobremu, wybij sobie z głowy

taki śmieszny upór, bo cię sama ukąszę białymi zębami. Takie grymasy! Taki bogacz, uczony, o

wszystkim mówić może. A futro aksamitne? Sama królowa nie ma podobnego. Kuchnia, piwnica pełna.

Dziękuj Bogu za takie szczęście!

 

Nastąpił dzień wesela. Kret wyszedł po narzeczoną, aby ją zabrać do siebie. Odtąd będzie mieszkała

głęboko pod ziemią i nie zobaczy już nigdy słońca, bo kret go znieść nie może. Biedna dziecina pochyliła

główkę i wyszła raz ostatni pożegnać świat boży.

 

- Żegnaj mi, słonko złote! - zawołała i wyciągnęła rączki. - Żegnaj, słonko miłe!

 

Z jednej strony światło dziwnie przeglądało przez las żółtych słomek, więc poszła w tę stronę kilka

kroków i ujrzała, że zboże tu już zżęto i krótkie źdźbła tylko wyglądały z ziemi. Ale słońce przyświecało

za to bez przeszkody i widać było wszystko dokoła.

 

- Żegnaj mi, żegnaj, słonko! - powtarzała.

 

Objęła mały, czerwony kwiatuszek i szeptała ze łzami:

 

- Pozdrów ode mnie jaskółkę. Może zobaczysz ją kiedy. Pożegnaj ją ode mnie,

 

- Kiwit, kiwit! - rozległo się nad jej główką.

 

Podniosła oczy: jaskółka krążyła tuż nad nią.

 

Ucieszyła się bardzo spostrzegłszy dziewczynkę i natychmiast usiadła przy niej. A Odrobinka zaczęła jej

mówić, że ma zostać żoną szkaradnego kreta i mieszkać odtąd głęboko pod ziemią, gdzie słońce nigdy

nie dochodzi. Przy tych słowach rozpłakała się serdecznie.

 

- Nie płacz - rzekła jaskółka.

 

- Zima już nadchodzi i wybieram się w podróż do cieplejszych krajów. Leć ze mną. Usiądziesz mi na

grzbiecie pomiędzy skrzydłami i uciekniemy obie od brzydkiego kreta i jego ciemnego mieszkania.

Uciekniemy daleko, za góry, za morza, gdzie słońce jaśniej i cieplej świeci, gdzie kwitną cudne kwiaty.

Leć ze mną. Tyś mi ocaliła życie, gdy leżałam zziębnięta w ciemnym lochu, ja chciałabym ciebie ocalić od

kreta.

 

- Dobrze, polecę z tobą - rzekła Odrobinka.

 

Jaskółka przytuliła się do ziemi, dziewczynka weszła na nią i przywiązała się paskiem do najmocniejszego

pióra. Potem ptaszek wzleciał w powietrze i płynął ponad lasami, morzami, wznosił się ponad góry,

wiecznym okryte śniegiem. Tam było zimno, lecz dziewczynka skryła się pod skrzydełka ptaszka i tylko

małą główkę wysunęła, aby widzieć te cuda, jakich pełno na świecie bożym.

 

Doleciały na koniec do cieplejszych krajów. Tutaj słońce świeciło jaśniej i goręcej, niebo było wyższe i

dziwnie błękitne, a po rowach i płotach rosły najpiękniejsze zielone i granatowe winogrona. W lasach

było pełno cytryn i pomarańcz, w powietrzu zapach kwiatów, prześliczne dzieci biegały po drodze, goniąc

się z motylami.

 

Ale jaskółka leciała wciąż dalej, gdzie jeszcze piękniej było, jeszcze cieplej.

 

Zatrzymała się wreszcie nad dużym, błękitnym jeziorem, otoczonym zielonymi drzewami, wśród których

widać było biały pałac marmurowy. Wino oplatało wysokie kolumny wkoło pałacu, a w górze pod dachem

kryły się gniazda jaskółek.

 

- Oto mój dom - rzekł ptaszek. - Ale nie będziemy mieszkać razem. Gniazdo nie urządzone odpowiednio,

byłoby ci w nim ciasno, niewygodnie i za wysoko. Wybierz sobie lepiej który z tych wspaniałych kwiatów,

co tu rosną na klombach, a od razu tam cię zaniosę i będzie ci dobrze jak w raju. Odrobinka klasnęła w

dłonie.

 

- Ach, to będzie prześlicznie!

 

I wybrała wielki, biały kwiat, rosnący między odłamami skruszonej przez czas kolumny. Jaskółka

podfrunęła i posadziła ją na błyszczącym, zielonym listku.

 

Odrobinka natychmiast chciała wejść do kwiatka, aby wypocząć po długiej podróży, lecz jakże się

przestraszyła i zdziwiła, kiedy ujrzała wewnątrz małego człowieczka, podobnego do siebie, w złocistej

koronie i z przejrzystymi skrzydłami u ramion. Ciało jego było także przezroczyste, jak gdyby z

najpiękniejszego kryształu, oczy jak dwie iskierki, a strój tak wspaniały, jakiego dotąd nie widziała.

 

Był to duch tego kwiatu, elf maleńki. Każdy kwiatek w tym kraju miał takiego ducha, który w nim

mieszkał - w jednych chłopcy, w innych dziewczynki, ale ten był królem elfów.

 

- Ach, jaki on prześliczny! - szepnęła Odrobinka do jaskółki. Maleńki król przestraszył się wielkiego

ptaka, lecz gdy ujrzał śliczną dziewczynkę, tak się ucieszył, że zapomniał zupełnie o strachu. Zdjął

natychmiast z głowy złotą koronę, podał ją Odrobince i zapytał, czy chce być jego żoną, królową

wszystkich kwiatów.

 

To przecież co innego niż szkaradny syn ropuchy lub kret w aksamitnym futrze.

 

- Ach, czy ja jestem tego warta? - szepnęła zawstydzona Odrobinka.

 

- Jesteś tego warta, bo jesteś dobra, śliczne dziecię, inaczej nie pokochałby cię ten wielki ptak i nie

przyniósł aż tu na skrzydłach. Kto umiał zdobyć przyjaźń jaskółki, ten godzien zostać królową elfów. Cóż

to było za szczęście! Ze wszystkich kwiatów wyfruwały lekkie, przejrzyste duchy, pojedynczo lub parami,

i spieszyły złożyć królowej życzenia i cudne dary. Najbardziej ucieszyła ją jednak para przezroczystych

skrzydeł wielkiej muchy. Zaraz je przywiązano do ramion dzieweczki i mogła, jak inne elfy, przelatywać z

kwiatka na kwiatek. Cieszyła się tym niezmiernie.

 

A jaskółka usiadła w swoim gniazdeczku i śpiewała jej pieśń weselną. Śpiewała, jak tylko potrafiła

najpiękniej, lecz smutno jej było, że się musi rozstać z Odrobinką.

 

- Nie będziesz się nazywała odtąd Odrobinką - przemówił mąż do królowej.- Nie podoba mi się to imię.

Będziesz nazywała się Mają. Przez całe lato jaskółka cieszyła się wielkim szczęściem młodej pary i

śpiewała jej cudne piosenki.

 

Lecz przyszedł na nią czas odlotu.

 

- Bądź szczęśliwa! Bądź zdrowa! - powtarzała smutnie, wybierając się w daleką podróż.

 

I przyleciała z powrotem do Danii, do swego gniazdka nad oknem człowieka, który wam opowiedział tę

bajeczkę.

 

- Kiwit, kiwit! - zawołała.

 

I stąd znamy całą historię.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

DZIEŃ SĄDU OSTATECZNEGO

 

Najświętszym dniem ze wszystkich dni w życiu jest dzień naszej śmierci, jest to dzień sądny, wielki dzień

przemiany. Czy myślałeś już kiedyś poważnie o tej potężnej, mądrej, ostatniej godzinie na ziemi?

 

Był sobie raz człowiek bardzo wierzący, jak mówiono, bojownik o słowo, które mu było prawem, gorliwy

sługa surowego Boga. Nad łóżkiem jego stała Śmierć o surowym i nie biańskim obliczu.

 

- Nadeszła godzina, musisz iść ze mną! - powiedziała Śmierć i dotknęła lodowatymi palcami jego nóg,

tak, że zdrętwiały. Śmierć dotknęła jego czoła, potem serca, które pękło. I dusza poszła za Aniołem

Śmierci. Ale w ciągu tych niewielu sekund, które minęły pomiędzy dotknięciem jego nóg, czoła i serca,

spłynęło na umierającego, jak fala morza, wszystko to, co mu życie przyniosło i co w nim wzbudziło.

Jednym spojrzeniem ogarnia się wówczas zawrotne głębie, jedną błyskawicą myśli przebiega się

niezmierzoną drogę. Jednym spojrzeniem zbiera się sumę niezliczonych gwiazd na niebie, poznaje się

kulę ziemską i planety w nieogarnionym wszechświecie. W takiej chwili drży lękliwy grzesznik, nie ma

podpory dla siebie i jest mu tak, jakby zapadał się w nieskończoną pustkę. Pobożny wznosi swą głowę ku

Bogu i oddaje mu się jak dziecko w słowach: "Niech się dzieje wola Twoja!" Ale ten konający nie miał nic

z dziecka, czuł, że jest mężczyzną. Nie drżał jak grzesznik, gdyż wiedział, że był na- prawdę wierzącym.

Trzymał się z całą surowością przepisów religii. Wiedział, że miliony muszą kroczyć szeroką drogą ku

potępieniu. Mógłby niszczyć ich ciała ogniem i mieczem, aby były tak samo zniszczone jak ich dusze.

Jego droga wiodła teraz do nieba, gdzie łaska otwierała mu furtkę - obiecana łaska.

 

Dusza poszła więc z aniołem śmierci, ale raz jeszcze spojrzała na łoże, gdzie spowity w białe

prześcieradło leżał obraz z prochu, obce odbicie jego Ja. A potem polecieli.

 

Lecieli i szli. Znaleźli się jakby w olbrzymiej sali, a jednocześnie niby w lesie. Przyroda była ostrzyżona,

uporządkowana, powiększona i uszeregowana w zaplanowany sposób. Panowała tu sztuka jak w

staroświeckich francuskich ogrodach - była to maskarada.

 

- To jest życie ludzkie - powiedział Anioł Śmierci.

 

Wszystkie postacie były mniej lub więcej zamaskowane. Nie wszyscy przybrani w aksamit i złoto byli

najpotężniejsi; nie wszyscy, którzy nosili szaty ubóstwa, byli najniżsi i najmniej ważni. Była to

przedziwna maskarada, a najdziwniejsze było, że każdy ukrywał coś w fałdach sukni. Ale jeden drugiemu

zaglądał w fałdy i wtedy widać było wyłaniające się spomiędzy nich zwierzęce łby. Jeden miał głowę

wykrzywionej małpy, inny obrzydliwego kozła, śliskiego węża lub śniętej ryby.

 

Były to zwierzęta, które my wszyscy nosimy w sobie. Zwierzęta zrośnięte z nami; skakały i chciały się

wydostać. Każdy przytrzymywał mocno zwierzę pod ubraniem, ale byli tacy, co darli suknie na innych i

krzyczeli: - Patrzcie, patrzcie, tak wygląda on, tak wygląda ona! - i jeden obnażał nędzę drugiego.

 

- A jakie zwierzę było we mnie? - spytała wędrująca dusza. Anioł Śmierci wskazał mu dumną postać,

która miała naokoło głowy różnobarwną aureolę połyskującą jaskrawymi kolorami, ale w sercu tego

człowieka ukryte były nogi zwierzęcia, nogi ptaka. Aureola nad jego głową była barwnym ogonem pawia.

A kiedy powędrowali dalej, wielkie ptaki krzyczały szkaradnie z gałęzi drzew, krzyczały wyraźnymi

ludzkimi głosami:

 

- Czy pamiętasz mnie, ty wędrowniku śmierci? - były to wszystkie złe myśli i pożądania jego życia, które

do niego wołały: - Czy pamiętasz mnie? I przez chwilę dreszcz przeniknął duszę, bo dusza znała te głosy

i złe myśli i pożądania, które wystąpiły teraz jako świadkowie. - W naszym ciele, w naszych złych

skłonnościach nie ma nic dobrego - powiedział zmarły - ale moje myśli nie prze- mieniły się w czyny,

świat nie oglądał złych plonów - I pośpieszył jeszcze szybciej, aby oddalić się od wstrętnych okrzyków.

Ale wielkie, czarne ptaki otoczyły go i krzyczały tak, jak gdyby cały świat miał się o tym dowiedzieć. A on

pobiegł jak łania i przy każdym kroku uderzał się nogą o ostre kamienie, raniły mu one stopy i bolało go

to bardzo.

 

- Skąd się wzięły te ostre kamienie? Leżą tu jak zwiędłe liście na ziemi! - To są te wszystkie nierozważne

słowa, które rzucałeś i które raniły serca o wiele bardziej, niż te kamienie ranią twoje nogi! - Nie

myślałam o tym - powiedziała dusza.

 

- Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni - rozbrzmiało w powietrzu. - Wszyscyśmy grzeszyli - powiedziała

dusza i podniosła się znowu. - Trzymałam się zasad Ewangelii i prawa, robiłam, co mogłam. Nie jestem

taka, jak inni!

 

I oto stali przed bramą niebieską i Anioł Odźwierny zapytał: - Kim jesteś? Powiedz mi, jakiej jesteś wiary

i jakich do- konałeś czynów?

 

- Wypełniałam surowo wszystkie przykazania. Byłam pokorna przed oczami świata. Nienawidziłam zła i

złych, prześladowałam wszystkich, którzy kroczyli szeroką drogą ku wiecznemu potępieniu. I jeszcze

teraz, jeżeli zaszłaby potrzeba, pragnę walczyć ogniem i mieczem!

 

- Jesteś więc jednym z wyznawców Mahometa? - spytał anioł. - Ja? Nie, nigdy!

 

- "Kto wojuje mieczem, ten od miecza ginie", powiedział Syn Boży. Nie wyznajesz jego wiary. Może

jesteś synem Izraela, który mówi za Mojżeszem: "Oka za oko, ząb za ząb"? Synem Izraela, którego

groźny Bóg jest jedynym Bogiem tego narodu.

 

- Jestem chrześcijaninem!

 

- Nie poznaję tego po twej wierze i po twoich czynach. Nauka Chrystusa jest pojednaniem, miłością i

łaską!

 

- Łaską! - rozbrzmiało po nieskończenie wielkiej przestrzeni i otworzyła się brama niebios, i dusza

poszybowała ku szczęśliwości. Ale światło, które promieniowało stamtąd, było tak oślepiające i

przenikliwe, że dusza cofnęła się, jak przed wyciągniętym mieczem. Rozbrzmiały tony tak łagodne, tak

chwytające za serce, że żaden ziemski język nie może tego wyrazić. Dusza zadrżała i pochyliła się nisko,

 

coraz niżej, ale wówczas niebiańska jasność wtargnęła w nią i poczuła to, czego nigdy przedtem nie

czuła - ciężar swej dumy, swej zatwardziałości i grzechu.

 

- To, co robiłam dobrego w życiu, robiłam dlatego, że inaczej nie mogłam, ale zło było we mnie!

 

Dusza czuła się oślepiona czystym, niebiańskim światłem. Upadała bezsilna. Wydawało jej się, że zwinęła

się w kłębek, niedojrzała dla niebieskich bogactw, nie śmiała zwrócić swych myśli do sprawiedliwego

Boga jąkając:

 

- Łaski!

 

I oto zjawiła się łaska, nieoczekiwana łaska.

 

Bóg niebios był w całej nieskończenie wielkiej przestrzeni, miłość Boga przeniknęła ją w niewyczerpanej

pełni.

 

- Duszo ludzka, bądź święta, cudna, pełna miłości i wieczna! - brzmiały i śpiewały głosy niewidzialne

dookoła.

 

My wszyscy będziemy w ostatnim dniu naszego ziemskiego życia drżeli tak, jak ta dusza przed blaskiem i

cudownością Nieba. Będziemy głęboko upokorzeni, pokornie zginali się a mimo to będzie nas unosiła

jego miłość, jego łaska będzie nas wyprostowywała. Wzniesieni na nowe tory, oczyszczeni,

szlachetniejsi, lepsi, będziemy się zbliżali coraz bardziej do cudowności światła i pokrzepieni przez nie,

wzniesiemy się do wiecznej jasności.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

DZIEWCZYNA, KTÓRA PODEPTAŁA CHLEB

 

Była ubogim, ale dumnym i pysznym dzieckiem, była zła z natury, jak to powiadają. Gdy była zupełnie

mała, największą przyjemność sprawiało jej chwytanie much i wyrywanie im skrzydełek, przez co

przemieniały się w stworzenia pełzające. Chrabąszcze i żuki przekłuwała szpilką, podkładała im pod łapki

zielony listek lub kawałek papieru i biedne stworzenie trzymało mocno w łapkach ów skrawek i obracało

nim w kółko, aby uwolnić się od szpilki.

 

- Chrabąszcz czyta! - mówiła mała Inger - Patrzcie no, jak obraca listek! W miarę jak rosła, stawała się

gorsza, nie lepsza. Była ładna i to stało się jej nieszczęściem, inaczej świat byłby dla niej surowszy i nie

wydarzyłoby się to, o czym będzie mowa.

 

- Należy ci dobrze zmyć głowę - mówiła do niej własna matka - Jako dziecko przydeptywałaś mi często

fartuch, obawiam się, że jak urośniesz, podepczesz mi serce.

 

I tak też się stało.

 

Pojechała na wieś na służbę do zamożnych ludzi, którzy traktowali ją jak własne dziecko. Chodziła

pięknie ubrana, wyglądała ładnie i pycha wzrastała w jej sercu.

 

Po roku ludzie, u których służyła, powiedzieli do niej: - Musisz przecież wreszcie odwiedzić swoich

rodziców, droga Inger. Wybrała się w drogę, ale tylko po to, aby się pokazać w swoich strojach. Gdy

doszła do wsi, zobaczyła parobków i dziewczyny stojących nad jeziorem i rozmawiających z ożywieniem,

a tuż obok siedziała na kamieniu jej staruszka matka i odpoczywała. Była właśnie w lesie i zebrała

wiązkę chrustu. Wtedy Inger zawróciła i odeszła. Wstydziła się, że ona, tak pięknie ubrana, ma matkę w

łachmanach, która zbiera chrust. Nie robiła sobie żadnych wyrzutów z tego powodu, że zawróciła, była

tylko zła. Znowu upłynęło pół roku.

 

- Powinnaś kiedyś pójść do domu i odwiedzić swoich starych rodziców, moja droga Inger - powiedziała

pani - Masz tu duży bochenek pszennego chleba, weź go ze sobą, rodzice ucieszą się, gdy cię zobaczą.

Inger włożyła swoją najlepszą suknię i swoje nowe buty i szła ostrożnie, aby nie zabrudzić nóg. Gdy

doszła do miejsca, gdzie droga prowadziła przez bagnisko, i gdzie rozlała się woda i błoto na dużej

przestrzeni, rzuciła na ziemię bochenek chleba, aby stanąć na nim i przejść suchą nogą. Gdy postawiła

jedną nogę na bochenku, a drugą uniosła do góry, chleb zaczął się coraz głębiej i głębiej pogrążać i

dziewczyna zniknęła zupełnie. Widać było tylko wielką czarną kałużę, a na niej rozpryskujące się

pęcherzyki. Oto jest całe opowiadanie.

 

Ale co się stało z Inger?

 

Dostała się do błotnej wiedźmy, która warzy piwo. Błotna wiedźma jest ciotką elfów, które są przecież

dobrze znane. Napisano o nich wiele pieśni i malowano je nieraz, ale o błotnej wiedźmie wiedzą ludzie

tylko tyle, że gdy w lecie parują łąki, to ona warzy piwo. Inger spadła właśnie do jej browaru, a długo

tam nie można wytrzymać. Śmietnik jest w porównaniu z browarem błotnej wiedźmy jasną, wspaniałą

komnatą. Każde naczynie cuchnie tam tak, że wszyscy ludzie mdleją i w dodatku wszystkie te naczynia

stoją ciasno jedno obok drugiego, a jeżeli jest nawet pomiędzy nimi jakiś mały otworek, przez który się

można przecisnąć, przeszkadzają pełzające dookoła tłuste węże i mokre ropuchy. Tu właśnie znalazła się

Inger. Te ohydne, żywe gady były tak lodowato zimne, że dziewczyna drżała na całym ciele i kostniała

coraz bardziej. Przyrosła mocno do bochenka chleba, który ją przyciągał tak, jak bursztyn przyciąga

źdźbło słomy.

 

Wiedźma była w domu a tego dnia miał zwiedzić browar diabeł i jego babka, stara jędza, która zawsze

jest zajęta. Nie wychodzi nigdy bez swojej ręcznej robótki i tutaj także za- brała ją ze sobą. Szyła dla

ludzi niepokoje, kładła im do butów, aby nigdy nie zaznali spokoju. Haftowała kłamstwa i robiła

szydełkiem nierozważne słowa, które padały na ziemię. Czyniła to po to, aby szkodzić i niszczyć.

 

Zobaczyła Inger, włożyła na nos okulary i obejrzała ją jeszcze raz. - Ta dziewczyna jest bardzo

obiecująca - powiedziała - wezmę ją sobie na pamiątkę tych odwiedzin. Mogłaby być figurą w

przedpokoju mego praprawnuka. I tak się mała Inger dostała do piekła. Nie każdy dostaje się tam prostą

drogą, czasami można trafić i objazdem, o ile ma się po temu zdolności! Był to wielki przedpokój

ciągnący się w nieskończoność. Kręciło się w głowie, gdy się patrzyło w przód lub w tył. Stała tu gromada

łaknących, którzy czekali aż otworzą się wrota łaski - mogli długo czekać. Wielkie dziwne, kołyszące się

pająki przędły łapami tysiącletnie pajęczyny. Pajęczyny te oplątywały nogi jak sieci i trzymały w uwięzi

jak miedziane kajdany, a oprócz tego każdą duszę nurtował niepokój, męczący niepokój. Skąpiec

zapomniał klucza do kasy, a wiedział, że klucz tkwił w zamku... Ale zbyt daleko zaprowadziłyby nas opisy

wszystkich męczarni i tortur, jakich tu ludzie doświadczali. Inger męczyło strasznie, że musi stać tu jako

figura. Stopy jej nadal przywierały do bochenka chleba.

 

- Tak to jest, kiedy się chce mieć czyste nogi - mówiła sama do siebie - Jak to się na mnie gapią!

 

Rzeczywiście, wszyscy patrzyli na nią. Ich złe myśli błyszczały w oczach i wychodziły bezdźwięcznie z ich

warg, straszno było patrzeć. "Na mnie jest przynajmniej miło patrzeć - myślała mała Inger - mam ładną

twarz i ładną sukienkę. Przewracała oczami, aby spojrzeć na siebie, miała zbyt sztywny kark i nie mogła

odwrócić głowę. Jakże zabrudziła się w browarze błotnej wiedźmy! Wcale o tym nie pomyślała, suknie jej

były oblepione, jak gdyby jedną gęstą warstwą mułu. Wąż wplątał się jej we włosy i obijał się o plecy a z

każdej fałdy ubrania wyglądała ropucha, szczekająca jak astmatyczny mops. Było to bardzo przykre.

 

- Wszyscy inni wyglądają także strasznie - pocieszała się Inger. Najbardziej ze wszystkich męczył ją

głód. Czyż nie mogła schylić się i ułamać kawałek chleba, na którym stała? Nie, plecy miała sztywne,

ramiona i dłonie sztywne, całe ciało było jak kamienny posąg. Jedynie oczami mogła poruszać w ten

sposób, że widziała nawet to, co się znajdowało za nią.

 

Był to wstrętny widok. A potem przyleciały muchy i właziły jej do oczu. Mrugała oczami, ale to nic nie

pomagało, muchy nie wyfruwały, nie mogły się stamtąd wydostać. Miały wyrwane skrzydełka i

przemieniały się w pełzające stworzenia - była to niewypowiedziana męka. Czuła tak straszny głód, jak ]

gdyby wnętrzności jej same się pożerały a w sobie czuła pustkę, przeraźliwą pustkę. - Jeżeli tak dłużej

potrwa, nie wytrzymam - mówiła. Ale musiała wytrzymać, a trwało to bez końca.

 

Nagle spadła na jej głowę paląca łza, potoczyła się po jej twarzy i piersi i spoczęła na chlebie, a za nią

upadła druga, upadło wiele kropel. Któż to płakał nad małą Inger? Miała przecież matkę na ziemi. Łzy

smutku, które matka wylewała nad dzieckiem, docierają do niego, ale nie wyzwalają, tylko palą, tylko

powiększają jego mękę. A przy tym ten nieludzki głód i to, że nie mogła ułamać chleba, który podeptała.

W końcu miała takie uczucie, jak gdyby wszystko w jej wnętrzu zostało pożarte, była jak cienka, pusta

trzcina, która wchłania w siebie każdy dźwięk. Słyszała zupełnie wyraźnie wszystko, co mówiono o niej

na ziemi a było to złe i bolesne. Matki płacz był wprawdzie głęboki i smutny, ale mówiła ona:

 

- Pycha wiedzie do upadku. To stało się twym nieszczęściem, Inger. Jakże zasmuciłaś matkę!

 

Matka jej i wszyscy inni na ziemi wiedzieli o jej grzechu, wiedzieli, że podeptała chleb, wpadła w

grzęzawisko i zniknęła. Pastuch, który pasł krowy, opowiedział o tym, gdyż wszystko widział ze wzgórza.

 

- Jakże zasmuciłaś twą matkę, Inger! - powiedziała matka - Widzisz, zawsze mówiłam, że tak się

skończy!

 

" Obym się była nigdy nie narodziła - myślała Inger - byłoby to dla mnie o wiele lepiej. Teraz na nic się

to przyda, że moja matka płacze." Słyszała, jak jej chlebodawcy, dobrzy ludzie, którzy traktowali ją jak

własne dziecko, mówili:

 

- Była grzesznym dzieckiem, nie uszanowała bożych da- rów, podeptała je nogami. Wrota łaski długo

jeszcze się dla niej nie otworzą. "Mogli mnie przecież krócej trzymać - myślała Inger - mogli mi wypędzić

muchy z nosa, jeżeli je miałam."

 

Słyszała, że ułożono o niej całą piosenkę:

 

"Pyszałkowata dziewczyna, co podeptała chleb, aby nie za- brudzić bucików."

 

W całym kraju śpiewano tę piosenkę.

 

"Ileż to się trzeba nasłuchać i nacierpieć - myślała Inger - Inni powinni być także ukarani za swoje

grzechy. Zbyt wielu jest ludzi, których należy ukarać. Ach, jakże ja cierpię!"

 

Jej uczucia stały się jeszcze twardsze niż jej ciało. "Tu, na dole, w takim towarzystwie nie można stać się

lep- szą. I wcale nie pragnę być lepszą. Jakże się oni wszyscy na mnie gapią!" Serce jej pełne było złości

i gniewu do wszystkich ludzi. "Teraz mają co opowiadać tam na górze. Ach, jakże się męczę!" Słyszała,

jak opowiadano o niej dzieciom, które ją nazywały "bezbożną Inger." Mówiono o niej, że była szkaradna,

wstrętna i że powinna być porządnie ukarana. Z ust dziecięcych wychodziły jedynie twarde słowa. Ale

pewnego dnia, kiedy męki i głód nękały wydrążoną skorupę jej ciała, posłyszała, jak mówiono o niej i

opowiadano jej dzieje niewinnemu dziecku, małej dziewczynce, która, usłyszawszy opowieść o próżnej

Inger, wybuchnęła płaczem.

 

- Czy nigdy już nie wydobędzie się stamtąd? - spytała dziewczynka. A odpowiedź brzmiała:

 

- Nie, nigdy.

 

- Ale jeżeli przeprosi i nigdy już tego więcej nie zrobi? - Ona nie chce prosić o przebaczenie -

odpowiedziano dziecku. - Tak bym chciała, aby przeprosiła - powiedziała dziewczynka i była

niepocieszona - Oddałabym jej moje zabawki za to, by powróciła. Tak mi żal tej biednej Inger.

 

Słowa te przeniknęły do serca Inger i natychmiast przyniosły ulgę. Po raz pierwszy nazwał ją ktoś

"biedną Inger" i nic nie dodał o jej grzechach. Małe, niewinne dziecko płakało i prosiło o przebaczenie dla

niej; było to takie dziwne, że chętnie sama by zapłakała, ale nie mogła płakać i to także było męką.

 

Podczas, gdy tam na górze upływały lata, tu na dole nic się nie zmieniło. Coraz rzadziej dochodziły ją z

góry dźwięki, coraz mniej o niej mówiono. Nagle usłyszała westchnienie:

 

"Inger, Inger. Jakże mnie zasmuciłaś! Zawsze mówiłam, że tak będzie!" To zmarła jej matka.

 

Od czasu do czasu słyszała swoje imię, które wymawiali jej dawni chlebodawcy, a najłagodniejsze słowa,

jakie wypowiedziała jej pani, były: - Czy cię kiedy zobaczę, Inger? Nigdy nie wiadomo, gdzie znajdziemy

się w przyszłym życiu.

 

Ale Inger wiedziała, że jej dobra pani nigdy nie będzie przebywała tam, gdzie ona.

 

Znowu przyszły długie, gorzkie lata.

 

Raz usłyszała Inger swoje imię i zobaczyła nad sobą jakby dwie błyszczące gwiazdy. To było dwoje

łagodnych oczu, które zamknęły się na ziemi. Tyle lat już upłynęło od tego czasu, gdy mała dziewczynka

płakała niepocieszona nad "biedną Inger", że z dziecka stała się staruszką i Bóg wezwał ją do siebie.

Właśnie w tej chwili, gdy przebiegała myślą całe życie, przypomniało jej się, jak gorzko płakała jako

małe dziecko słysząc historię Inger. Tamte czasy i tamto wrażenie ożyło w jej duszy w chwili śmierci i

zawołała:

 

- Panie Boże mój, może i ja, tak jak Inger, deptałam Twoje dary, nie myśląc, że czynię coś złego, może i

ja byłam za życia dumna. Ale Ty w Twojej łasce nie pozwoliłeś mi się pogrążyć, podtrzymywałeś mnie. A

teraz w ostatniej godzinie nie cofaj Twej ręki.

 

Oczy staruszki zamknęły się, a wtedy otwarły się oczy jej duszy na rzeczy ukryte, a ponieważ ostatnie

jej myśli były przy Inger, zobaczyła ją i cały jej upadek i ta pobożna dusza wybuchnęła płaczem. Tak jak

niegdyś, jak dziecko, stała w Królestwie Niebieskim i płakała nad biedną Inger. Łzy i modlitwy odbijały

się echem o wydrążoną, pustą skorupę, w której tliła uwięziona i umęczona dusza. Zwyciężyła ją nigdy

nie przeczuwana miłość, która spłynęła na nią z góry, anioł boży zapłakał nad nią. Dlaczego została

zesłana jej łaska? Umęczona dusza zbierała w myśli każdy uczynek popełniony na ziemi i rozpłakała się

tak, jak Inger nigdy płakać nie mogła. Przepełniła ją rozpacz nad sobą, wydawało jej się, że nigdy nie

otworzą się wrota łaski. Ale gdy ogarnęła ją skrucha, w otchłani zabłysł ku niej promyk: błysnął on z

większą siłą niż promień słońca, który roztapia figury ze śniegu ulepione przez chłopców na podwórku i o

wiele szybciej od płatka śniegu ******ącego na miękkie usta dziecięce i roztapiającego się w kroplę

wody. Skamieniała postać Inger rozwiała się w mgłę i przemieniła w maleńkiego ptaszka, który wzniósł

się lotem w górę, w świat ludzi, i wyżej, do Boga.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

DZIEWCZYNKA Z ZAPAŁKAMI

 

Było bardzo zimno; śnieg padał i zaczynało się już ściemniać; był to ostatni dzień w roku, wigilia Nowego

Roku. W tym chłodzie i w tej ciemności szła ulicami biedna dziewczynka z gołą głową i boso; miała

wprawdzie trzewiki na nogach, kiedy wychodziła z domu, ale co to znaczyło! To były bardzo duże

trzewiki, nawet jej matka ostatnio je wkładała, tak były duże; i mała zgubiła je zaraz, przebiegając ulicę,

którą pędem przejeżdżały dwa wozy; jednego trzewika nie mogła wcale znaleźć, a z drugim uciekł jakiś

urwis; wołał, że przyda mu się on na kołyskę, kiedy już będzie miał dziecko. Szła więc dziewczynka boso,

stąpała nóżkami, które poczerwieniały i zsiniały z zimna; w starym fartuchu niosła zawiniętą całą masę

zapałek, a jedną wiązkę trzymała w ręku; przez cały dzień nie sprzedała ani jednej; nikt jej nie dał przez

cały dzień ani grosika; szła taka głodna i zmarznięta i wyglądała taka smutna, biedactwo! Płatki śniegu

padały na jej długie, jasne włosy, które tak pięknie zwijały się na karku, ale ona nie myślała wcale o tej

ozdobie. Ze wszystkich okien naokoło połyskiwały światła i tak miło pachniało na ulicy pieczonymi gęśmi.

 

"To przecież jest wigilia Nowego Roku" - pomyślała dziewczynka. W kącie między dwoma domami, z

których jeden bardziej wysuwał się na ulicę, usiadła i skurczyła się cała; małe nożyny podciągnęła pod

siebie, ale marzła coraz bardziej, a w domu nie mogła się pokazać, bo przecież nie sprzedała ani jednej

zapałki, nie dostała ani grosza, ojciec by ją zbił, a w domu było tak samo zimno, mieszkali na strychu

pod samym dachem i wiatr hulał po izbie, chociaż największe szpary w dachu zatkane były słomą i

gałganami. Jej małe ręce prawie całkiem zamarzły z tego chłodu. Ach, jedna mała zapałka, jakby to

dobrze było! Żeby tak wyciągnąć jedną zapałkę z wiązki, potrzeć ją o ścianę i tylko ogrzać paluszki!

Wyciągnęła jedną i "trzask", jak się iskrzy, jak płonie! mały ciepły, jasny płomyczek, niby mała świeczka

otoczona dłońmi! Dziwna to była świeca; dziewczynce zdawało się, że siedzi przed wielkim, żelaznym

piecem o mosiężnych drzwiczkach i ozdobach; ogień palił się w nim tak łaskawie i grzał tak przyjemnie;

ach, jakież to było rozkoszne! Dziewczynka wyciągnęła przed siebie nóżki, aby je rozgrzać także

- a tu płomień zagasł. Piec znikł - a ona siedziała z niedopałkiem siarnika w dłoni.

 

Zapaliła nowy, palił się i błyszczał, a gdzie cień padł na ścianę, stała się ona przejrzysta jak muślin;

ujrzała wnętrze pokoju, gdzie stał stół przykryty białym, błyszczącym obrusem, nakryty piękną

porcelaną, a na półmisku smacznie dymiła pieczona gęś, nadziana śliwkami i jabłkami; a co jeszcze było

wspanialsze, gęś zeskoczyła z półmiska i zaczęła się czołgać po podłodze, z widelcem i nożem wbitym w

grzbiet; doczołgała się aż do biednej dziewczynki; aż tu nagle zgasła zapałka i widać tylko było

nieprzejrzystą, zimną ścianę.

 

Zapaliła nowy siarnik. I oto siedziała pod najpiękniejszą choinką; była ona jeszcze wspanialsza i piękniej

ubrana niż choinka u bogatego kupca, którą ujrzała przez szklane drzwi podczas ostatnich świąt; tysiące

świeczek płonęło na zielonych gałęziach, a kolorowe obrazki, takie, jakie zdobiły okna sklepów,

spozierały ku niej. Dziewczynka wyciągnęła do nich obie rączki

 

- ale tu zgasła zapałka; mnóstwo światełek choinki wznosiło się ku górze, coraz wyżej i wyżej, i oto

ujrzała ona, że były to tylko jasne gwiazdy, a jedna z nich spadła właśnie i zakreśliła na niebie długi,

błyszczący ślad.

 

- Ktoś umarł! - powiedziała malutka, gdyż jej stara babka, która jedyna okazywała jej serce, ale już

umarła, powiadała zawsze, że kiedy gwiazdka spada, dusza ludzka wstępuje do Boga.

 

Dziewczynka znowu potarła siarnikiem o ścianę, zajaśniało dookoła i w tym blasku stanęła przed nią

stara babunia, taka łagodna, taka jasna, taka błyszcząca i taka kochana.

 

- Babuniu! - zawołała dziewczynka - o, zabierz mnie z sobą! Kiedy zapałka zgaśnie, znikniesz jak ciepły

piec, jak gąska pieczona i jak wspaniała olbrzymia choinka! - i szybko potarła wszystkie zapałki, jakie

zostały w wiązce, chciała jak najdłużej zatrzymać przy sobie babkę, i zapałki zabłysły takim blaskiem, iż

stało się jaśniej niż za dnia. Babunia nigdy przedtem nie była taka piękna i taka wielka; chwyciła

dziewczynkę w ramiona i poleciały w blasku i w radości wysoko, wysoko; a tam już nie było ani chłodu,

ani głodu, ani strachu - bowiem były u Boga.

 

A kiedy nastał zimny ranek, w kąciku przy domu siedziała dziewczynka z czerwonymi policzkami, z

uśmiechem na twarzy - nieżywa: zamarzła na śmierć ostatniego wieczora minionego roku. Ranek

noworoczny oświetlił małego trupka trzymającego w ręku zapałki, z których garść była spalona. Chciała

się ogrzać, powiadano; ale nikt nie miał pojęcia o tym, jak piękne rzeczy widziała dziewczynka i w jakim

blasku wstąpiła ona razem ze starą babką w szczęśliwość Nowego Roku.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

DZIKIE ŁABĘDZIE

 

Daleko stąd, tam, dokąd lecą jaskółki, kiedy u nas jest zima, mieszkał król, który miał jedenastu synów i

jedną córkę, Elizę. Bracia byli królewiczami, chodzili do szkoły z orderami na piersiach i szablami u boku,

pisali diamentowymi szyferkami na złotych tabliczkach; co tylko przeczytali, zaraz umieli na pamięć; od

razu widać było, że są królewiczami. Siostra Eliza siedziała na małym, szklanym stołeczku i oglądała

książkę z obrazkami, książkę, którą kupiono za pół królestwa.

 

Ach, jak dobrze było tym dzieciom! Ale to szczęście nie trwało długo. Ich ojciec, król całego kraju, ożenił

się ze złą królową, która wcale nie była dobra dla biednych dzieci; odczuły to już pierwszego dnia. W

zamku odbywały się paradne zabawy, a dzieci bawiły się również w "gości", ale nie dostały, jak zwykle,

ciastek i pieczonych jabłek, królowa dała im tylko w filiżance do herbaty trochę piasku i powiedziała,

żeby udawały, że piją naprawdę herbatę.

 

Po tygodniu oddała małą siostrę Elizę na wieś do chłopów, a po krótkim czasie usposobiła króla tak źle

do biednych królewiczów, że wcale już o nich nie dbał.

 

- Lećcie sobie w świat i sami się o siebie troszczcie - powiedziała zła królowa. - Zamieńcie się w ptaki i

utraćcie mowę. - Ale nie potrafiła wyrządzić tyle zła, ile chciała; królewicze przemienili się w jedenaście

cudnych, dzikich łabędzi. Z dziwnym krzykiem wyfrunęły ptaki przez zamkowe okna, ponad parkiem i

lasem.

 

Wczesnym rankiem łabędzie przyleciały do chaty, gdzie siostra Eliza spała w chłopskiej izbie, krążyły nad

dachem, kręciły długimi szyjami, uderzały skrzydłami, ale nikt tego nie widział ani nie słyszał. Musiały

lecieć dalej, wysoko aż do chmur, w daleki świat; poleciały do dużego, ciemnego lasu, który ciągnął się

do brzegu morza.

 

Biedna mała Eliza stała w chłopskiej izbie i bawiła się zielonym listkiem

 

- nie miała innej zabawki; przekłuła w listku dziurkę i spojrzała przez nią w słońce, i wtedy zdawało się

jej, że widzi jasne oczy swych braci, i za każdym razem, kiedy ciepłe promienie słoneczne ogrzewały jej

policzki, czuła jak gdyby pocałunki swych braci.

 

Jeden dzień mijał podobny do drugiego. Kiedy wiatr dął przez wielkie, różane żywopłoty przed domem,

szeptał do róż:

 

- Któż może być od was piękniejszy?

 

Ale róże potrząsały głowami i mówiły:

 

- Eliza jest piękniejsza! - A kiedy staruszka siedziała w niedzielę przed drzwiami i czytała książkę do

nabożeństwa, wiatr odwracał stronice i mówił do książki:

 

- Któż jest bardziej pobożny od ciebie?

 

- Eliza jest pobożniejsza! - mówiła książka do nabożeństwa. Róże i modlitewnik mówiły prawdę.

 

Gdy Eliza skończyła piętnaście lat, wróciła do domu, a gdy królowa zobaczyła, jaka jest piękna, ogarnęła

ją złość i zawiść; z chęcią przemieniłaby ją w dzikiego łabędzia jak jej braci, ale nie odważyła się uczynić

tego natychmiast, bo król pragnął przecież zobaczyć swoją córkę. Wczesnym rankiem poszła królowa do

łazienki zbudowanej z marmuru, ozdobionej miękkimi poduszkami i wspaniałymi dywanami, wzięła trzy

ropuchy, pocałowała je i powiedziała do jednej z nich:

 

- Usiądź na głowie Elizy, kiedy się będzie kąpała, aby była tak głupia jak ty! Usiądź na jej czole -

powiedziała do drugiej - aby była tak brzydka jak ty, aby ojciec jej nie poznał. Spoczywaj na jej sercu -

szepnęła do trzeciej - niech się stanie zła, niech cierpi przez to męki!

 

Potem włożyła ropuchy do czystej wody, która zabarwiła się na zielono, zawołała Elizę, rozebrała ją i

kazała jej wejść do wody. Kiedy dziewczynka się zanurzyła, jedna ropucha usiadła jej na włosach, druga

na czole, a trzecia na piersi; ale Eliza nie spostrzegła ich wcale, bowiem gdy się podniosła, po wodzie

pływały trzy czerwone maki. Gdyby gady nie były zatrute i gdyby nie to, że pocałowała je czarownica,

przemieniłyby się w czerwone róże; ale stały się jednak kwiatami, bo spoczywały na głowie i na sercu

Elizy, która była zbyt pobożna i niewinna, aby czary mogły mieć nad nią moc.

 

Kiedy zła królowa to zobaczyła, natarła Elizę sokiem włoskiego orzecha, tak że dziewczynka całkiem

poczerniała; posmarowała jej piękną twarzyczkę cuchnącą maścią i skołtuniła jej włosy; niepodobna było

poznać pięknej Elizy. Ojciec przeraził się na jej widok i powiedział, że to nie może być jego córka; nikt jej

nie poznał prócz podwórzowego psa i jaskółek, ale były to przecież mizerne stworzenia i nic nie miały do

gadania. Wtedy biedna Eliza zaczęła płakać i przypomniała sobie swych jedenastu braci. Pełna smutku,

wymknęła się z zamku, przez cały dzień chodziła po polach i błotach, aż w końcu przyszła do dużego

lasu. Nie wiedziała, dokąd szła, ale czuła się tak nieszczęśliwa i tak bardzo tęskniła do swoich braci; na

pewno ich także wygnano, tak samo jak ją, w szeroki świat. Chciała ich odnaleźć.

 

Niedługo była w lesie, a już noc zapadła; dziewczynka nie mogła odnaleźć drogi; wtedy położyła się na

miękkim mchu, odmówiła wieczorną modlitwę i oparła głowę o pień drzewa.

 

Było tak cicho, powietrze takie łagodne, a naokoło w trawie i mchu tysiące świętojańskich robaczków

świeciło jak zielony ogień; kiedy dotknęła ręką gałęzi, błyszczące owady spadały na nią jak deszcz

gwiazd. Przez całą noc śnili się jej bracia; bawili się znowu jako dzieci, pisali diamentowymi szyferkami

na złotych tabliczkach i oglądali piękną książkę z obrazkami, która kosztowała pół królestwa, ale nie

pisali na tablicy tak jak przedtem zer i kresek, tylko najdziwniejsze czyny, jakich dokonali, wszystko, co

przeżyli i co widzieli; a w książce z obrazkami wszystko żyło: ptaki śpiewały, ludzie wychodzili z książki i

rozmawiali z Elizą i z jej braćmi, ale gdy przewracała kartkę, wskakiwali znowu do środka, aby nie

wprowadzić nieładu między obrazkami.

 

Kiedy się obudziła, słońce stało już wysoko na niebie; nie widziała go wprawdzie, gdyż przesłaniała je

gęsta zieleń drzew, ale jego promienie przebłyskiwały jak powiewna złota tkanina; zieleń pachniała, a

ptaki nieledwie siadały na jej ramionach.

 

Słyszała plusk wody, mnóstwo strumieni przepływało przez las, wszystkie wpadały do jednego jeziora,

gdzie było najpiękniejsze, piaszczyste dno; rosły tam wprawdzie naokoło gęste krzaki, ale jelenie zrobiły

w jednym miejscu duży otwór i tędy przeszła Eliza ku wodzie. Woda była tak przeźroczysta, że gdyby

wiatr nie poruszał krzaków i gałęzi, można było myśleć, że zostały one namalowane na dnie, tak

wyraźnie odbijał się każdy listek - zarówno oświetlony słońcem, jak pogrążony w cieniu.

 

Jak tylko Eliza zobaczyła własną twarz w wodzie, przeraziła się, taka była czarna i brzydka, ale kiedy

umoczyła rączkę i wytarła nią oczy i czoło ukazała się biała skóra; wtedy zdjęła wszystko, co miała na

sobie, i weszła do czystej wody; nie było na świecie piękniejszego królewskiego dziecka od niej.

 

Kiedy się znowu ubrała i zaplotła długie warkocze, podeszła do bijącego źródła, napiła się z dłoni i

powędrowała w głąb lasu, nie wiedząc, dokąd idzie. Myślała o braciach i myślała o Panu Bogu, który jej

na pewno nie opuści. On to sprawił, że w lesie rosły dzikie jabłka, aby nasycić głodnych. On to pokazał

jej drzewo, którego gałęzie uginały się pod ciężarem owoców: zatrzymała się, aby się posilić, podłożyła

podpórki pod gałęzie i weszła w najmroczniejszą głębinę lasu. Było tam tak cicho, że słyszała swoje

własne kroki, słyszała szelest każdego suchego listka, który kruszyła stopami, nawet żadnego ptaka nie

było widać, ani jeden promień słoneczny nie przedostawał się przez wielkie, gęste gałęzie drzew;

wysokie pnie stały tak blisko jeden drugiego, że gdy patrzała prosto przed siebie, wydawało się jej, że

otacza ją płot z belek. Ach, jakaż tu panowała pustka i głusza, nigdy jeszcze takiej nie zaznała!

 

Noc stawała się ciemna, nawet żaden robaczek świętojański nie błyszczał wśród mchu, ułożyła się

zmartwiona do snu. Wydawało jej się, że gałęzie otwierają się nad nią i że dobry Bóg patrzy na nią

łagodnie, a małe aniołki wyglądają znad jego głowy i spod jego ramion.

 

Kiedy się nazajutrz obudziła, nie wiedziała, czy jej się to śniło, czy to było naprawdę. Zrobiła parę

kroków i spotkała staruszkę z koszem pełnym jagód; staruszka dała jej parę jagódek. Eliza pytała, czy

nie widziała jedenastu królewiczów jadących konno przez las.

 

- Nie! - powiedziała stara. - Ale widziałam wczoraj jedenaście łabędzi ze złotymi koronami na głowach,

płynęły tu rzeką w pobliżu! I zaprowadziła Elizę trochę dalej nad urwisko; w dole wiła się rzeczka,

drzewa rosnące na brzegu wyciągały ku sobie długie, pełne liści gałęzie, a tam, gdzie nie były dość

wysokie, by dosięgnąć jedno drugiego, uwalniały swe korzenie z ziemi i zwieszały się nad wodą,

splecione z gałęziami. Eliza pożegnała staruszkę i poszła wzdłuż rzeki aż do miejsca, gdzie wpadała ona

do wielkiego, otwartego morza.

 

Przed młodą dziewczyną rozciągało się wielkie, wspaniałe morze, ale nie widziała ani jednego żagla, ani

jednej łódki, jakżeż miała się dalej przedostać? Patrzyła na niezliczone małe kamyki leżące na brzegu

wody; woda oszlifowała je gładko. Szkło, żelazo, kamienie - wszystko zostało ukształtowane przez wodę,

która była o wiele miększa niż jej delikatna ręka. "Woda niestrudzenie pracuje i wygładza nawet twarde

kamienie; pragnę być równie niestrudzona! Dziękuję wam za waszą naukę, czyste, bijące fale! Serce mi

mówi, że kiedyś zaniesiecie mnie do moich ukochanych braci!" Na morskiej trawie, spłukanej wodą,

leżało jedenaście białych piór łabędzich; Eliza zrobiła z nich wiązankę; krople wody błyszczały na piórach,

nikt nie wiedział, czy to była rosa, czy łzy. Samotnie było na brzegu, ale Eliza nie czuła tego, bo morze

wiecznie się zmieniało, w ciągu paru godzin więcej razy zmieniało swój wygląd niż jeziora w ciągu całego

roku. Kiedy nadciągała wielka, ciemna chmura, wydawało się, że morze chce powiedzieć: "I ja też

potrafię wyglądać ponuro"; gdy wiał wiatr, fale obracały się białymi grzbietami, lecz gdy chmury stawały

się czerwone, a wiatr zasypiał, morze wyglądało jak płatek róży: raz było zielone, to,

 

znowu białe, ale nawet kiedy było w zupełnym spoczynku, przy brzegu poruszało się z lekka; woda

wznosiła się łagodnie jak oddech śpiącego dziecka.

 

Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, Eliza zobaczyła jedenaście dzikich łabędzi w złotych koronach na

głowach, lecących w kierunku lądu; leciały jeden za drugim i wyglądały jak długa, biała wstęga; wtedy

Eliza weszła na urwisko i ukryła się za krzakiem; łabędzie spuściły się na ziemię tuż koło niej i biły

dużymi, białymi skrzydłami.

 

W tej samej chwili, kiedy słońce zanurzyło się w wodzie, opadły nagle z nich łabędzie pióra i ukazało się

jedenastu królewiczów, braci Elizy. Dziewczynka krzyknęła głośno, bo chociaż zmienili się bardzo, sercem

ich poznała, wiedziała, że to są oni; rzuciła się im w ramiona, wołała ich po imieniu, a oni cieszyli się

widząc swą małą siostrzyczkę, taką już teraz dużą i śliczną. Śmiali się i płakali opowiadając sobie

wzajemnie o tym, jaka macocha była zła dla nich wszystkich.

 

- My bracia - powiedział najstarszy - latamy jako dzikie łabędzie, dopóki słońce świeci na niebie; ale gdy

tylko zachodzi, przemieniamy się w ludzi; i dlatego musimy zawsze uważać, aby podczas zachodu słońca

mieć pod nogami stały ląd, bo gdybyśmy wówczas lecieli pod obłokami, spadlibyśmy jako ludzie w dół.

 

Nie mieszkamy tutaj; po drugiej stronie morza znajduje się równie piękny kraj; ale droga prowadząca

tam jest długa, musimy lecieć nad wielkim morzem i nie ma żadnej wyspy, na której moglibyśmy

przenocować; jedynie w połowie drogi wystaje samotna skała; jest tak mała, że możemy się na niej

pomieścić tylko ciasno jeden obok drugiego; przy silniejszej fali opryskuje nas woda, ale dziękujemy

Bogu i za to; tam nocujemy, kiedy jesteśmy w ludzkiej postaci; gdyby nie ta skała, nie zobaczylibyśmy

nigdy naszej ukochanej ojczyzny; najdłuższe dwa dni w roku zużywamy na nasz lot. Tylko raz do roku

możemy odwiedzić naszą ojczyznę,

 

wolno nam zostać tu przez jedenaście dni, aby oblecieć ten wielki las, skąd możemy zobaczyć zamek,

gdzieśmy się urodzili i gdzie mieszka nasz ojciec, i wysoką wieżę kościoła, w którym jest pochowana

nasza matka. Tutaj wydaje się nam, jak gdyby drzewa i krzaki były z nami spokrewnione, tutaj dzikie

konie uganiają się po równinach, tak jak za czasów naszego dzieciństwa; tu drwale śpiewają stare pieśni,

przy których tańczyliśmy dziećmi, tutaj jest nasza ojczyzna, do której ciągną nas serca, i tutaj

znaleźliśmy ciebie, kochana, mała

 

siostrzyczko! Dwa dni możemy tu zostać, potem polecimy stąd daleko za morze, do pięknego kraju,

który jednak nie jest naszą ojczyzną. Jak cię stąd zabrać? Nie mamy ani statku, ani łódki!

 

- Jakże was mogę wybawić? - pyta siostra.

 

I rozmawiali tak ze sobą prawie przez całą noc, drzemiąc tylko parę godzin.

 

Elizę obudził łopot skrzydeł łabędzi przelatujących nad nią. Bracia przemienili się znowu i lecieli,

zakreślając wielkie kręgi, byli już dość daleko, ale najmłodszy z nich pozostał; położył głowę na kolanach

Elizy, a ona gładziła jego białe skrzydła, przez cały dzień byli razem. Pod wieczór przyleciały inne

łabędzie, a kiedy słońce zaszło, stanęli przed nią w swej naturalnej postaci.

 

- Jutro odlatujemy stąd i dopiero po roku wrócimy, ale nie możemy ciebie tutaj zostawić. Czy masz

odwagę polecieć z nami? Mamy dość silne romiona, dość mocne skrzydła, aby móc cię przenieść przez

las i lecieć razem z tobą nad morzami.

 

- Ach, weźcie mnie ze sobą! - zawołała Eliza.

 

Przez całą noc pletli siatkę z giętkiego, wierzbowego łyka i mocnego sitowia, siatka była duża i mocna.

Eliza położyła się na niej, a kiedy wzeszło słońce i bracia przemienili się w dzikie łabędzie pochwycili

dziobami siatkę i polecieli ze swą kochaną siostrą, która jeszcze spała, wysoko aż pod chmury. Promienie

słoneczne padały wprost na jej twarz i dlatego jeden z łabędzi leciał nad jej głową i jego wielkie skrzydła

okrywały ją cieniem.

 

Byli już daleko od lądu, kiedy Eliza obudziła się, miała wrażenie, że jeszcze śni, taki to był cudowny lot

wysoko w powietrzu nad morzem. Obok niej leżała gałązka z pięknymi, dojrzałymi jagodami i wiązką

smakowitych korzeni, zebrał je dla niej najmłodszy brat, a ona uśmiechała się do niego w podzięce,

poznała, że to on leci nad jej głową i ocienia ją swymi skrzydłami. Lecieli tak wysoko w powietrzu, że

pierwszy okręt, który zobaczyli na dole, wyglądał jak biała mewa siedząca na wodzie. Za nimi wznosiła

się olbrzymia chmura niby wielka góra, i Eliza zobaczyła na niej swój własny cień oraz wyolbrzymiony

cień wszystkich jedenastu łabędzi. Był to tak wspaniały obraz, jakiego jeszcze nigdy nie widziała; ale gdy

słońce wzeszło wyżej i chmura została za nimi w tyle, kołyszący się miraż zniknął. Przez cały dzień lecieli

w powietrzu jak świszcząca strzała, ale lot ich był wolniejszy niż zwykle, bo nieśli przecież siostrę.

Nadciągała burza, zbliżał się wieczór. Eliza patrzała pełna lęku za zachodzące słońce, a na morzu nie

widać było jeszcze samotnej skały; zdawało jej się, że łabędzie silniej uderzają skrzydłami. Ach, to ona

była winna temu, że nie mogli dość prędko posuwać się naprzód; gdy słońce zajdzie, przemienią się w

ludzi, spadną do morza i utoną! Wówczas zaczęła się modlić z głębi serca do Boga, ale wciąż jeszcze nie

widziała skały. Czarna chmura zbliżała się, silne podmuchy zwiastowały burzę, chmury wyglądały jak

jedna wielka, groźna fala, mknąca naprzód jak wystrzelona kula. Błyskawica zapalała się po błyskawicy.

Teraz słońce dosięgło linii morza. Serce Elizy drżało. Nagle łabędzie spuściły się w dół tak szybko, że

dziewczynka myślała, że ******ą, ale one wciąż leciały. Słońce było do połowy pod wodą, wtedy dopiero

spostrzegła małą skałę; nie zdawała się być większą od foki, która wysuwa głowę z wody. Słońce

zachodziło szybko, teraz wyglądało już jak gwiazda; wtedy stopa jej dotknęła skały, słońce zgasło

natychmiast, jak ostatnia iskra palącego się papieru; bracia stali ramię przy ramieniu, a miejsca

starczyło tyle tylko, co dla nich i dla niej. Morze uderzało o skałę i oblewało ich jak ulewa. Niebo płonęło

nieustającymi błyskawicami i grom uderzał po gromie, a bracia i siostra trzymali się za ręce i śpiewali

psalmy, czerpiąc z nich pociechę i otuchę.

 

Kiedy nastał świt, powietrze było czyste i ciche. Ze wschodem słońca łabędzie z Elizą opuściły skałę.

Morze ryczało jeszcze dziko, kiedy byli wysoko w powietrzu, biała piana na czarnozielonym morzu

wyglądała jak miliony łabędzi pływających po wodzie.

 

Kiedy słońce wznosiło się na niebie, Eliza zobaczyła górzysty kraj zarysowujący się w powietrzu, białe

lodowce błyszczały na wierzchołkach gór, a pośrodku wznosił się na milę zamek z jedną kolumnadą nad

drugą; niżej kołysały się palmowe lasy i wspaniałe kwiaty, wielkie jak młyńskie koła. Spytała, czy to jest

kraj, do którego lecą, ale łabędzie potrząsały głowami, bo to co widziała Eliza, było pięknym, wiecznie

zmieniającym się zamkiem z chmur - fatamorganą; ludzie nie mogli tam mieszkać. Eliza wciąż patrzyła:

zawaliły się nagle góry, lasy i zamek, a w ich miejsce stało dwadzieścia dumnych kościołów, wszystkie do

siebie podobne, z wysokimi wieżami i spiczastymi oknami. Wydawało jej się, że słyszy grę na organach;

ale to tylko morze szumiało. Oto gdy byli zupełnie blisko, kościoły przemieniły się w wielką flotę, która

płynęła pod nimi; spojrzała w dół i zobaczyła, że były to tylko mgły snujące się ponad wodą. Miała przed

oczami ciągle zmieniające się obrazy, wreszcie ujrzała rzeczywistą krainę, do której podążali, wznosiły

się tam cudne, błękitne góry, pokryte cedrowymi lasami, miastami i zamkami. Jeszcze na długo przed

zachodem słońca siedziała na skale przed wielką grotą, zarośniętą zielonymi, pnącymi roślinami;

wyglądało to jak haftowane zasłony.

 

- Zobaczymy, co ci się będzie tej nocy śniło! - powiedział najmłodszy brat i pokazał jej sypialnię.

 

"Ach, gdyby mi się przyśniło, w jaki sposób mogę was odczarować!" - pomyślała Eliza: ta myśl zajęła ją

tak bardzo, że modliła się żarliwie do Boga o pomoc; nawet we śnie nie przestawała się modlić; zdawało

jej się że pofrunęła wysoko do cudnego pałacu fatamorgany i że naprzeciw niej wyszła piękna wróżka,

przypomniała jej ona jednak staruszkę, która obdarzyła ją w lesie jagodami, tę, co jej opowiedziała o

łabędziach ze złotymi koronami na głowach.

 

- Możesz odczarować twoich braci! - powiedziała. - Ale czy jesteś odważna i wytrzymała? Morze jest

miększe od twoich delikatnych rąk, a jednak kształtuje twarde kamienie, ale nie czuje bólu, jaki będą

czuły twoje palce, bo nie ma serca, nie lęka się, nie cierpi, tak jak ty będziesz cierpiała. Czy widzisz tę

pokrzywę, którą trzymam w ręku? Wokoło groty, w której śpisz, rośnie wiele podobnych, zwracam ci

uwagę, że możesz użyć tylko tych pokrzyw jak również takich, które rosną na grobach cmentarzy;

zapamiętaj sobie, musisz je zerwać, nawet gdyby twoja skóra

 

pokryła się pęcherzami; musisz je pognieść nogami, wtedy otrzymasz włókna, z których masz upleść

jedenaście koszulek rycerskich z długimi rękawami; narzuć je na łabędzie, a wtedy czar pryśnie.

Zapamiętaj sobie jednak, że podczas pracy, dopóki jej nie skończysz, nie wolno ci mówić, nawet gdyby

to miało trwać lata. Pierwsze słowo, jakie powiesz, przeszyje śmiertelnym sztyletem serca twoich braci;

od twojego języka zależy ich życie. Zapamiętaj sobie dobrze to wszystko.

 

I w tej samej chwili dotknęła jej ręki pokrzywą; paliła jak ogień. Eliza obudziła się. Był jasny dzień i tuż

obok miejsca, gdzie spała, leżała pokrzywa, tak jak ją widziała we śnie. Wtedy padła na kolana,

dziękowała Bogu i wyszła z groty, aby rozpocząć pracę.

 

Delikatnymi rękami brała wstrętne pokrzywy. Paliły jak ogień, wielkie pęcherze pokryły jej ręce i

ramiona, ale znosiła wszystko chętnie, aby tylko wyzwolić braci. Każdą pokrzywę deptała bosymi nogami

i plotła zielone włókna. Kiedy słońce zaszło, przyszli bracia i przestraszyli się, gdy ją zastali niemą,

myśleli, że to nowy czar złej macochy, ale gdy zobaczyli jej ręce, zrozumieli, że robiła to dla nich i

najmłodszy brat zaczął płakać, a tam gdzie łza jego padła, znikały palące pęcherze i Eliza nie czuła bólu.

Noc spędziła na robocie, bo wiedziała, że nie będzie miała spokoju, zanim nie zbawi swych kochanych

braci. Przez cały następny dzień, gdy nie było łabędzi, siedziała samotnie, ale nigdy jeszcze czas nie

mijał jej tak prędko. Jedna koszulka pancerna była już gotowa, teraz zaczęła drugą. Aż tu wśród gór

rozległ się dźwięk myśliwskiego rogu. Eliza przeraziła się; odgłosy były coraz bliższe, słyszała szczekanie

psów; przestraszona, ukryła się w grocie, związała zebrane i zmiędlone pokrzywy w węzełek i usiadła na

nim.

 

Nagle wielki pies wyskoczył z zarośli, a zaraz za nim jeszcze jeden i jeszcze jeden; szczekały głośno,

odbiegały i znowu wracały. Wkrótce potem przed jaskinią stanęli wszyscy strzelcy, a najpiękniejszy z

nich był królem tej ziemi. Podszedł do Elizy, nigdy jeszcze nie widział tak pięknej dziewczyny - jakże się

tu dostałaś, ty cudne dziecko? - zapytał. Eliza potrząsnęła głową, nie mogła przecież mówić, chodziło o

życie i o wyzwolenie jej braci; schowała pod fartuchem ręce, aby nie widział, ile wycierpiała.

 

- Chodź ze mną! - powiedział. - Nie możesz tu zostać. Jeżeli jesteś tak dobra jak piękna, ubiorę cię w

aksamity i jedwabie, a na głowę ci włożę złotą koronę; będziesz mieszkała i rządziła w moim

najwspanialszym zamku! - I potem wziął ją na konia, Eliza płakała i łamała ręce, ale król powiedział:

 

- Pragnę tylko twego szczęścia! Kiedyś podziękujesz mi za to! I pojechał przez góry, trzymając ją na

koniu przed sobą, a myśliwi pędzili za nim.

 

Kiedy zaszło słońce, przyjechali do wspaniałego królewskiego miasta z kościołami i kopułami, król

zaprowadził ją do zamku, gdzie w marmurowych, wysokich salach pluskały wielkie fontanny, gdzie lśniły

malowidła na sufitach i na ścianach; ale Eliza nie patrzała na to wszystko, płakała i rozpaczała; nie

opierając się, dała się przebrać służebnicom we wspaniałe szaty, dała sobie wpleść we włosy perły, a na

poparzone palce włożyć cienkie rękawiczki.

 

Kiedy stanęła w całej wspaniałości, była tak olśniewająco piękna, że dwór skłonił się przed nią jeszcze

niżej, a król postanowił wziąć ją za żonę, chociaż arcybiskup potrząsał głową i szeptał mu, że piękna

dziewczyna z lasu jest na pewno czarownicą: oślepia wszystkie oczy i otumania serce króla. Ale król nic

sobie z tego nie robił, kazał grać muzyce, kazał podać najdroższe potrawy i tańczyć najpiękniejszym

dziewczynom; poprowadzono ją poprzez pachnące ogrody do wspaniałych sal; ale ani razu uśmiech nie

rozjaśnił jej twarzy i nie rozbłysnął w jej oczach, z których przemawiał ból, jedyne jej bogactwo.

Wówczas król otworzył małą izbę tuż obok pokoju, gdzie miała spać; izba ta była zawieszona zielonymi

dywanami i wyglądała zupełnie jak pieczara, w której mieszkała; na podłodze leżała wiązka włókien,

które Eliza wyprzędła z pokrzyw, a pod sufitem wisiała gotowa koszulka pancerna, wszystko to zabrał

jeden ze strzelców jako coś niezwykłego.

 

- Tutaj możesz marzyć o twoim dawnym mieszkaniu! - powiedział król. - Masz tu robotę, którą się tam

zajmowałaś; pośród tego całego przepychu będzie ci przyjemnie powracać myślami do dawnych czasów.

Gdy Eliza zobaczyła to, co było tak bliskie jej sercu, uśmiech rozjaśnił jej twarz i krew zabarwiła jej

policzki, pomyślała o odczarowaniu swych braci, pocałowała królewską rękę, a on przycisnął ją do serca i

kazał dzwonić dzwonom we wszystkich kościołach, aby obwieściły jego wesele. Piękna, niema

dziewczyna z lasu została królową kraju. Wtedy arcybiskup szepnął królowi do ucha złe słowa, które nie

dotarły jednak do jego serca; wesele miało się odbyć; sam arcybiskup musiał jej włożyć na głowę

koronę, nacisnął umyślnie zbyt ciasną ciężką obręcz, tak żeby ją zabolało, ale bardziej bolało ją to, co

miała w sercu: troska o braci; nie czuła bólu cielesnego.

 

Jej usta były nieme, za jedno słówko bracia zapłaciliby życiem: w jej oczach była głęboka miłość do

dobrego, pięknego króla, który robił wszystko, aby jej sprawić radość. Z całego serca kochała go z

każdym dniem więcej. Ach, gdyby mogła mu się zwierzyć, opowiedzieć mu swoje, cierpienia, ale musiała

zachować milczenie, musiała bez słowa pracować dalej. I dlatego wymykała się nocą do swojej komórki,

zmienionej w grotę, i przędła jedną koszulkę za drugą, ale gdy zaczęła siódmą, zabrakło jej włókien.

 

Wiedziała o tym, że na cmentarzu rosły potrzebne jej pokrzywy, ale sama musiała je zerwać; w jaki

sposób mogła się tam dostać? "Czym jest ból moich palców w porównaniu z bólem i męką, jaką odczuwa

moje serce? - myślała. - Muszę się odważyć, Pan Bóg mnie nie opuści." Z sercem pełnym lęku, tak jak

gdyby miała zamiar spełnić jakiś zły czyn, wymknęła się księżycową nocą do ogrodu, minęła długie aleje

i pustymi ulicami wydostała się na cmentarz. Na jednym z najobszerniejszych kamieni mogilnych ujrzała

zmory, wstrętne czarownice, które zdejmowały swoje łachmany, jakby się chciały kąpać, rozgrzebywały

długimi, chudymi palcami świeże groby, wyjmowały trupy i pożerały ich ciała. Eliza musiała przechodzić

tuż obok nich, patrzyły na nią złym wzrokiem, ale ona pomodliła się, zebrała pokrzywy i zaniosła je do

zamku.

 

Jeden tylko człowiek widział ją - arcybiskup; nie spał, podczas gdy wszyscy spali: teraz upewnił się w

swoim przekonaniu, że nie wszystko było w porządku z królową: była czarownicą i dlatego otumaniła

króla i cały naród. Gdy król się spowiadał, opowiedział mu o tym, co zobaczył i czego się bał i kiedy z

jego ust posypały się twarde słowa, święci wyrzeźbieni w drzewie potrząsali głowami, jak gdyby chcieli

powiedzieć: "To nieprawda. Eliza jest niewinna!" Ale arcybiskup tłumaczył to sobie inaczej; myślał, że

święci świadczą przeciwko niej, że kiwają głowami nad jej grzechem.Dwie duże łzy potoczyły się po

policzkach króla, wrócił do domu ze zwątpieniem w sercu; w nocy udawał, że śpi, ale sen nie zamknął

jego oczu, słyszał, jak Eliza wstała, i co noc powtarzało się to samo, za

 

każdym razem szedł za nią cicho i widział, że znika w swojej komórce. Z dnia na dzień stawał się

bardziej ponury, Eliza widziała to, ale nie mogła zrozumieć dlaczego; a jednak to ją niepokoiło, jakże

cierpiała w głębi serca za swoich braci! Jej gorące łzy spływały na królewski aksamit i purpurę i

wyglądały jak błyszczące diamenty, a wszyscy, którzy widzieli ten przepych, zazdrościli królowej.

Wkrótce skończyła robotę, brak było tylko jednej koszulki, ale nie miała już więcej włókien, ani jednej

pokrzywy. Jeszcze jeden raz, ostatni raz, musiała pójść na cmentarz, by uzbierać parę pełnych garści.

Myślała z lękiem o samotnej wędrówce i o strasznych zmorach, ale jej wola była tak stanowcza jak ufność w Bogu.

 

Eliza poszła, ale król i arcybiskup szli za nią, widzieli, że zniknęła za furtką prowadzącą na cmentarz, a

kiedy zbliżyli się do furtki, ujrzeli czarownice siedzące na kamieniach, tak jak je ujrzała Eliza; król

odwrócił się, gdyż wśród nich wyobraził sobie, że widzi tę, której głowa spoczywała jeszcze tego wieczora

na jego piersi.

 

- Lud niech ją sądzi! - powiedział, i lud ją osądził: "Niech ją czerwony ogień pochłonie!"

 

Ze wspaniałych królewskich sal wyprowadzono Elizę do ciemnej, wilgotnej nory, gdzie wiatr dął przez

zakratowane okienko, zamiast aksamitów i jedwabi dali jej wiązkę pokrzyw, które zebrała; na nich miała

złożyć głowę; twarde, palące koszulki uplecione przez nią miały jej służyć za pierzynę i kołdrę, ale

wyrządzono jej tym przysługę, mogła bowiem dalej pracować modląc się gorąco. Na ulicy ulicznicy

śpiewali wyszydzające ją piosenki, żywa dusza nie pocieszyła jej ani jednym dobrym słowem.

 

Pod wieczór zaszumiały skrzydła łabędzie pod więziennym okienkiem: był to najmłodszy brat, który

odnalazł siostrę, a ona szlochała z radości, chociaż wiedziała, że ta noc, która miała nadejść, będzie

prawdopodobnie ostatnią nocą jej życia, ale oto robota była już prawie skończona i jej bracia byli przy

niej.

 

Przyszedł arcybiskup, aby spędzić u niej ostatnią godzinę, przyrzekł to królowi, ale ona potrząsała głową

i prosiła go gestem i spojrzeniem, aby ją opuścił, tej nocy musiała przecież skończyć swoją robotę, bo

inaczej wszystko byłoby na próżno; wszystko - ból, łzy i bezsenne noce; arcybiskup opuścił ją lżąc złymi

słowami, ale biedna Eliza wiedziała, że jest niewinna, i pracowała dalej.

 

Małe myszki przebiegając po podłodze przyciągały jej pod nogi włókna pokrzywy, aby jej choć trochę

pomóc, a przed zakratowanym okienkiem usiadł drozd i przez całą noc śpiewał najweselej, jak umiał,

aby Eliza nie traciła otuchy.

 

Jeszcze brzask nie wstał, dopiero za godzinę miało wzejść słońce, kiedy jedenastu braci stanęło przed

bramą zamku i zażądało, aby ich zaprowadzono do króla, ale odpowiedziano, że to niemożliwe, bo noc,

król śpi i nie można go budzić. Prosili, grozili, przyszła warta, nawet król wyszedł i spytał, co to ma

znaczyć, ale w tej samej chwili wzeszło słońce i nie widać już było braci, tylko hen nad zamkiem leciało

jedenaście dzikich łabędzi. Cały lud tłoczył się do bram miasta, wszyscy chcieli zobaczyć, jak będą palili

czarownicę.

 

Nędzna szkapa ciągnęła wóz, na którym siedziała Eliza; włożono na nią koszulę z grubego, workowego

płótna; piękne długie rozpuszczone włosy otaczały jej cudną twarz; policzki były śmiertelnie blade, a

wargi poruszały się lekko; ale palce plotły zielone nici; nawet w tej śmiertelnej drodze nie porzuciła

rozpoczętej pracy; dziesięć koszulek leżało u jej stóp, pracowała nad jedenastą; tłum szydził z niej.

 

- Spójrzcie na tę czarownicę, jak mruczy! Nie ma w ręku książki do nabożeństwa, siedzi ze swoją

wstrętną, czarnoksięską robotą, podrzyjmy jej to na kawałki!

 

I rzucili się na nią, i chcieli jej podrzeć robotę; a wtedy przyleciało jedenaście białych łabędzi, usiadły

naokoło niej na wozie i uderzały dużymi skrzydłami.

 

Przerażony tłum cofnął się. - Oto znak Boży! Ona jest na pewno niewinna! - szeptało wielu, ale nikt nie

odważył się powiedzieć tego głośno.

 

Już kat chwytał ją za rękę, a ona rzuciła pośpiesznie jedenaście koszulek na łabędzie i oto stanęło przed

nią jedenastu pięknych królewiczów: ale najmłodszy miał zamiast jednego ramienia skrzydło łabędzie,

gdyż koszulce brakowało jednego rękawa, którego siostra nie zdążyła skończyć.

 

- Teraz mogę mówić! - powiedziała. - Jestem niewinna! A lud widział, co się stało, i pochylił przed nią

głowy jak przed świętą, ale ona osunęła się zemdlona w ramiona braci; tak podziałały na nią strach, ból i

zmęczenie.

 

- Tak, jest niewinna! - zawołał najstarszy z braci i potem opowiedział wszystko, co się zdarzyło, a

podczas gdy mówił, rozszedł się zapach jak od miliona róż, bo każde polano na stosie puściło korzenie i

gałązki, wznosił się pachnący żywopłot wysoki i gęsty, utkany czerwonymi różami, a na samej górze

błyszczał biały kwiat, połyskujący jak gwiazda; król zerwał ten kwiat i położył go na piersi Elizy; a ona

zbudziła się radośnie ze szczęściem i spokojem w sercu.

 

Wszystkie dzwony zaczęły same dzwonić i wielkimi gromadami przyleciały ptaki - ruszono z powrotem na

zamek weselnym pochodem, orszakiem, jakiego nie miał żaden król na świecie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

KRZESIWO

 

Szedł sobie drogą żołnierz: raz, dwa! Raz, dwa! Na plecach miał tornister, a u boku szablę, bo wracał

właśnie z wojny do domu.

 

Na środku drogi spotkał starą czarownicę; była obrzydliwa, dolna warga zwisała jej aż na piersi. - Dobry

wieczór, żołnierzu! - powiedziała. - Jaką piękną masz szablę, jaki duży tornister! Prawdziwy żołnierz z

ciebie! Dam ci tyle pieniędzy, ile tylko zechcesz.

 

- Dziękuję ci, stara czarownico! - odpowiedział żołnierz.

 

- Widzisz tamto duże drzewo? - spytała czarownica wskazując mu drzewo stojące na uboczu. - Jest ono

zupełnie puste w środku. Wdrapiesz się na jego wierzchołek, a wówczas zobaczysz otwór, przez który się

wśliźniesz głęboko do środka. Obwiążę cię w pasie sznurem, a kiedy zawołasz, będę cię mogła wciągnąć

z powrotem na górę.

 

- A po cóż mam wleźć do tego drzewa? - spytał żołnierz.

 

- Po pieniądze! - powiedziała czarownica. - Musisz wiedzieć, mój żołnierzu, że jak wejdziesz do środka,

znajdziesz się w dużym korytarzu, będzie tam jasno, bo pali się tam przeszło sto lamp. Potem zobaczysz

troje drzwi. Możesz je otworzyć, klucze tkwią w zamkach. Wejdziesz w pierwsze drzwi. Tam na środku

izby, na skrzyni, siedzi pies, ma on oczy jak filiżanki, ale nic się nie bój. Dam ci mój fartuch w niebieskie

paski, rozłożysz go na podłodze; potem podejdziesz szybko do psa, posadzisz go na fartuchu, otworzysz

skrzynię i wyjmiesz tyle pieniędzy, ile zechcesz; będą to same miedziaki. Jeśli zechcesz mieć srebrne

pieniądze, musisz iść do sąsiedniej izby; siedzi tam pies z oczyma jak młyńskie koła, ale nic się nie bój,

posadź go na moim fartuchu i bierz pieniądze! Jeśli zechcesz złota, to możesz je także mieć, i to tyle, ile

zdołasz udźwignąć, ale musisz wejść do trzeciej izby. Pies, który siedzi na skrzyni ze złotem, ma dwoje

oczu, a każde z tych oczu jest tak wielkie jak Okrągła Wieża w Kopenhadze. To jest dopiero pies! Ale nic

się nie bój! Posadź go tylko na moim fartuchu, a nic ci nie zrobi; potem łap ze skrzyni tyle złota, ile ci się

podoba!

 

- To byłoby wcale nieźle - powiedział żołnierz - ale co ci mam dać za to, stara czarownico, bo czegoś

przecież na pewno będziesz chciała!

 

- Nie - odrzekła czarownica - nie chcę ani grosika! Przynieś mi tylko stare krzesiwo, którego zapomniała

moja babka, kiedy ostatni raz tam była.

 

- Zgoda - powiedział żołnierz. - Przewiąż mnie sznurem.

 

- Tu masz sznur - powiedziała czarownica - a tu mój niebieski fartuch w paski. A więc żołnierz wlazł na

drzewo, dał się spuścić na sznurze do środka i oto, jak mu wiedźma powiedziała, stał już w długim

korytarzu, gdzie płonęły setki lamp.

 

Otworzył pierwsze drzwi. Brrr! Siedział tam pies z oczami jak filiżanki i gapił się na niego.

 

- Podobasz mi się, bratku - powiedział żołnierz, posadził go na fartuchu czarownicy i wziął tyle

miedziaków, ile zmieściło mu się w kieszeni. Potem zamknął skrzynię, posadził na niej psa z powrotem i

poszedł do drugiego pokoju. I doprawdy! Siedział tam pies z oczyma jak młyńskie koła.

 

- Nie patrz tak na mnie! - powiedział żołnierz. - Jeszcze cię oczy zabolą! - i posadził psa na fartuchu

wiedźmy; a gdy zobaczył tyle srebra w skrzyni, wyrzucił wszystkie miedziaki i napchał sobie kieszenie i

tornister samym srebrem. Potem przeszedł do trzeciej izby. Ach, to było okropne! Pies miał doprawdy

dwoje oczu tak wielkich jak Okrągła Wieża w Kopenhadze, a kręciły się one w głowie niby koła.

 

- Dobry wieczór! - powiedział żołnierz i sięgnął do czapki, gdyż nigdy przedtem nie widział takiego psa;

ale gdy mu się trochę przyjrzał, pomyślał sobie, że to wystarczy, posadził go na podłodze i otworzył

skrzynię. Ach, mój Boże! Ileż tam było złota! Za te pieniądze mógł kupić całą Kopenhagę i wszystkie

świnki z cukru od przekupek, wszystkich ołowianych żołnierzy i wszystkie baciki, i konie na biegunach z

całego świata. To były pieniądze! Wtedy żołnierz wyrzucił wszystkie srebrne pieniążki, którymi miał

napełnione kieszenie i tornister, a na to miejsce nabrał złota; wszystkie kieszenie, tornister, czapka i

buty tak były pełne, że ledwo mógł się poruszać. Teraz miał pieniądze! Posadził psa z powrotem na

skrzynię, zatrzasnął drzwi za sobą i zawołał w górę:

 

- Wyciągnij mnie teraz na górę, ty stara wiedźmo!

 

- A masz krzesiwo? - spytała czarownica.

 

- To prawda! - powiedział żołnierz - zupełnie zapomniałem! - Wrócił i zabrał krzesiwo. Wiedźma

wciągnęła go na górę i oto stał już znowu na drodze, z kieszeniami, tornistrem, butami i czapką pełnymi

pieniędzy.

 

- Po co ci to krzesiwo? - spytał żołnierz.

 

- Nic ci do tego, masz pieniądze! - powiedziała wiedźma - a teraz dawaj krzesiwo!

 

- Gadu! Gadu! - zawołał żołnierz - w tej chwili mi powiesz, po co ci to krzesiwo! Inaczej utnę ci głowę tą

szablą!

 

- Nie - powiedziała czarownica.

 

Wtedy żołnierz odrąbał jej głowę. Miała za swoje! Żołnierz zawiązał całe swoje złoto w jej fartuch,

zarzucił sobie, jak węzełek, na plecy, wsadził krzesiwo do kieszeni i ruszył prosto do miasta.

 

Piękne to było miasto. Wstąpił tam do najpiękniejszej gospody, zażądał najlepszych pokojów i potraw, bo

był przecież bardzo bogaty teraz, gdy miał tyle pieniędzy.

 

Służący, który wziął mu buty do czyszczenia, dziwił się co prawda trochę, że taki bogaty pan nosi takie

śmieszne, stare buty, ale on nie zdążył jeszcze kupić nowych; na drugi dzień kupił sobie buty, w których

można było się pokazać, i takie piękne ubranie! Teraz z żołnierza zrobił się wytworny pan. Ludzie

opowiadali mu o wszystkich cudach miasta, o swoim królu i o tym, jaką śliczną księżniczką jest jego

córka.

 

- Gdzie ją można zobaczyć? - spytał żołnierz.

 

- Nie można jej wcale zobaczyć - powiedzieli wszyscy razem - mieszka w wielkim, krytym miedzią

pałacu, otoczonym mnóstwem murów i wież. Nikt prócz króla nie może do niej wchodzić, bo wywróżono

jej, że wyjdzie za mąż za zwykłego żołnierza, a o tym król nie chce słyszeć!

 

"Chciałbym ją zobaczyć" - pomyślał żołnierz; ale to przecież było niemożliwe. Tymczasem więc pędził

wesołe życie,

 

chadzał do teatru, zwiedzał ogród królewski, a biednym dawał zawsze dużo pieniędzy, co było bardzo

ładnie z jego strony: pamiętał bowiem z dawnych czasów, jak to niedobrze być bez grosza! Teraz był

bogaty, miał piękne ubrania, wielu przyjaciół, którzy mówili mu, że jest dobrym człowiekiem i

prawdziwym panem, a to się podobało żołnierzowi. Ale pieniędzy wydawał codziennie dużo, a nowych nie

przybywało, więc wkrótce wydał już prawie wszystko. Zostały mu tylko dwa szylingi; musiał wyprowadzić

się z pięknych pokojów, w których mieszkał, zajął maleńką nędzną izdebkę na poddaszu, sam czyścił

sobie buty i zeszywał je igłą do cerowania, a żaden z przyjaciół go nie odwiedzał, bo za wysoko było

wchodzić. Pewnego razu był ciemny wieczór, a żołnierz nie miał pieniędzy nawet na świecę, wtedy

przypomniał sobie nagle, że w krzesiwie przyniesionym z dziupli, do której spuściła go czarownica, był

mały ogarek; wyjął więc krzesiwo i ogarek, ale w tej samej chwili, gdy uderzył o krzemień, iskry

posypały się z krzesiwa, drzwi otworzyły się z trzaskiem, stanął przed żołnierzem pies z oczyma jak

filiżanki, którego widział w dziupli drzewca, i spytał:

 

- Co mi rozkaże mój pan?

 

- A to ci historia! - powiedział żołnierz. - A to dopiero zabawne krzesiwko, mogę mieć z niego, co zechcę.

Przynieś mi trochę pieniędzy! - rozkazał psu, i hyc! już psa nie było! hyc! już był z powrotem i dźwigał w

pysku dużą torbę pełną miedziaków!

 

Teraz żołnierz wiedział już, jakie to cudowne krzesiwa! Kiedy uderzał w nie raz, zjawił się pies, który

siedział na skrzyni z miedziakami; gdy uderzył dwa razy, przychodził ten, który miał srebro, a za

trzykrotnym uderzeniem krzesiwa zjawiał się pies, który miał złoto.

 

Więc żołnierz wprowadził się z powrotem do pięknych pokojów, sprawił sobie znowu śliczne stroje i

znowu pamiętali o nim wszyscy jego serdeczni przyjaciele i bardzo go kochali.

 

Pewnego razu żołnierz pomyślał sobie: "To jest jednak śmieszne, że nie mogę zobaczyć księżniczki.

Wszyscy mówią, że jest prześliczna; co z tego, kiedy wciąż siedzi zamknięta pod miedzianym dachem w

zamku z tyloma wieżami? Ale gdzie jest moje krzesiwo?" Zakrzesał ognia, hyc! już stał przed nim pies z

oczyma jak filiżanki.

 

- Jest teraz co prawda północ - powiedział żołnierz - ale tak bardzo chciałbym zobaczyć księżniczkę,

chociaż na chwileczkę! Pies wypadł natychmiast za drzwi i zanim się żołnierz obejrzał, już był z

powrotem, a na grzbiecie niósł księżniczkę; spała i była śliczna, że od razu można było poznać, iż jest to

prawdziwa księżniczka; a żołnierz nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie pocałować, bo to był

prawdziwy żołnierz. A pies wrócił z księżniczką do zamku, a gdy nastał ranek i król i królowa pili herbatę

poranną, księżniczka opowiadała, że miała tej nocy dziwny sen o psie i o żołnierzu. Pies niósł ją na

grzbiecie, a żołnierz ją pocałował.

 

- To byłaby dopiero ładna historia! - zawołała królowa. Następnej nocy jedna ze starych dam dworu

czuwała przy łóżku księżniczki, aby się przekonać, czy to był sen, czy też coś innego. Żołnierz tęsknił

bardzo za widokiem ślicznej księżniczki, więc pies zabrał ją znowu i biegł z nią, jak najszybciej go nogi

niosły, ale stara dama dworu włożyła kalosze i biegła za nimi; gdy zobaczyła, że znikają w bramie

dużego domu, pomyślała: "No, teraz już wiem, gdzie to jest", i kawałkiem kredy nakreśliła na bramie

duży krzyż. Potem wróciła do domu i położyła się z powrotem, a pies odniósł księżniczkę. Kiedy pies

zobaczył, że na bramie domu, w którym mieszkał żołnierz, narysowano kredą krzyż, wziął kawałek kredy

i tak samo naznaczył bramy wszystkich domów w całym mieście; było to bardzo mądre, gdyż w ten

sposób dama dworu nie mogła znaleźć właściwych drzwi, ponieważ na wszystkich były krzyże.

 

Wczesnym rankiem król i królowa, dama dworu i wszyscy oficerowie przyszli, by zobaczyć to miejsce,

gdzie była w nocy księżniczka.

 

- To tu! - powiedział król, gdy ujrzał pierwsze drzwi oznaczone krzyżem.

 

- Nie, to tu, mój drogi mężu! - powiedziała królowa wskazując drugie drzwi oznaczone krzyżem.

 

- Ale tu jest także krzyż, i tu, i tu! - zawołali wszyscy; gdziekolwiek spojrzeli, widzieli drzwi oznaczone

krzyżem. Więc zrozumieli, że szukanie na nic się nie zda.

 

Ale królowa była bardzo mądrą kobietą, umiała ona nie tylko jeździć karetą. Wzięła więc swe duże, złote

nożyczki, pokrajała nimi kawałek jedwabiu na części i uszyła z nich śliczny woreczek, mieszek ten

napełniła drobną kaszą i przywiązała księżniczce na plecach, a gdy wszystko było gotowe, wycięła w

woreczku otworek, tak aby kasza znaczyła całą drogę, którą będzie jechała księżniczka.

 

W nocy zjawił się znowu pies, wziął księżniczkę na grzbiet i pobiegł z nią do żołnierza, który ją tak

bardzo kochał i tak chciał być księciem, by móc się z nią ożenić.

 

Pies nie zauważył wcale kaszy, która sypała się od zamku aż do okna żołnierza, dokąd dostał się po

murze razem z księżniczką. Rano król i królowa już wiedzieli, gdzie była ich córka, schwytali żołnierza i

wsadzili go do więzienia.

 

Siedział więc. Och, jak tam było ciemno i nudno!

 

Powiedzieli mu: "Jutro cię powieszą". Nie była to bardzo zabawna wiadomość, a krzesiwa zapomniał w

gospodzie. Rankiem mógł widzieć przez żelazne kraty okienka lud śpieszący z miasta, aby przyglądać

się, jak go będą wieszali. Słyszał werble bębnów i widział maszerujących żołnierzy. Wszyscy ludzie

pędzili, a wśród nich mały szewczyk w skórzanym fartuchu i pantoflach; biegł tak szybko, że jeden

pantofel spadł mu z nogi i uderzył o mur, za którym siedział żołnierz i wyglądał zza krat.

 

- Słuchaj, szewczyku! - zawołał żołnierz. - Nie śpiesz się tak bardzo i tak nic z tego nie będzie, póki ja

nie przyjdę; jeżeli pobiegniesz tam, gdzie ja mieszkałem, i przyniesiesz mi krzesiwo, dostaniesz cztery

szylingi. Ale musisz wziąć nogi za pas!

 

Szewczyk chciał bardzo zarobić cztery szylingi, pobiegł po krzesiwo, przyniósł je żołnierzowi, no a teraz

posłuchajcie!

 

Za miastem zbudowano wysoką szubienicę, wokoło stali żołnierze i setki tysięcy ludzi. Król i królowa

siedzieli na wspaniałym tronie, właśnie na wprost sędziów i całej rady.

 

Żołnierz stał już na drabinie; ale gdy mieli mu założyć stryczek na szyję, powiedział, że przecież przed

wykonaniem wyroku powinno się spełnić każde niewinne życzenie grzesznika. On zaś pragnie wypalić

fajkę, będzie to przecież ostatnia fajka w jego życiu.

 

Król nie chciał mu tego odmówić, żołnierz wyjął swe krzesiwo i zakrzesał ognia: raz! dwa! trzy! I oto już

stały przed nim trzy psy: i ten z oczami jak filiżanki, i ten z oczami jak koła młyńskie, i ten z oczami jak

Okrągła Wieża.

 

- Ratujcie mnie przed powieszeniem! - powiedział żołnierz. Wtedy psy rzuciły się na sędziów i na całą

radę, schwyciły jednego za nogi, drugiego za nos i podrzucały tak wysoko w powietrze, że upadli na

ziemię i rozlecieli się na kawałki.

 

- Nie chcę! - powiedział król, ale już największy pies schwycił i jego, i królową, i podrzucił do góry jak

innych. Wtedy to przestraszyli się żołnierze i cały lud, i krzyknęli:

 

- Drogi żołnierzu, bądź naszym królem, weź sobie śliczną księżniczkę! I wsadzili żołnierza do karety

króla, a wszystkie trzy psy tańczyły przed nią i wołały: "Hura!", chłopcy gwizdali na palcach, a żołnierze

prezentowali broń. Księżniczka wyszła z zamku o miedzianym dachu i została królową, a to jej się bardzo

podobało.

 

Wesele trwało cały tydzień, a psy siedziały przy stole razem ze wszystkimi i wytrzeszczały oczy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

KSIĘŻNICZKA NA ZIARNKU GROCHU

 

Był raz sobie pewien książę, który chciał pojąć za żonę PRAWDZIWĄ księżniczkę. Jeździł po całym

świecie i szukał tej jedynej, ale zawsze coś stawało mu na przeszkodzie.

 

Nie brakowało co prawda księżniczek, ale młodzieniec patrząc na wszystkie te piękne panny, nie mógł

pozbyć się wrażenia, że nie są one stuprocentowymi księżniczkami.

 

Nie znalazłszy tej, której szukał, wrócił do ojcowskiego zamku smutny i zniechęcony.

 

Aż pewnego wieczora rozszalała się burza. Błyskało się i grzmiało, a deszcz lał się strumieniami. Nagle

ktoś zastukał do bram miasta. Gdy je otworzono, oczom zdumionych mieszkańców ukazała się młoda

dziewczyna. Jak ona wyglądała! Woda ściekała z jej włosów i sukni, lała się do trzewików i wytryskiwała

z ich końców w górę. Nie był to jednak koniec niespodzianek na ten wieczór - nieznajoma oświadczyła,

że jest tą jedyną prawdziwą, poszukiwaną księżniczką!

 

- Ano, przekonamy się zaraz - pomyślała królowa-matka, ale głośno nie rzekła nic.

 

Poszła razem ze służkami, które przygotowywały sypialnię dla niespodziewanego gościa, zdjęła z łóżka

całą pościel i położyła na deskach jedno małe ziarenko grochu. Potem przykryła je dwudziestoma

materacami i jeszcze ułożyła na nich dwanaście puchowych pierzyn, jedną na drugiej. Łóżko dla

księżniczki było gotowe.

 

Rano królowa spytała ją, czy dobrze spała.

 

- O, niestety nie! - odparła księżniczka - Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Leżałam na czymś strasznie

twardym, aż mam całe ciało posiniaczone i obolałe. Po tym poznano, że to rzeczywiście jest PRAWDZIWA

księżniczka. Bo tylko prawdziwa księżniczka mogła poczuć ziarenko grochu przez dwadzieścia materacy i

dwanaście puchowych pierzyn!

 

Uszczęśliwiony książę wziął ją za żonę, a ziarnko grochu umieszczono w państwowym muzeum

osobliwości i pewnie jest ono tam dziś (o ile gdzieś nie przepadło).

 

Taka to jest prawdziwa historia o prawdziwej księżniczce.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

LATAJĄCY KUFER

 

Był raz kupiec tak bogaty, że mógł wybrukować talarami całą ulicę. Ale nie zrobił tego, bo używał

pieniędzy w inny sposób. Ile razy dał talara, dostawał z powrotem trzy. Był to w istocie dobry kupiec, ale

mimo to musiał umrzeć.

 

Jego syn odziedziczył dużo pieniędzy i żył wesoło, po całych nocach tańczył na maskaradach, a

puszczając po wodzie kaczki, używał talarów zamiast kamieni. Wkrótce zostało mu ledwo kilka groszy,

para butów i stary kubrak. Przyjaciele go opuścili, nie mogąc się z nim pokazać na ulicy; ale jeden z nich

podarował mu stary kufer z napisem: "Pakuj się!". Była to bardzo życzliwa rada, ale nie do wykonania z

powodu braku rzeczy do spakowania. Kufer ten posiadał dziwną właściwość. Gdy się nacisnęło zamek,

leciał na oślep w każdym żądanym kierunku, przy czym trzeszczał tak, jakby się miał zaraz rozpaść na

drobne kawałki. Chłopiec siadł w kufer i pofrunął do kraju Turków. Ukrył kufer w lesie, a sam wyruszył

do pobliskiego miasta. Po pewnym czasie spotkał kobietę z małym dzieckiem.

 

- Przepraszam bardzo, cóż to za wielki pałac, z oknami tak wysoko umieszczonymi?

 

- Tam mieszka królewna! - odrzekła kobieta - Wyprorokowano jej, że będzie nieszczęśliwa z winy

narzeczonego, dlatego pod nieobecność króla i królowej nie wolno się nikomu do niej zbliżać.

 

- Dziękuję! - powiedział syn kupca, wsiadł do kufra, osiadł na dachu pałacu i wszedł oknem do komnaty

królewny.

 

Królewna spała na sofie, a była tak piękna, że ją pocałował. Zbudziła się bardzo przestraszona, ale

chłopiec powiedział jej, że jest bogiem tureckim i to jej bardzo pochlebiło.

 

Usiedli obok siebie, a on wychwalał jej oczy, podobne ciemnym jeziorom, po których pływają myśli.

Mówił, że jej czoło jest piękne i białe jak góra śnieżna. Opowiedział jej też bajkę o bocianie, który

przynosi małe dzieci i wiele innych bajek. Potem oświadczył się jej i został przyjęty.

 

- Musisz przyjść w sobotę na herbatę - powiedziała - Ojciec i matka będą bardzo radzi, że wychodzę za

boga. Tylko pamiętaj, żeby opowiedzieć piękną bajkę. Matka lubi tematy podniosłe i pouczające, a ojciec

wesołe, z których można się śmiać.

 

- Tak, tak! Bajki to mój jedyny podarunek ślubny! - odparł. Potem rozstali się, a królewna podarowała

mu szablę wysadzaną dukatami. Chłopiec odleciał, kupił sobie nowe ubranie, siadł w lesie i zaczął pisać

bajkę. Miała być gotowa do soboty.

 

Na dworze przyjęto go na uroczystej herbacie bardzo gościnnie, a królowa rzekła:

 

- Opowiedz nam, proszę, bajkę o treści podniosłej i pouczającej wielce.

 

- A jednocześnie śmieszną - dodał król.

 

- I owszem - odparł syn kupca i zaraz zaczął opowiadanie: Była sobie raz paczka zapałek, dumna wielce

ze swego pochodzenia. Jej prababką była ogromna, stara jodła. Kiedy zapałki były jeszcze zielonymi

gałązkami, piły brylantową rosę, kąpały się w promieniach słońca i kazały ptakom opowiadać bajki. Były

bogatsze od innych drzew, gdyż stać je było nawet zimą na zieloną szatę. Pewnego dnia przyszli drwale i

nastało wielkie zamieszanie. Wódz rodu został jako maszt ustawiony na wielkim okręcie, grubsze konary

stały się belkami, a drobne gałązki - zapałkami. Wszystko to opowiadały zapałki staremu, żelaznemu

garnkowi i krzesiwu, z którymi leżały razem na półce.

 

- Moja historia jest całkiem inna - oświadczył garnek. Od chwili urodzenia czyszczono mnie niezliczoną

ilość razy i do dziś lubię, gdy po jedzeniu stanę sobie czysty na półce, by pogwarzyć rozsądnie z

sąsiadami. Bardzo lubię kubeł, z którym się czasem spotykam, a kosz targowy przynosi mi z miasta

nowiny.

 

- Gaduła z ciebie - rzekło krzesiwo i uderzyło tak stalą w krzemień, że sypnął iskrami - Urządźmy sobie

wesoły wieczór. - Tak, pomówmy o tym, kto z nas jest najdostojniejszy!

 

- Nie! Musiałbym mówić o sobie - rzucił gliniany garnek - a tego nie lubię. Niech każdy z nas opowie, co

przeżył w świecie. A więc zaczynam. Nad morzem, w pobliżu duńskich zatok...

 

- Prześliczny początek! - zabrzęczały talerze - To się na pewno wszystkim spodoba.

 

- Tak! Tam przeżyłem młodość u pewnej skromnej rodziny. Meble ciągle polerowano, czyszczono

posadzki, a co dwa tygodnie zawieszano świeże firanki.

 

- Jak przejrzyste i barwne jest to opowiadanie! - powiedziała szczotka do zamiatania - Czuć w tym

kobiece zamiłowanie do porządku.

 

- To prawda - przyznało wiadro i podskoczyło z brzękiem. Garnek ciągnął dalej, a koniec był całkiem

podobny do początku. Talerze zaszczękały z radości, a szczotka dobyła z kąta gałązkę pietruszki i

uwieńczyła garnek w nadziei na rewanż. Krzesiwo postanowiło tańczyć i hukało, podnosząc ciągle jedną

nogę, tak że ze strachu pękło obicie na starym fotelu.

 

- Czy także zostanę uwieńczone? - spytało po skończeniu. I tak też się stało.

 

- Ach, cóż za hołota! - mruknęły do siebie zapałki.

 

Potem poproszono maszynkę do kawy, żeby zaśpiewała. Odmówiła jednak, tłumacząc się chrypką oraz

tym, że może śpiewać tylko w gorącym stanie. Były to tylko wykręty, bo wolała śpiewać przy gościach, w

jadalni... Na oknie leżało stare pióro służącej. Nie posiadało innej zalety nad to, że tkwiło zbyt głęboko w

atramencie.

 

- Jeśli maszynka do kawy nie chce śpiewać - odezwało się pióro - to można zaprosić słowika.

 

- Rzecz niesłychana, mielibyśmy słuchać jakiegoś przybłędy spoza kuchni! - zawołał czajnik, krewny

maszynki.

 

- Jestem oburzony! - zawołał kosz targowy - Nudzimy się, zamiast się bawić. Dalej, nich każdy robi, co

chce!

 

- Tak, hałasujmy! - zawołały wszystkie sprzęty.

 

Ale nagle weszła służąca. Całe zebranie zmartwiało. Każdy sprzęt był pewny, że gdyby jego posłuchano,

wieczór wypadłby wspaniale. Służąca zaświeciła zapałkę i roznieciła ogień. Ach, jakże trzaskał i świecił!

 

- Każdy widzi teraz, że jesteśmy pierwsze w całej kuchni - rzekły z dumą zapałki i zgasły.

 

- Prześliczna to bajka - powiedziała królowa - Duchem jestem po stronie zapałek. Tak, dostaniesz naszą

córkę!

 

- Tak, dostaniesz królewnę - dodał król.

 

Ustalono dzień ślubu i oświetlono uroczyście całe miasto.

 

Mieszkańcy dostali cukierki i ciasteczka, a ulicznicy gwizdali radośnie na palcach.

 

- Muszę i ja się przyczynić do uświetnienia tego dnia! - rzekł syn kupca, nakupił rakiet i najrozmaitszych

sztucznych ogni, potem zaś wyleciał w powietrze swoim kufrem.

 

Zrobił się niesłychany zamęt. Ognie bengalskie napełniły powietrze hukiem i światłem, jakiego dotąd nie

widziano. Wszyscy byli pewni, że królewna poślubia boga.

 

Wysiadłszy w lesie ze swego kufra, chłopak chciał zasięgnąć wieści, co o nim mówią w mieście.

 

Każdy głosił co innego, ale wszyscy byli zachwyceni.

 

- Widziałem samego boga! - wołał jeden - Oczy jego błyszczały jak gwiazdy, a broda przypominała

spieniony górski potok!

 

- Leciał okryty płaszczem z płomieni, a pośród zwojów widniały głowy aniołów! Nazajutrz miało się odbyć

wesele.

 

Syn kupca wrócił do lasu chcąc zabrać kufer... ale cóż się okazało? Oto mała iskierka zatliła stare, suche

drzewo i cudowny kufer doszczętnie spłonął! Nie mógł już latać i udawać boga! Nie mógł się pokazać na

oczy narzeczonej! Ona zaś stała przez cały dzień na dachu, czekając na niego. Stoi tam jeszcze pewnie

do dziś. A chłopak wędruje po świecie i opowiada bajki, ale żadna nie jest już tak wesoła, jak bajka o

zapałkach.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

MAŁA SYRENA

 

Daleko na morzu woda jest tak błękitna jak płatki najpiękniejszych bławatków i tak przezroczysta jak

najczystsze szkło, ale jest bardzo głęboka, tak głęboka, że jej dna nie sięga żadna kotwica; trzeba by

ustawić wiele wież kościelnych jedne na drugich, aby sięgnęły od dna aż ponad wodę. Tam na dole

mieszka lud morski.

 

Ale nie myślcie, że jest tam tylko nagie, piaszczyste dno, nie - rosną tam najpiękniejsze drzewa i rośliny

o łodygach i liściach tak giętkich, że poruszają się przy najlżejszym ruchu wody tak jak żywe stworzenia.

Wszystkie ryby małe i duże przemykają pomiędzy gałęziami jak ptaki w powietrzu. W najgłębszym

miejscu stoi zamek króla mórz mury ma z koralu, wysokie spiczaste okna z najczystszego bursztynu, a

dach tworzą muszle, które otwierają się i zamykają, w miarę jak faluje woda; wygląda to prześlicznie, bo

w każdej muszli znajdują się promienne perły, jedna jedyna byłaby już skarbem w koronie królewskiej.

Król mórz, tam na dole, był od wielu lat wdowcem, a jego stara matka zajmowała się gospodarstwem;

była to mądra kobieta, ale dumna ze swego pochodzenia i dlatego nosiła w ogonie dwanaście ostryg, gdy

inne wykwintne damy mogły nosić tylko sześć. Lecz poza tym była godna szacunku, gdyż kochała bardzo

małe morskie księżniczki, swoje wnuczki. Było ich sześć, wszystkie były ładne, ale najmłodsza była

najładniejsza ze wszystkich, cerę miała tak przezroczystą i delikatną jak płatek róży, oczy tak błękitne

jak najgłębsze morze, ale tak samo jak inne nie miała nóg, jej ciało kończyło się rybim ogonem.

 

Przez cały długi dzień dzieci mogły się bawić na dole w zamku, gdzie żywe kwiaty wyrastały wszędzie ze

ścian. Otwierano wielkie, bursztynowe okna i wtedy podpływały do nich ryby, tak jak do nas przylatują

jaskółki, kiedy otwieramy okna, ale ryby przypływały zupełnie blisko do małych księżniczek, jadły z ich

ręki i dawały się głaskać.

 

Przed zamkiem był duży ogród z płomiennoczerwonymi i ciemnobłękitnymi drzewami, owoce błyszczały

jak złoto, a kwiaty jak płonący ogień i ciągle poruszały łodygami i listkami.

 

Grunt tworzył najdelikatniejszy piasek, niebieski jak płomień siarki. Nad wszystkim zaś unosił się

cudowny, błękitny blask, wydawać się mogło raczej, że jesteśmy wysoko w powietrzu i że mamy pod

sobą i nad sobą tylko niebo, a nie, że to dno morza. Kiedy nie było wiatru, widać było słońce; wyglądało

ono jak purpurowy kwiat, z którego kielicha lało się światło. Każda z małych księżniczek miała w

ogrodzie swoją grządkę, na której mogła sadzić i kopać, jak jej się podobało; jedna nadała swojej kształt

wieloryba, inna wolała, by jej grządka przypominała małą syrenę, ale najmłodsza zrobiła swoją grządkę

zupełnie okrągłą jak słońce i zasadziła na niej tylko czerwone kwiaty, tak czerwone jak słońce. Była ona

niezwykłym dzieckiem, cicha i zamyślona; podczas gdy inne siostry ozdabiały swoje grządki

najdziwniejszymi przedmiotami, które znajdowały w zatopionych okrętach, ona prócz czerwonych

kwiatów, podobnych do słońca tam w górze, wybrała sobie tylko jeden posąg. Był to przepiękny chłopiec,

wyrzeźbiony z białego marmuru, który spadł na dno morza przy zatonięciu okrętu. Obok posągu syrenka

zasadziła czerwoną wierzbę płaczącą, która rosła pięknie i zwieszała swoje giętkie gałęzie aż do

piaszczystego, błękitnego dna, gdzie cień zdawał się fioletowy i kołysał się bezustannie, tak samo jak

gałęzie; wyglądało to, jak gdyby wierzchołek i korzenie bawiły się w pocałunki. Nie było dla syrenki

większej radości, jak słuchać o świecie ludzi mieszkających w górze; stara babka musiała wszystko

opowiadać, co wiedziała o statkach i miastach, ludziach i zwierzętach, wydawało jej się to cudownie

piękne, że tam na górze, na ziemi, pachną kwiaty; na dnie morza one nie pachniały - i że lasy są zielone,

i że ryby, które przepływały tu pomiędzy drzewami, tam tak głośno i pięknie śpiewają, aż rozkoszą jest

słuchać; miały to być ptaszki, ale babka nazywała je rybami, bo księżniczki inaczej nie zrozumiałyby, nie

widziały przecież nigdy żadnego ptaka.

 

- Kiedy skończycie piętnaście lat - powiedziała babka - pozwolę wam wynurzyć się z wody i będziecie

mogły usiąść na skałach i patrzeć przy blasku księżyca na wielkie przepływające okręty, i zobaczycie lasy

i miasto! Następnego roku jedna z sióstr skończy piętnaście lat, ale inne?... Każda z nich była o rok

młodsza od poprzedniej, a więc najmłodsza miała przed sobą jeszcze całe pięć lat do czasu, kiedy będzie

mogła wypłynąć na powierzchnię i zobaczyć świat. Ale jedna siostra obiecywała drugiej opowiedzieć o

tym, co widziała pierwszego dnia i co uważała za najładniejsze, bo stara babka nie opowiedziała im

jeszcze wszystkiego i pozostało jeszcze tyle rzeczy, o których chciały się dowiedzieć.

 

Żadna nie była tak niecierpliwa jak najmłodsza, ta właśnie, która musiała najdłużej czekać i która była

taka cicha i zamyślona. Czasami w nocy stawała przy otwartym oknie i patrzyła w górę poprzez

ciemnobłękitne morze, gdzie ryby pluskały swymi płetwami i ogonami. Widziała księżyc i gwiazdy,

połyskiwały wprawdzie bardzo słabo, ale poprzez wodę wydawały się blade i o wiele większe, niż się nam

wydają; gdy prześlizgiwała się pod nimi czarna chmura, syrena wiedziała, że to jest albo wieloryb, albo

statek z wieloma ludźmi, przepływający nad zamkiem; z pewnością nie wiedzieli oni, że śliczna, mała

syrena stała tam na dole i wyciągała białe ręce do okrętu. Wreszcie najstarsza księżniczka skończyła

piętnaście lat i mogła wypłynąć na powierzchnię.

 

Kiedy wróciła, miała do opowiedzenia tysiące rzeczy, ale mówiła, że najpiękniej jest leżeć na

piaszczystym brzegu w blasku księżyca, kiedy morze jest spokojne, w pobliżu zatoki i wielkiego miasta,

gdzie światła błyszczą jak tysiące gwiazd; słuchać muzyki, gwaru ludzi, turkotu pojazdów; patrzeć na

liczne wieże i iglice, słuchać, jak biją dzwony kościelne; właśnie dlatego że nie mogła być tam, podobało

jej się to najbardziej.

 

Ach, jakże przysłuchiwała się tym opowiadaniom najmłodsza siostra! Kiedy potem wieczorem stała przy

otwartym oknie i patrzyła w ciemnobłękitną wodę, myślała o wielkim mieście, o ruchu i gwarze, i wtedy

wydawało jej się, że aż tutaj dolatuje odgłos kościelnych dzwonów.

 

W rok potem druga siostra otrzymała pozwolenie wydostania się nad wodę i popłynięcia, dokąd będzie

chciała. Wypłynęła właśnie wtedy, kiedy zachodziło słońce, i tę chwilę uważała za najpiękniejszą. Całe

niebo wyglądało jak złoto, opowiadała, a chmury - ich piękności nie mogła dość opisać; płynęły nad nią

czerwone i fioletowe, ale o wiele prędzej od nich płynęło, jak długi biały welon, stado dzikich łabędzi

wprost w słońce; i ona płynęła do słońca, ale słońce zaszło, a różany odblask zgasł na powierzchni morza

i w obłokach. W rok później siostra wypłynęła w górę, ta była najodważniejsza i dlatego popłynęła aż do

wielkiej rzeki, która wpadała do morza. Widziała śliczne, zielone pagórki okryte winnicami, zamki, dwory

wśród wspaniałych lasów; słyszała, jak śpiewały ptaki, a słońce grzało tak mocno, że musiała często

zanurzać się w wodzie, aby ochłodzić rozpaloną twarz. W małej zatoczce spotkała całą gromadę małych

ludzkich dzieci; biegały zupełnie nago dookoła i pluskały się w wodzie, chciała się z nimi bawić, ale

uciekły przerażone i wtedy przyszło małe, czarne zwierzątko, był to pies, ale ona nigdy jeszcze nie

widziała psa, a szczekał tak strasznie, że przestraszyła się go i uciekła na otwarte morze. Ale nigdy nie

zapomni wspaniałych lasów, zielonych wzgórz i ślicznych dzieci, które pływały w wodzie, chociaż nie

miały rybiego ogona.

 

Czwarta siostra nie była taka odważna, została na pełnym morzu i mówiła, że właśnie tam było

najpiękniej; widzi się naokoło siebie wielomilową przestrzeń, a niebo rozpościera się jak wielki szklany

dzwon. Widziała okręty, ale z daleka wyglądały jak mewy; zabawne delfiny fikały koziołki, a wielkie

wieloryby parskały wodą z dziurek od nosa. Wyglądało to jak tysiące fontann dookoła.

 

Przyszła kolej na piątą siostrę; jej urodziny wypadały właśnie w zimie, i dlatego widziała to, czego inne

nie widziały. Morze było zupełnie zielone i naokoło pływały wielkie lodowe góry.

 

Mówiła, że każda z nich wyglądała jak perła, a jednak były o wiele, o wiele większe niż wieże kościelne,

które budują ludzie. Ukazywały się w najdziwniejszych postaciach i błyszczały jak diamenty. Usiadła na

największej z nich, wszyscy żeglarze okrążali z przerażeniem górę lodową, na której siedziała, a wiatr

bawił się jej długimi włosami. Pod wieczór niebo zaciągnęło się chmurami, błyskało i grzmiało, góry

lodowe na czarnym morzu wznosiły się i połyskiwały w jaskrawym blasku błyskawic. Na wszystkich

okrętach zwinięto żagle, ogarnął wszystkich strach i przerażenie, ale ona siedziała spokojnie na

pływającej górze lodowej i widziała niebieską błyskawicę, ******ącą zygzakiem na błyszczące morze.

 

Gdy która z sióstr wypływała po raz pierwszy na morze, zachwycona była nowością i pięknem tego, co

widziała, ale ponieważ teraz jako dorosłe dziewczyny mogły wypływać na morze, kiedy tylko chciały, było

im to już zupełnie obojętne, tęskniły znowu do domu i po upływie miesiąca mówiły, że tam u nich na

dole jest najpiękniej i że w domu jest najlepiej. Często o wieczornej godzinie wszystkie siostry brały się

za ręce i wznosiły się rzędem wysoko na wodzie; miały przepiękne głosy, piękniejsze niż jakikolwiek

człowiek, a kiedy zbierało się na burzę i myślały, że okręty rozbiją się, podpływały pod statek i śpiewały

o tym, jak pięknie jest na dnie morza, prosiły marynarzy, aby nie bali się zejść na dno; ale ci nie

rozumieli ich słów i myśleli, że to burza szumi, zresztą nie oglądaliby cudów dna morskiego, bo kiedy

okręt się pogrążał, ludzie tonęli i przybywali już tylko jako trupy do zamku morskiego króla.

 

Kiedy wieczorem siostry wypływały ręka w rękę na powierzchnię morza, ich mała siostrzyczka zostawała

zupełnie sama i czuła, że jej się zbiera na płacz, ale syreny nie znają łez i dlatego o wiele bardziej

cierpią.

 

- Ach, kiedy już będę miała piętnaście lat! - mówiła. - Wiem, że pokocham ten świat i ludzi, którzy tam

mieszkają!

 

Wreszcie skończyła piętnaście lat.

 

- Oto i ty pójdziesz własnymi drogami - powiedziała babka, stara królowa-wdowa. - Chodź, niech cię

ubiorę tak jak twoje siostry. - I włożyła jej na włosy wianek z białych lilii, każdy płatek kwiatu był połową

perły, potem przymocowała księżniczce do ogona osiem dużych ostryg na znak jej wysokiego

pochodzenia.

 

- To boli - powiedziała syrena.

 

- Trzeba cierpieć, aby godnie wyglądać - odpowiedziała babka. Ach, jakże chętnie mała syrena zrzuciłaby

z siebie ten cały przepych i pozbyła się ciężkiego wianka; czerwone kwiaty z jej ogródka ozdobiłyby ją o

wiele ładniej, ale nie odważyła się tego zrobić. - Do widzenia - powiedziała i uniosła się jasna i powiewna

jak mydlana bańka nad powierzchnią wody. W chwili kiedy wynurzyła głowę nad wodę, słońce zaszło, ale

chmury połyskiwały jeszcze jak róże i złoto, a w różowym powietrzu błyszczała wieczorna gwiazda, jasna

i piękna; powietrze było łagodne i świeże, morze spokojne. W pobliżu stał wielki statek z trzema

masztami, tylko jeden żagiel był rozwinięty, bo nie było najmniejszego wiatru, a na rejach siedzieli

marynarze. Rozlegała się muzyka i śpiew, a w miarę jak się ściemniało, zapalano setki kolorowych

latarni; wyglądało tak, jakby w powietrzu powiewały flagi wszystkich narodów. Mała syrena podpłynęła

tuż do okienka i za każdym razem, kiedy woda podnosiła ją do góry, mogła zajrzeć przez przejrzyste

szyby do wnętrza, gdzie stało wiele pięknie ubranych ludzi, ale najpiękniejszy ze wszystkich był młody

książę o dużych, czarnych oczach; nie miał na pewno więcej niż szesnaście lat, i to właśnie jego urodziny

obchodzono z taką paradą. Marynarze tańczyli na pokładzie, a kiedy młody książę wyszedł do nich,

wystrzeliły w powietrze niezliczone rakiety, świeciły jak jasny dzień, tak że mała syrena przestraszyła się

i schowała pod wodę,

 

ale zaraz potem wysunęła znowu głowę i wtedy wydawało jej się, że ******ą na nią wszystkie gwiazdy z

nieba. Nigdy dotąd nie widziała sztucznych ogni. Wielkie słońca obracały się z sykiem, wspaniałe, ogniste

ryby wylatywały w błękitne powietrze, a wszystko to odbijało się w pogodnym, cichym morzu. Na samym

statku było tak jasno, że widać było każdą kroplę rosy, nie mówiąc już o ludziach. A jakże piękny był

młody książę, ściskał ludzi za ręce, uśmiechał się radośnie, a muzyka rozbrzmiewała wśród cudnej nocy.

 

Było już późno, ale mała syrena nie mogła oderwać oczu od statku i od pięknego księcia. Zgaszono

kolorowe latarnie, rakiety przestały tryskać w górę, nie słychać było wystrzałów, tylko w głębi morza coś

szumiało i grzmiało. Syrena siedziała na wodzie kołysząc się w górę i na dół, tak że mogła zaglądać do

kajuty; statek popłynął szybciej, rozwijano jeden żagiel za drugim, fale stawały się coraz to silniejsze,

nadciągały wielkie chmury i w oddali błyskało. Cóż to będzie za straszna burza! Toteż marynarze zwinęli

żagle. Wielki statek kołysał się, szybował po rozhukanym morzu; fale podnosiły się jak wielkie, czarne

góry usiłując runąć na maszty, lecz statek zanurzał się tylko między wysokie bałwany, jak łabędź, i

znowu wypływał na powierzchnię spiętrzonej wody. Syrenę bawił ten widok, ale żeglarze byli innego

zdania. Statek trzeszczał i jęczał, grube belki gięły się pod ciężkimi uderzeniami fal, maszt przełamał się

pośrodku jak trzcina, statek przechylił się na bok i woda zaczęła wlewać się do wnętrza. Dopiero teraz

syrenka dostrzegła, że ludzie byli w niebezpieczeństwie; sama musiała się mieć na baczności przed

belkami i deskami okrętu, unoszącymi się na wodzie. Przez chwilę było zupełnie ciemno, tak że nic nie

było widać, ale kiedy potem błysnęło, zrobiło się znowu jasno i mogła rozpoznać wszystkich na statku.

Każdy myślał tylko o sobie, a syrenka szukała przede wszystkim księcia i kiedy statek zaczął już tonąć,

dostrzegła, jak się pogrążał w głębokiej wodzie. W pierwszej chwili ucieszyła się bardzo, że oto pójdzie

na dno, do niej, ale potem przyszło jej na myśl, że przecież ludzie nie mogą żyć w wodzie i że książę

dostanie się na zamek jej ojca jedynie jako trup. "Nie, on nie może umrzeć" - pomyślała. I przepłynęła

pomiędzy belkami i deskami, unoszącymi się na wodzie, zapominając zupełnie, że mogą ją zmiażdżyć,

zanurzała się głęboko w wodę i wznosiła znowu na falach; w ten sposób udało się jej dotrzeć do młodego

księcia, który nie mógł już utrzymać się na wzburzonym morzu; ręce i nogi zaczynały mu omdlewać,

piękne oczy zamknęły się; gdyby mała syrena nie przybyła do niego, musiałby umrzeć. Trzymała jego

głowę nad wodą i dawała się unosić falom, dokąd chciały. Nad ranem burza przeszła; ze statku nie

zostało ani śladu; słońce wzeszło czerwone i jarzące nad wodą. Wydawało się przy jego świetle, że

policzki księcia nabierają życia, ale oczy pozostały zamknięte; syrena pocałowała go w wysokie, piękne

czoło i odgarnęła jego mokre włosy; wydawało jej się, że był podobny do marmurowego posągu w jej

małym ogródku, pocałowała go jeszcze raz, życząc mu, aby odzyskał przytomność.

 

A wreszcie zobaczyła przed sobą stały ląd, wysokie, błękitne góry, na których wierzchołkach lśnił biały

śnieg, jak gdyby spoczywały tam łabędzie; w dole na wybrzeżu ciągnęły się śliczne, zielone lasy, a wśród

nich stał gmach - kościół czy też klasztor, co trudno było odróżnić. W ogrodzie rosły cytrynowe i

pomarańczowe drzewa, a przed bramą stały wysokie palmy. Morze tworzyło tu małą, cichą, ale głęboką

zatokę, która błyszczała jak zwierciadło i kończyła się pod skałą ławicą ślicznego, białego piasku; tutaj

przypłynęła syrena z pięknym księciem i ułożyła go na piasku tak, aby głowa była wyżej, w ciepłym

blasku słońca.

 

W dużym, białym gmachu zabrzmiały dzwony i do ogrodu przyszło dużo młodych dziewcząt. Wtedy

syrena odpłynęła znowu dalej, za wysokie kamienie wystające z wody, okryła swe włosy i piersi mokrą

pianą, aby nikt nie zauważył jej małej twarzyczki, i patrzyła uważnie, kto zbliży się do biednego księcia.

 

Wkrótce podeszła do niego jakaś młoda dziewczyna; z początku wydawała się przerażona, ale tylko

przez chwilę; potem sprowadziła ludzi i syrena zobaczyła, że książę wraca do życia, że uśmiecha się do

wszystkich dookoła; tylko do niej nie uśmiechał się, bo nie wiedział przecież wcale, że to ona go

uratowała. Zasmuciła się syrena i kiedy księcia wprowadzono do dużego gmachu, zanurzyła się

zmartwiona w wodę i wróciła do domu, na zamek swego ojca.

 

Mała syrena była zawsze cicha i zamyślona, ale teraz stała się jeszcze cichsza. Siostry pytały ją, co

widziała po raz pierwszy na powierzchni morza, ale nie opowiadała im nic.

 

Często wieczorem lub rano płynęła do tego miejsca, gdzie zostawiła księcia. Widziała, jak dojrzewały

owoce w ogrodzie, widziała, jak je zrywano, widziała, jak na wysokich górach tajał śnieg, ale księcia nie

widziała, i dlatego wracała do domu za każdym razem coraz bardziej smutna. Jej jedyną pociechą było

siedzieć w ogródku i obejmować ramionami marmurowy posąg, który był podobny do księcia, ale nie

pielęgnowała już swych kwiatów, rosły dziko, ich długie łodygi i liście posplatały się z gałęziami drzew

tak, że w gąszczu tym było zupełnie ciemno...

 

Wreszcie mała syrena nie mogła już dłużej taić swego smutku i opowiedziała o nim jednej ze swoich

sióstr, od niej zaś dowiedziały się wkrótce wszystkie inne, ale nie wiedział o tym nikt więcej prócz

księżniczek i paru innych syren, które zwierzyły się z tą tajemnicą tylko swoim najlepszym

przyjaciółkom. Jedna z syren miała dokładne wiadomości o księciu; ona również widziała święto na

okręcie, wiedziała, skąd książę pochodzi i gdzie leży jego królestwo.

 

- Pójdź, siostrzyczko! - powiedziały inne księżniczki i objąwszy się wypłynęły sznurem na powierzchnię

morza w tym miejscu, gdzie wiedziały, że stał zamek księcia.

 

Był zbudowany z jasnożółtego, błyszczącego kamienia, miał szerokie, marmurowe schody, prowadzące

do samego morza.

 

Wspaniałe, złocone kopuły wznosiły się na dachu, a pomiędzy kolumnami, otaczającymi cały budynek,

stały marmurowe posągi, które wyglądały jak żywe. Przez przezroczyste szkło wysokich okien widać było

wspaniałe komnaty, gdzie wisiały drogie jedwabne zasłony i dywany, a wszystkie ściany ozdobione były

wielkimi obrazami, których widok sprawiał prawdziwą rozkosz. Pośrodku największej sali pluskała duża

fontanna, strumienie wznosiły się aż do szklanej kopuły w suficie, słońce odbijało się w wodzie i

oświetlało wspaniałe rośliny, rosnące w wielkim basenie.

 

Syrena wiedziała więc teraz, gdzie mieszka książę, i często wieczorem i w nocy ukazywała się tu na

wodzie; przypływała o wiele bliżej do brzegu, niż mogła się odważyć każda inna syrena; płynęła wąskim

kanałem aż do wspaniałego, marmurowego balkonu, rzucającego długi cień na wodę. Siedziała tu i

patrzyła na młodego księcia, któremu się zdawało, że jest zupełnie sam w jasnym blasku księżyca.

 

Nieraz wieczorem widywała go, jak płynął z muzyką w łodzi ubranej flagami; ukrywała się w zielonym

sitowiu, a kiedy wiatr poruszał jej długim, srebrnobiałym welonem, mogło się zdawać, że to jest łabędź

zrywający się do lotu.

 

Czasami w nocy słyszała, jak rybacy, łowiąc ryby na morzu przy świetle pochodni, opowiadali wiele

dobrego o księciu, a wtedy cieszyła się, że uratowała mu życie, kiedy na pół martwy unosił się na falach,

i myślała o tym, jak ciężko głowa jego spoczywała na jej piersiach i jak serdecznie go pocałowała; on

jednak nic o tym nie wiedział i nie mógł nawet marzyć o niej. Coraz bardziej zaczęła kochać ludzi, coraz

silniej pragnęła przebywać między nimi, świat ludzi wydawał jej się o wiele większy niż jej świat, ludzie

mogą przecież pływać statkami po morzu, mogą wspinać się na wielkie szczyty wysoko aż pod chmury, a

kraje, które do nich należą, ciągną się lasami i polami o wiele dalej, niż sięga jej wzrok. Było tyle rzeczy,

o których chciała się dowiedzieć, ale siostry nie potrafiły odpowiedzieć na jej pytania i dlatego spytała

starą babkę; znała ona bardzo dobrze wyższy świat i słusznie nazywała go Ponadmorskim Krajem!

 

- Czy ludzie, którzy nie toną w morzu - spytała mała syrena - mogą żyć wiecznie, czy nie umierają, tak

jak my, na dnie morskim?

 

- Gdzież tam - powiedziała stara - i ludzie umierają, ich życie trwa jeszcze krócej niż nasze. My możemy

dożyć trzystu lat, ale kiedy kończymy życie, zmieniamy się w pianę morską i nie mamy nawet grobu tu,

pomiędzy naszymi bliźnimi. Nie mamy nieśmiertelnej duszy, nie możemy się odrodzić, jesteśmy jak

 

zielone sitowie: kiedy się je raz zerwie, nie może już nigdy być zielone; ludzie zaś mają duszę, która żyje

wiecznie, żyje nawet wtedy, gdy ciało staje się prochem, wznosi się poprzez jasne przestworza aż do

błyszczących gwiazd. Tak jak my wynurzamy się z morza by oglądać kraje i ludzi, podobnie oni wznoszą

się do nieznanych, cudownych miejsc, których my nigdy nie zobaczymy.

 

- Dlaczego my nie mamy nieśmiertelnej duszy? - spytała zmartwiona syrena.

 

- Oddałabym te setki lat, które mam jeszcze do przeżycia, aby być przez jeden jedyny dzień człowiekiem

i potem dostać się do niebiańskich krain.

 

- Nie trzeba, abyś sobie tym zaprzątała głowę - powiedziała stara - my jesteśmy o wiele szczęśliwsi i o

wiele lepiej żyjemy niż ludzie tam w górze.

 

- Mam więc umrzeć i pływać jako piana na morzu, nie słyszeć więcej muzyki fal ani nie widzieć pięknych

kwiatów i czerwonego słońca? Czyż nic nie mogę zrobić, aby zdobyć nieśmiertelną duszę?

 

- Nie - powiedziała stara. - Chyba że jakiś człowiek pokocha cię tak, że staniesz mu się droższa od ojca i

od matki, przywiąże się do ciebie wszystkimi myślami i całą duszą, ksiądz zwiąże wasze ręce przysięgą

wierności na ziemi na całą wieczność, wtedy jego dusza przejdzie do twojego ciała i będziesz

dopuszczona do udziału w przyszłym ludzkim szczęściu. Obdarzy cię wówczas duszą, a zatrzyma jednak

swoją własną. Ale to się prawdopodobnie nie zdarzy. To, co tu w morzu jest takie ładne, twój rybi ogon,

na ziemi uważane jest za brzydkie, nie rozumieją się na tym wcale; tam żeby być piękną, trzeba mieć

dwie ciężkie podpory, które ludzie nazywają nogami.

 

Mała syrena westchnęła i ze smutkiem spojrzała na swój ogon.

 

- Nie martw się! - powiedziała stara. - Skaczmy i tańczmy przez trzysta lat, które mamy żyć, to chyba

dosyć czasu, a potem tym przyjemniej będzie wypocząć w grobie. Dziś wieczór będziemy mieli dworski

bal! Była to wspaniała uroczystość, jakiej nikt nie ogląda na ziemi. Ściany i sufit w wielkiej sali do tańca

były z grubego, ale przezroczystego szkła. Pod ścianą stały rzędem setki olbrzymich muszel, czerwonych

jak róże i zielonych jak trawa, a w muszlach tych płonął błękitny ogień, oświecający całą salę i

prześwietlający przez szklane ściany całe morze dookoła, tak, że widać było niezliczone ryby, małe i

duże, przypływające do szklanych ścian; na niektórych połyskiwały purpurowe łuski, a inne wyglądały

jak zrobione ze srebra i złota. Pośrodku sali przepływał szeroki, rwący strumień, a na nim syreny i

trytony tańczyły przy dźwiękach własnego słodkiego śpiewu. Ludzie na ziemi nie mają tak pięknego

głosu. Mała syrena śpiewała najpiękniej, wszyscy oklaskiwali jej śpiew; i przez chwilę syrena czuła

radość w sercu, bo wiedziała, że ma najpiękniejszy głos ze wszystkich na ziemi i w morzu. Ale zaraz

potem znowu przyszły myśli o świecie na górze; nie mogła zapomnieć o pięknym księciu i smutno jej

było, że nie ma, tak jak on, nieśmiertelnej duszy. Dlatego też wymknęła się z zamku ojca i podczas gdy

wszyscy śpiewali i bawili się, siedziała smutna w swoim małym ogródku. Nagle usłyszała dźwięk

myśliwskiego rogu, dochodzący ku niej poprzez wodę, i pomyślała: "Oto płynie sobie tam w górze ten,

którego kocham więcej niż ojca i matkę, ten, do którego należą moje myśli, ten, komu bym chciała

powierzyć szczęście mojego życia. Odważę się na wszystko, by zdobyć jego nieśmiertelną duszę.

Podczas gdy moje siostry tańczą na zamku,

 

pójdę do czarownicy morza, do tej, której się tak zawsze bałam, tylko ona może mi poradzić i pomóc!" I

oto mała syrena porzuciła swój ogródek i poszła w stronę gotującego się wiru, za którym mieszkała

czarownica. Nigdy jeszcze nie szła tą drogą; nie rosły tu kwiaty ani morska trawa, goły, szary piasek

ciągnął się aż do wiru, gdzie woda rwała jak szumiące młyńskie koła i porywała za sobą w głębię

wszystko, co tylko mogła schwycić. Aby dostać się do państwa czarownicy, musiała syrena przejść przez

rwące wiry, nie było tu innej drogi jak poprzez bulgocący gorący szlam, który czarownica nazywała swoją

łączką. Dalej stał jej dom wśród osobliwego lasu. Wszystkie drzewa i krzaki tutaj były to polipy, na pół

zwierzęta, na pół rośliny, wyglądały jak stugłowe węże wyrastające z ziemi. Gałęzie były to długie, lepkie

ramiona o palcach jak giętkie robaki. Każdy kawałek tych drzew od korzeni aż do wierzchołków poruszał

się bezustannie. Wszystko, co morze porwało, ściskały te potwory w swych objęciach i nie wypuszczały

już nigdy.

 

Syrena zatrzymała się przerażona; serce biło jej ze strachu, o mało co nie zawróciła, ale pomyślała o

księciu i o zdobyciu ludzkiej duszy i to jej dodało odwagi. Splotła mocno na głowie swe długie, puszyste

włosy, aby polipy nie mogły ich schwycić, obie ręce złożyła na piersiach i pomknęła, jak ryba potrafi

mknąć w wodzie, pomiędzy obrzydliwymi polipami, które wyciągały już do niej swoje giętkie ramiona i

palce. Zauważyła, że każdy z tych potworów trzyma coś w objęciach, tysiącem drobnych ramion

ściskając jak żelazną obręczą. Ludzie, którzy zginęli w morzu i spadali głęboko na dno, wynurzali się z

ramion polipów w postaci białych kości. Ściskały one wiosła i skrzynie, szkielety domowych zwierząt i

nawet malutką syrenę, którą pojmały i zadręczyły na śmierć - to było chyba najstraszniejsze. Przybyła

wreszcie do dużego, błotnistego miejsca w lesie, gdzie kłębiły się wielkie, tłuste węże, pokazując

wstrętne, białożółte podbrzusza. Pośrodku na tym miejscu stał dom zbudowany z kości topielców;

siedziała tam czarownica i karmiła ze swych ust ropuchę, tak jak ludzie dają kanarkowi do zjedzenia

cukier. Brzydkie, tłuste węże wodne nazywała swoimi kurczątkami i pozwalała im pełzać po swoich

wielkich, gąbczastych piersiach.

 

- Wiem dobrze, czego chcesz! - powiedziała czarownica - robisz głupstwo, zrobię jednak, co chcesz, bo

to doprowadzi cię do nieszczęścia, moja piękna księżniczko. Chciałabyś się pozbyć rybiego ogona,

zamiast tego mieć dwie podpory, na których mogłabyś chodzić jak ludzie, aby książę się w tobie

zakochał i abyś miała jego i nieśmiertelną duszę.

 

Tu czarownica zaśmiała się tak głośno i wstrętnie, że ropucha i węże upadły na ziemię i wiły się u jej

stóp.

 

- Przychodzisz w samą porę - powiedziała czarownica. - Gdybyś przyszła jutro po wschodzie słońca, nie

mogłabym ci dopomóc przed upływem roku. Przygotuję ci napój, musisz popłynąć z nim, zanim słońce

wzejdzie, aż na ląd, usiąść na brzegu i wypić go, wtedy odpadnie ci ogon i skurczy się w to, co ludzie

nazywają pięknymi nóżkami, ale to będzie bolało tak, jakby przeszył cię ostry miecz. Wszyscy, którzy cię

zobaczą, będą mówili, że jesteś najpiękniejszym ludzkim stworzeniem, jakie widzieli. Zachowasz swój

powiewny chód, żadna tancerka nie potrafi tak się kołysać jak ty, ale za każdym krokiem, jaki uczynisz,

poczujesz ból, jakbyś stąpała po ostrzu noża, jakbyś doznawała krwawych ran. Jeżeli zgodzisz się to

wszystko znieść, spełnię twoje życzenie.

 

- Tak - odpowiedziała mała syrena drżącym głosem i pomyślała o księciu i o nieśmiertelnej duszy.

 

- Ale pomyśl - powiedziała czarownica - kiedy otrzymasz ludzką postać, nigdy już nie będziesz mogła

zamienić się z powrotem w syrenę. Nigdy nie będziesz mogła zstąpić poprzez wodę do twoich sióstr i do

zamku twego ojca, a jeżeli nie zdobędziesz miłości księcia, jeżeli nie zapomni z twego powodu o swej

matce i swoim ojcu, nie przywiąże się do ciebie wszystkimi myślami, jeżeli ksiądz nie połączy waszych

rąk tak, abyście się stali mężem i żoną, dusza twoja nie stanie się nieśmiertelna. Pierwszego ranka po

zaślubinach księcia z inną pęknie ci serce i zamienisz się w pianę morską.

 

- Tak chcę - powiedziała mała syrena i zbladła jak trup.

 

- Ale mnie musisz także zapłacić! - powiedziała czarownica. - A żądam nie byle czego. Masz

najpiękniejszy głos ze wszystkich tu na dnie morskim, sądzisz, że tym mogłabyś oczarować księcia, ale

oddasz mi twój głos. To, co masz najwartościowszego, oddasz mi za mój drogocenny napój. Muszę

bowiem dodać do tego napoju własnej krwi, żeby był ostry jak obosieczny miecz.

 

- Cóż mi pozostanie, gdy mi odbierzesz głos? - spytała syrena.

 

-Twoja piękna postać - odpowiedziała czarownica - twój powiewny chód i wymowne oczy, którymi

możesz oczarować ludzkie serce. No i cóż, straciłaś odwagę? Wysuń języczek, obetnę ci go jako zapłatę,

a wtedy dostaniesz mocny napój.

 

- Niech się stanie - powiedziała syrenka, a czarownica postawiła kocioł, aby zgotować czarodziejski

napój. - Czystość jest najważniejsza - powiedziała, szorując kocioł wężami, które związała w kłębek;

potem zadrasnęła się w pierś, z której spadło parę kropel czarnej krwi; para tworzyła najdziwniejsze

postaci, tak że strach brał patrzeć. Co chwila dorzucała czarownica coś nowego do kotła, a kiedy płyn się

dobrze gotował, brzmiało to jakby krokodyl płakał. Wreszcie napój był gotów, wyglądał jak najczystsza

woda.

 

- Oto go masz! - powiedziała czarownica i obcięła jej język, i z tą chwilą mała syrenka straciła mowę, nie

mogła ani śpiewać, ani mówić.

 

- Jeśliby polipy chciały cię schwytać, gdy będziesz przechodziła przez mój las - powiedziała czarownica -

wlej na nie jedną kroplę napoju, a wtedy ich ramiona i palce rozpadną się na tysięczne kawałki. - A

małej syrenie nie było to wcale potrzebne, polipy widząc przezroczysty napój, błyszczący w jej ręku jak

świecąca gwiazda, cofały się przed nią przerażone. W ten sposób prędko przeszła przez las, przez bagno

i przez rwące wiry.

 

Widziała teraz zamek swojego ojca; światła w wielkiej sali tańca pogaszono, spali pewnie wszyscy, ale

nie odważyła się tam pójść teraz, kiedy była niema i kiedy miała ich na zawrze porzucić. Serce jej pękało

z bólu. Wśliznęła się do ogrodu, zerwała z każdej grządki, która należała do jej sióstr, po kwiatuszku,

posłała ręką mnóstwo pocałunków w stronę zamku i wypłynęła na powierzchnię granatowej wody.

 

Słońce jeszcze nie wzeszło, kiedy ujrzała zamek księcia i wdrapała się na wspaniałe, marmurowa schody.

Księżyc świecił niezwykle jasno. Syrenka wypiła ostro palący napój i poczuła, jakby obosieczny miecz

przeszył jej delikatne ciało, zemdlała i leżała jak martwa. Kiedy słońce rozbłysło nad wodą, ocknęła się i

poczuła piekący ból, ale przed nią stał piękny, młody książę, wpatrywać się w nią swymi czarnymi jak

węgiel oczyma tak, że musiała spuścić swój wzrok; wtedy zobaczyła, że jej rybi ogon znikł i że miała

najładniejsze, małe białe nóżki, jakie tylko może mieć mała dziewczynka; ale była zupełnie naga i

dlatego otuliła się swoimi długimi, gęstymi włosami. Książę spytał ją, kim jest i skąd się tu wzięła, lecz

ona spojrzała na niego słodko, a jednocześnie żałośnie swymi ciemnoniebieskimi oczami, nie mogła

przecież mówić. Wtedy wziął ją za rękę i zaprowadził do zamku. Przy każdym kroku, jak jej to

przepowiedziała czarownica, czuła ból, jakby chodziła po spiczastych szydłach i ostrych nożach, ale

znosiła to chętnie; trzymając księcia za rękę stąpała tak lekko jak bańka mydlana, a on i wszyscy inni

podziwiali jej czarowny, powiewny chód.

 

Ubrano ją w kosztowne suknie z jedwabiu i muślinu, na zamku była najpiękniejszą ze wszystkich, ale

była niema i nie mogła śpiewać ani mówić. Piękne niewolnice, ubrane w jedwabie i złoto, wystąpiły przed

księciem i jego królewskimi rodzicami; jedna z nich śpiewała piękniej od wszystkich innych, a książę

uśmiechał się do niej i klaskał w ręce. Wtedy małej syrenie zrobiło się smutno, wiedziała, że dawniej

mogła śpiewać o wiele piękniej, i pomyślała: "Ach, gdyby on wiedział, że oddałam na zawsze mój głos po

to, aby móc być przy nim!"

 

Niewolnice tańczyły pięknie, kołysząc się w takt cichej muzyki; wtedy syrena wzniosła w górę cudne

białe ramiona, stanęła na palcach i popłynęła po posadzce; tańczyła tak, jak nikt dotychczas nie tańczył;

przy każdym poruszeniu piękność jej była bardziej widoczna, a jej oczy przemawiały do serc wymowniej

niż śpiew niewolnic.

 

Wszyscy byli zachwyceni, a zwłaszcza książę, który nazwał ją swoją małą znajdką, a ona tańczyła dalej,

chociaż za każdym razem, kiedy jej noga dotykała ziemi, czuła ból, jakby stąpała po ostrych nożach.

Książę powiedział, że musi pozostać przy nim na zawsze, i pozwolił jej spać pod swoimi drzwiami na

aksamitnych poduszkach. Kazał jej zrobić męskie ubranie, aby mu towarzyszyła w konnych wycieczkach.

Jeździli przez pachnące lasy, gdzie zielone gałęzie uderzały ich po ramionach, a małe ptaszki śpiewały

wśród zieleni liści. Wchodzili na wysokie góry i chociaż jej delikatne nóżki krwawiły i wszyscy to widzieli,

śmiała się i biegała za nim aż tam, gdzie przepływały pod nimi obłoki jak stada ptaków lecących do

ciepłych krajów. Dopiero nocą w pałacu księcia, kiedy inni spali, wychodziła na szerokie marmurowe

schody, chłodziła swoje rozpalone nogi w zimnej morskiej wodzie i myślała o swoich, tam w głębi morza.

 

Pewnej nocy jej siostry trzymając się za ręce wynurzyły się z wody i śpiewały tak smutnie, mała syrena

przesłała im ręką pozdrowienia, a one poznały ją i opowiedziały, jak bardzo ich wszystkich zasmuciła.

Odtąd odwiedzały ją codziennie, a jednej nocy zobaczyła w dali starą babkę, która od wielu lat nie była

ponad morzem, i króla mórz w koronie na głowie. Wyciągali do niej ręce, ale nie odważyli się podpłynąć

blisko lądu jak siostry.

 

Z dnia na dzień książę coraz bardziej cenił małą syrenkę i pokochał ją tak, jak się kocha dobre, drogie

dziecko, ale nie przychodziło mu wcale na myśl, aby uczynić z niej królową, a przecież musiała zostać

jego żoną, aby zdobyć nieśmiertelną duszę, inaczej w dzień jego zaślubin stanie się pianą morską...

 

"Czyż mnie nie kochasz więcej od wszystkich!" - zdawały się mówić oczy syreny, kiedy brał ją w swe

ramiona i całował jej piękne czoło.

 

- Tak, ty jesteś mi najdroższa - mówił książę - bo ty masz najlepsze serce ze wszystkich, ty jesteś mi

najwierniejsza i jesteś podobna do jednej młodej dziewczyny, którą kiedyś widziałem, ale której pewnie

już nigdy nie zobaczę. Byłem na tonącym statku, fale rzuciły mnie na brzeg, przed świątynię, gdzie wiele

dziewcząt służyło Bogu; najmłodsza znalazła mnie na brzegu i uratowała mi życie, widziałem ją tylko

dwa razy, jest jedyną istotą, którą na tym świecie mógłbym pokochać, ale ty jesteś do niej podobna,

ledwie że nie zacierasz jej obrazu w mojej duszy; ona jest poświęcona Bogu i dlatego jakaś dobra

gwiazda zesłała mi ciebie, nie rozłączymy się nigdy.

 

"Ach, on nie wie, że to ja uratowałam mu życie - myślała syrena - zaniosłam go przez morze aż do lasu,

gdzie stoi świątynia, siedziałam okryta morską pianą i czekałam, aż przyjdą ludzie. Widziałam piękną

dziewczynę, którą on kocha bardziej ode mnie. - I mała syrena westchnęła głęboko, gdyż płakać nie

mogła. - Ta dziewczyna jest poświęcona Bogu, nigdy nie wróci do świata, nie spotkają się nigdy, a ja

jestem przy nim, widzę go codziennie, będę o niego dbała, będę go kochała, poświęcę mu swoje życie!"

Lecz oto rozeszła się wieść, że książę ma się żenić z piękną córką króla ościennego państwa, i dlatego

tak wspaniale wyposażył swój statek. Mówiło się, że książę jedzie oglądać ziemie króla ościennego

państwa, miał zabrać ze sobą wielką świtę, ale w istocie jechał, aby poznać jego córkę. Syrena

potrząsnęła głową i śmiała się, znała myśli księcia o wiele lepiej niż wszyscy inni.

 

- Muszę jechać - powiedział do niej. - Mam zobaczyć piękną księżniczkę, moi rodzice tego pragną,

 

ale nie zmuszą mnie nigdy, abym ją wprowadził do domu jako moją żonę; nie mogę jej kochać, bo nie

jest podobna do pięknej dziewczyny ze świątyni, do której ty jesteś podobna; gdybym miał się ożenić,

wolałbym raczej ciebie, moja ty mała, niema znajdko, z tymi twoimi wymownymi oczami. - I całował jej

czerwone usta, bawił się jej długimi włosami i kładł swoją głowę na jej sercu, które marzyło o ludzkim

szczęściu i nieśmiertelnej duszy.

 

- Nie boisz się przecież wody, moja mała niemowo - powiedział książę, kiedy stali na wspaniałym statku,

który ich wiózł do sąsiedniego kraju; opowiadał jej o burzy i o ciszy morskiej, o dziwnych rybach w

głębinach morza i o tym, co tam widzi nurek, a ona słysząc to uśmiechała się, wiedziała przecież lepiej

niż ktokolwiek inny, jak wygląda dno morza. W jasną księżycową noc, kiedy wszyscy spali na okręcie, nie

wyłączając sternika stojącego przy sterze, syrena siedziała na dziobie statku i patrzyła w głąb. Wydawało

jej się, że widzi przez przezrocze wód zamek swego ojca, a na najwyższej wieży stała stara babka w

srebrnej koronie na głowie i wpatrywała się poprzez rwący prąd wody w górę, w dno okrętu. Potem

wynurzyły się z wody jej siostry, patrzyły na nią ze smutkiem i załamywały białe ręce, a ona wychylała

się do nich z uśmiechem i chciała im opowiedzieć, jak jej się dobrze wiedzie i jaka jest szczęśliwa, ale

nadszedł chłopiec okrętowy, siostry zanurzyły się w wodę, a chłopiec był pewien, że biel, którą widział, to

piana morska. Następnego ranka statek przypłynął do przystani wspaniałej stolicy sąsiedniego państwa.

Wszystkie dzwony dzwoniły w kościołach, z wysokich wież grzmiały trąby, a żołnierze stali z

powiewającymi chorągwiami i błyszczącymi bagnetami. Co dzień było inne święto. Bale i przyjęcia

następowały po sobie, ale księżniczki wciąż jeszcze nie było, mówiono, że przebywała daleko od

rodzinnego miasta, wychowała się bowiem w klasztorze i ćwiczyła się tam we wszelkich królewskich

cnotach. Wreszcie przyjechała. Mała syrena bardzo pragnęła ją ujrzeć i musiała przyznać, że nigdy

jeszcze nie widziała tak uroczej istoty. Płeć miała delikatną i piękną, a spod długich i ciemnych rzęs

uśmiechały się ciemnoniebieskie, szczere oczy.

 

- To jesteś ty - powiedział książę. - To ty mnie uratowałaś, kiedy leżałem jak martwy na brzegu. - I

chwycił swoją zarumienioną narzeczoną w ramiona. - Ach, jestem zbyt szczęśliwy! - powiedział do

syreny. - Spełniło się moje najgorętsze marzenie! Prawda, że cieszysz się z mego szczęścia, bo kochasz

mnie najbardziej ze wszystkich! - A mała syrena pocałowała go w rękę i myślała, że serce już jej pęka.

Poranek po jego weselu będzie przecież dniem jej śmierci, przemiany w pianę morską.

 

Wszystkie dzwony dzwoniły w kościołach, heroldowie jeździli po ulicach i obwieszczali zaślubiny. Na

wszystkich ołtarzach płonęły srebrne lampy napełnione wonnym olejem, księża obnosili kadzielnice, a

państwo młodzi trzymając się za ręce odebrali błogosławieństwo samego biskupa. Mała syrena ubrana w

złoto i jedwabie niosła tren panny młodej, ale jej uszy nie słyszały uroczystej muzyki, jej oczy nie

widziały świętej ceremonii; myślała o nocy swej śmierci, o szczęściu, które straciła.

 

Jeszcze tego samego wieczoru państwo młodzi weszli na pokład okrętu; armaty strzelały, powiewały

wszystkie chorągwie, a pośrodku stał królewski namiot ze złota i purpury, usłany najpiękniejszymi

poduszkami, tam miała spać młoda para w cichą, chłodną noc.

 

Żagle wydęły się na wietrze i statek płynął lekko i spokojnie po jasnym morzu.

 

Gdy się ściemniło, zapalono kolorowe lampy i marynarze tańczyli wesołe tańce na pokładzie. Mała syrena

przypomniała sobie chwilę, kiedy po raz pierwszy wynurzyła się z morza i widziała takie samo radosne

święto. A potem tańczyła wśród innych unosząc się lekko jak jaskółka, wszyscy zachwycali się nią, bo

nigdy jeszcze nie tańczyła tak pięknie. Przy każdym stąpnięciu jakby ostre noże kłuły ją w delikatne

nóżki, ale nie czuła tego, o wiele boleśniej kłuło ją serce. Wiedziała, że spędza ostatni wieczór z tym, dla

którego porzuciła rodzinę i ojczyznę, oddała piękny głos i znosiła codziennie niezliczone męki, podczas

gdy on nawet tego nie przeczuwał. Była to ostatnia noc, kiedy oddychała tym samym co on powietrzem;

widziała gwiaździste niebo i głębokie morze; teraz ogarnąć ją miała wieczna noc, bez myśli i bez snów,

bo nie miała nieśmiertelnej duszy i nigdy już jej zdobyć nie mogła. A na statku panowała radość i wesele

aż do późnej nocy, syrena tańczyła i śmiała się czując śmierć w sercu. Książę całował swą piękną

oblubienicę, a ona bawiła się jego czarnymi włosami i razem udali się na spoczynek do wspaniałego

namiotu.

 

Na statku zapanowała cisza i spokój; tylko sternik stał przy sterze; syrenka oparła się białymi dłońmi o

poręcz statku i spoglądała na wschód, ku jutrzence; wiedziała, że zabije ją pierwszy promień słońca.

Wtedy ujrzała siostry wyłaniające się z morza, były blade jak ona, ich długie, piękne włosy nie powiewały

już na wietrze, były obcięte.

 

- Oddałyśmy je czarownicy, aby uratowała tej nocy twoje życie. Dała nam nóż, oto jest! Czy widzisz, jaki

jest ostry? Zanim wzejdzie słońce, musisz przebić nim serce księcia i kiedy gorąca krew opryska twoje

nogi, zrosną się w ogon, staniesz się znowu syreną i będziesz mogła zejść do wody, do nas, i żyć trzysta

lat, zanim nie zmienisz się w martwą, słoną morską pianę. Spiesz się, ty albo on musicie umrzeć, zanim

wzejdzie słońce. Nasza stara babka martwi się tak, że jej białe włosy wypadły, tak jak nasze spadły pod

nożycami czarownicy. Zabij księcia i wracaj do domu. Spiesz się, czy widzisz czerwoną smugę na niebie?

Za parę minut wzejdzie słońce i wtedy umrzesz! - Westchnęły głęboko i zanurzyły się w falach.

 

Mała syrena odsunęła purpurową zasłonę namiotu i ujrzała piękną pannę młodą śpiącą z głową wspartą

na piersi księcia; schyliła się i pocałowała go w cudne czoło, spojrzała w niebo, gdzie coraz jaśniej

świeciła jutrzenka, spojrzała na ostry nóż i znowu zwróciła oczy na księcia,

 

który we śnie wymówił imię swojej oblubienicy, tylko ona żyła w jego myślach; nóż zadrżał w ręku

syreny, odrzuciła go daleko w fale, które zabłysły czerwonym blaskiem; tam gdzie nóż upadł, wydawało

się, że krople krwi wytryskują z wody. Raz jeszcze spojrzała żałosnym wzrokiem na księcia, a potem

skoczyła ze statku do morza i czuła, jak jej ciało zmienia się w pianę. Teraz słońce wzeszło nad morzem,

promienie jego padały tak łagodnie, ogrzewając śmiertelnie zimną pianę morską, mała syrenka nie czuła

wcale śmierci, ujrzała jasne słońce, a wysoko nad nią unosiły się tysiące pięknych, przezroczystych istot.

Poprzez te istoty widziała białe żagle statku i czerwone obłoki na niebie; głosy tych istot były melodią,

ale tak delikatną, że ucho żadnego człowieka nie mogło jej usłyszeć, jak również żadne ziemskie oko nie

mogło ich widzieć, bez skrzydeł, własną lekkością, unosiły się one w powietrzu. Mała syrenka zobaczyła,

że ma ciało podobne do nich, i wzniosła się coraz wyżej i wyżej z piany ku górze.

 

- Dokąd ja idę? - spytała, a jej głos brzmiał jak głos tych cudnych duchów, tak nieziemsko, że żadna

ziemska muzyka nie mogłaby go naśladować.

 

- Do cór powietrza! - odpowiedziały tamte. - Syreny nie mają nieśmiertelnej duszy i nie mogą jej mieć,

chyba że zdobędą miłość człowieka. Jej wieczne trwanie zależy od obcych mocy. Córy powietrza także

nie mają wiecznej duszy, ale przez dobre uczynki mogą na nią zasłużyć. Lecimy do ciepłych krajów,

gdzie dżuma zabija ludzi; tam niesiemy ożywczy chłód. Rozpylamy w powietrzu zapach kwiatów, koimy i

leczymy. Kiedy przez trzysta lat dążyć będziemy do tego, aby w miarę naszych sił czynić dobro, wtedy

osiągniemy nieśmiertelność i będziemy brały udział w ludzkim wiecznym szczęściu. Biedna mała syreno,

dążyłaś całym swym sercem do tego samego co my celu! Cierpiałaś tak jak my i wzniosłaś się do świata

powietrznych duchów, a po trzystu latach możesz przez dobre uczynki zdobyć nieśmiertelną duszę.

 

Mała syrena wzniosła ku Bożemu słonku białe ramiona i po raz pierwszy poczuła w oczach łzy.

 

Na statku znowu zawrzało życie i gwar, syrena widziała księcia wraz z jego piękną małżonką, jak szukał

jej; spoglądali smętnie na pieniącą się wodę, jak gdyby wiedzieli, że syrenka rzuciła się na fale. A ona

niepostrzeżenie pocałowała oblubienicę w czoło, uśmiechając się do księcia i wraz z innymi dziećmi

powietrza wzniosła się ku górze, ku różowym obłokom szybującym w powietrzu.

 

- Za trzysta lat wzniesiemy się do królestwa Bożego!

 

- Jeszcze wcześniej możemy się tam dostać! - szepnęła jedna z nieziemskich istot. - Niewidzialne,

dostajemy się do domów ludzi, gdzie są dzieci, i widok każdego dziecka sprawiającego swoim rodzicom

radość i zasługującego na ich miłość skraca czas naszej próby. Dziecko nie wie, kiedy przelatujemy przez

pokój, a gdy się uśmiechamy z radości, jaką nam sprawiło, Bóg odlicza nam jeden rok z trzystu lat; ale

jeśli napotkamy niegrzeczne i złe dziecko, wylewamy łzy smutku, i każda łza przedłuża o jeden dzień

czas naszej próby!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

NOWE SZATY CESARZA

 

Przed wielu laty żył cesarz, który tak bardzo lubił nowe, wspaniałe szaty, że wszystkie pieniądze wydawał

na stroje. Nie dbał o swoich żołnierzy, nie zależało mu ani na teatrze ani na łowach, szło mu tylko o to,

by obnosić przed ludźmi coraz to nowe stroje. Na każdą godzinę dnia miał inne ubrania, i tak samo, jak

się mówi o królu, że jest na naradzie, mówiono o nim zawsze: "Cesarz jest w garderobie".

 

W wielkim mieście, gdzie mieszkał cesarz, było bardzo wesoło; codziennie przyjeżdżało wiele

cudzoziemców. Pewnego dnia przybyło tam dwu oszustów, podali się za tkaczy i powiedzieli, że potrafią

tkać najpiękniejsze materie, jaki sobie tylko można wymarzyć. Nie tylko barwy i wzór miały być

niezwykle piękne, ale także szaty uszyte z tej tkaniny miały cudowną własność: były niewidzialne dla

każdego, kto nie nadawał się do urzędu albo też był zupełnie głupi.

 

"To rzeczywiście wspaniałe szaty! - pomyślał cesarz. - Gdybym je miał na sobie, mógłbym się przekonać,

którzy ludzie w moim państwie nie nadają się do swoich urzędów; odróżniłbym mądrych od głupich. Tak,

ten materiał muszą mi utkać jak najprędzej". I dał obu oszustom z góry dużo pieniędzy, aby mogli

rozpocząć pracę.

 

Oszuści ustawili warsztaty tkackie, udawali, że pracują, ale nie mieli nic na warsztatach. Zażądali od razu

najdroższych jedwabi i najwspanialszego złota; chowali je do własnej kieszeni i pracowali przy pustych

warsztatach, i to często do późnej nocy.

 

"Chciałbym jednak wiedzieć jak postąpiła robota" - pomyślał cesarz, ale zrobiło się mu nieswojo na myśl,

że człowiek głupi albo niezdatny do urzędu, który piastuje, nic nie zobaczy; uspokoił się wprawdzie, że o

siebie nie potrzebuje się obawiać, ale postanowił jednak posłać kogoś aby dowiedzieć się jak rzeczy

stoją. Wszyscy ludzie w mieście wiedzieli jaką cudowną własność miała mieć ta materia, i wszyscy

pragnęli się przekonać, że ich sąsiad jest głupi lub zły.

 

"Poślę do tkaczy mojego starego, poczciwego ministra - pomyślał cesarz - ten będzie mógł najlepiej

ocenić ich pracę, bo ma dużo rozumu i nikt lepiej niż on nie sprawuje swojego urzędu".

 

I oto stary poczciwy minister poszedł do sali, gdzie siedzieli dwaj oszuści i pracowali przy pustych

warsztatach tkackich. "Boże drogi - pomyślał stary minister i wytrzeszczył oczy - ależ ja nic nie widzę".

Ale głośno nie przyznał się do tego.

 

Obaj oszuści prosili go, aby łaskawie zbliżył się do nich, i pytali, czy wzór nie jest piękny i barwa

wspaniała. Wskazywali przy tym na puste warsztaty i biedny, stary minister otwierał w dalszym ciągu

oczy, ale nie mógł nic dostrzec, bo nic tam nie było. "Wilki Boże! - pomyślał. - Czyżbym był głupi? Tego

nigdy nie przypuszczałem i nikt nie powinien się o tym dowiedzieć. Czyżbym nie nadawał się do swojego

urzędu? Nie, nie mogę nikomu powiedzieć, że nie widziałem tkaniny".

 

- No i co, nic pan nie mówi? - powiedział jeden z tkaczy.

 

- O, to jest śliczne, bardzo ładne! - powiedział stary minister i patrzał przez okulary. - Co za wzór i jakie

kolory! Tak, powiem cesarzowi, że mi się tkanina niezwykle podoba.

 

- To nas cieszy - powiedzieli tkacze i wymienili nazwę barwy oraz objaśnili rysunek wzorów.

 

Stary minister pilnie uważał, aby móc dokładnie powtórzyć wszystko cesarzowi, co też uczynił.

 

Po czym oszuści zażądali więcej pieniędzy i nowego zapasu jedwabiu i złota, potrzebnego jakoby do

dalszej pracy. Ale znów wszystko schowali do kieszeni, a na warsztatach tkackich nie było ani jednej

nitki. Pomimo to siedzieli jak przedtem przy pustych warsztatach.

 

Cesarz posłał wkrótce innego uczciwego urzędnika, aby zobaczył, jak postępuje praca tkaczy i czy

tkanina będzie już wkrótce skończona. Powiodło mu się zupełnie tak samo jak ministrowi. Patrzał i

patrzał, ale ponieważ nie było nic na warsztatach, nie mógł więc nic zobaczyć.

 

- Czyż to nie cudowna tkanina? - zapytali obaj oszuści i pokazali mu, objaśniając, wspaniały wzór, który

wcale nie istniał. "Głupi nie jestem - pomyślał posłany człowiek. - A więc chyba nie nadaję się do mojego

świetnego stanowiska. Było to dość dziwne, ale nie trzeba tego po sobie okazać". Pochowali tkaninę,

której nie widział, i zapewnił oszustów, jak bardzo mu się podobają piękne barwy i ładny wzór.

 

- Tak, to przepiękne - powiedział do cesarza.

 

Wszyscy ludzie w mieście mówili o wspaniałej tkaninie. Wreszcie cesarz sam zapragnął zobaczyć materię

na warsztacie. Wybrał się więc z całą gromadą oddanych mu ludzi, wśród których znajdowali się tamci

dwaj dzielni urzędnicy, którzy już tu byli, i zastał sprytnych oszustów pracujących jak najgorliwiej, lecz

bez nici i bez osnowy.

 

- Czyż to nie wspaniałe? - powiedzieli dwaj dostojni urzędnicy. - Niech jego cesarska mość tylko spojrzy,

co za wzór, co za barwy! - I pokazali puste krosna, gdyż myśleli, że wszyscy prócz nich widzą tkaninę.

 

"Cóż to? - pomyślał cesarz. - Nic nie widzę. To straszne! Czyżbym był głupi? Czy jestem niewart tego,

aby być cesarzem? To byłoby najstraszniejsze, co mi się mogło przytrafić".

 

- O tak, to jest bardzo piękne - powiedział cesarz - raczę to bardzo pochwalić! - kiwnął z zadowoleniem

głową i zaczął oglądać puste krosna, bo nie chciał powiedzieć, że nic nie widzi. Cały orszak, który otaczał

cesarza, patrzał i patrzał, ale także nic nie widział, wszyscy, wszyscy jednak mówili tak jak cesarz:

 

- Tak to jest bardzo piękne.

 

I radzili monarsze, aby szaty z tego nowego wspaniałego materiału włożył po raz pierwszy na wielką

procesję, która miała się wkrótce odbyć.

 

- Magnifique, zachwycające, excellent! - powtarzał jeden za drugim, i wszyscy byli niezwykle radzi.

 

Cesarz ofiarował każdemu z oszustów krzyż do noszenia w dziurce od guzika i nadał każdemu tytuł

nadwornego tkacza.

 

Przez całą noc poprzedzającą procesję oszuści nie spali i szyli szaty przy szesnastu świecach. Ludzie

widzieli, jak się śpieszyli, aby wykończyć szaty cesarza.

 

Wykonywali takie ruchy, jakby zdejmowali materiał z krosien, cięli wielkimi nożycami w powietrzu, szyli

igłami bez nici i wreszcie powiedzieli:

 

- Oto szaty gotowe.

 

Cesarz przyszedł do nich z najdostojniejszymi dworzaninami, a dwaj oszuści podnosili ramiona takim

ruchem, jakby coś trzymali w ręku, i mówili:

 

- Oto spodnie, oto frak, a oto płaszcz! - I tak dalej. Wszystko takie lekkie jak pajęczyna; takie cienkie, że

się nic na ciele nie czuje, ale na tym polega cała zaleta tych szat.

 

- Istotnie - powiedzieli wszyscy dworzanie, ale nie mogli nic zobaczyć, bo przecież nic nie było.

 

- Może jego cesarska mość raczy łaskawie zdjąć swoje suknie - powiedzieli oszuści - przymierzymy nowe

szaty tu przed tym wielkim lustrem! Cesarz zdjął ubranie, a oszuści udawali, że wkładają na niego różne

części nowo uszytych szat. Objęli go wpół tak, jak gdyby coś zawiązywali, niby to tren; cesarz zaś kręcił

się i obracał przed lustrem.

 

- Boże, jak to dobrze leży, jak cesarzowi w tym do twarzy - mówili oszuści.

 

- Jaki wzór, jakie barwy! To wspaniały strój!

 

- Baldachim, który będą nieść podczas procesji nad jego cesarską mością, czeka przed domem - oznajmił

najwyższy mistrz ceremonii.

 

- Dobrze, jestem gotów - powiedział cesarz. - Czy dobrze leży? - I wykręcił się jeszcze raz przed lustrem,

żeby się wydawało, że ogląda swój wspaniały strój.

 

Dworzanie, którzy mieli nieść tren, schylili się do ziemi i czynili takie ruchy rękami, jakby ów tren

podnosili; a potem szli i udawali, że coś niosą w powietrzu; nie ośmielili się okazać, że nic nie widzą. I

tak oto kroczył cesarz w procesji pod wspaniałym baldachimem, a wszyscy ludzie na ulicy i w oknach

mówili:

 

- Boże, jakież te nowe szaty cesarza są piękne! Jaki wspaniały tren, jaki świetny krój.

 

Nikt nie chciał po sobie pokazać, że nic nie widzi, bo wtedy okazałoby się, że nie nadaje się do swego

urzędu albo że jest głupi. Żadne szaty cesarza nie cieszyły się takim powodzeniem jak te właśnie.

 

- Patrzcie, przecież on jest nagi! - zawołało jakieś małe dziecko.

 

- Boże, słuchajcie głosu niewiniątka - powiedział wtedy jego ojciec i w tłumie jeden zaczął szeptem

powtarzać drugiemu to, co dziecko powiedziało.

 

- On jest nagi, małe dziecko powiedziało, że jest nagi!

 

- On jest nagi!- zawołał cały lud. Cesarz zmieszał się, bo wydało mu się, że jego podwładni mają

słuszność, ale pomyślał sobie: "Muszę wytrzymać do końca procesji". I wyprostował się jeszcze dumniej,

a dworzanie szli za nim, niosąc tren, którego wcale nie było.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

OPOWIEŚĆ O MATCE

 

Pewnego razu matka siedziała przy kołysce swego dziecięcia i była bardzo smutna, obawiała się, że

dziecina umrze. Dziecko było takie blade, oczki miało zamknięte i oddychało tak słabo, to znowu ciężko

wciągało powietrze, jak gdyby wzdychało; a matka spoglądała coraz niespokojniej na swoje maleństwo.

 

Aż tu ktoś puka do drzwi; przyszedł ubogi staruszek, okryty końską derka, aby się ogrzać, bo była

surowa zima. Wszystko na dworze pokryte było lodem i śniegiem, a wiatr dal mocno i szczypał w

policzki.

 

A ponieważ starzec drżał z chłodu, a dziecko zdrzemnęło się na chwilkę, matka wyszła, aby wstawić do

pieca garnuszek z piwem; chciała, by człowiek mógł się ogrzać; stary siedział w izbie kołysząc kołyskę, a

matka usiadła na krześle tuż obok; spoglądała na chore dziecko, które tak ciężko oddychało i poruszało

rączyną.

 

- Jak myślisz, czy ono umrze? - powiedziała kobieta. - Chyba Bóg nie zechce mi go zabrać?

 

A starzec, a była to śmierć sama, tak dziwnie pokiwał głową, co mogło równie dobrze oznaczać "tak" jak

i "nie". A matka opuściła głowę i łzy pociekły jej po policzkach; głowa jej ciężyła bardzo, trzy noce i trzy

dni nie zmrużyła oka, wiec zasnęła, ale tylko na chwileczkę, zaraz się przebudziła i wzdrygnęła z chłodu.

 

- Cóż to znaczy? - powiedziała i obejrzała się na wszystkie strony. Ale starca nie było i dziecka nie było w

pokoju. Zabrał je z sobą! A w kacie stary zegar brzęczał i brzęczał, wielki, ołowiany ciężar osunął się aż

na podłogę i zegar nagle stanął.

 

Biedna matka wybiegła z domu wołając swego dziecka. Na dworze, w śniegu, siedziała kobieta odziana w

długie, czarne suknie i powiedziała:

 

- To śmierć była u ciebie w izbie, widziałam, jak spiesznie wychodziła z dzieckiem na ręku; ona jest

szybsza od wiatru i nigdy nie przynosi z powrotem tego, co raz zabrała.

 

- Powiedz mi tylko, którędy poszła! - powiedziała matka - pokaz mi tylko drogę, a ja już ją znajdę!

 

- Znam ja drogę! - powiedziała kobieta w czarnych sukniach - ale nim ci ja wskażę, musisz mi zaśpiewać

wszystkie te pieśni, które śpiewałaś swojemu dziecku. Bardzo je lubię, słuchałam ich nieraz; jestem

nocą, widziałam, jak płakałaś śpiewając.

 

- Zaśpiewam ci je wszystkie, wszystkie! - powiedziała matka - ale mnie nie zatrzymuj, dogonię ja i

odnajdę moje dziecko!

 

Ale noc siedziała cicha i milcząca, a wtedy matka załamała dłonie, śpiewała i płakała, i wiele było tam

pieśni, ale lez jeszcze więcej; wtedy noc powiedziała:

 

- Idź na prawo przez ten ciemny, sosnowy las, tamtędy, widziałam, poszła śmierć z twoim dziecięciem.

 

W głębi lasu drogi krzyżowały się i matka nie wiedziała, w którą stronę ma iść. A stal tam krzak

cierniowy, który nie miał na sobie ani listka, ani kwiatka, bo przecie to była zima i śnieg okrywał gałęzie.

 

- Czy nie przechodziła tędy śmierć z moim małym dzieckiem?

 

- Przechodziła - powiedział krzak cierniowy. - Ale ci nie powiem, w którą poszła stronę, zanim nie

ogrzejesz mnie twoim sercem. Zamarzam całkiem, zmieniam się w czysty lód!

 

Wiec matka przycisnęła krzak cierniowy do swojej piersi mocno, ażeby mógł się dobrze ogrzać, a ciernie

wpijały się w jej ciało i krew popłynęła wielkimi kroplami, i krzak cierniowy wypuścił świeże, zielone

liście, i kwiaty pojawiły się na nim w ciemna, zimowa noc, tak było gorące zrozpaczone matczyne serce.

I krzak cierniowy wskazał jej drogę, którą miała iść. Wtedy przyszła nad wielkie jezioro, na którym nie

widać było ani okrętu, ani żadnej łódki. Jezioro nie było tak zamarznięte, aby mogło ja utrzymać, ani tak

płytkie, aby można było przez nie przebrnąć, a musiała przedostać się na drugi brzeg, jeżeli chciała

znaleźć swoje dziecko; położyła się wiec i chciała wypić jezioro, a to przecież niemożliwe dla człowieka.

Ale zrozpaczona matka myślała, że może jednak nastąpi cud.

 

- Nie, tak nic nie poradzisz - powiedziało jezioro - lepiej się jakoś pogódźmy! - Bardzo lubię zbierać

perły, a twoje oczy są najczystszymi perłami, jakie widziałem. Wypłacz je do mnie, to cię przewiozę na

druga stronę aż do wielkiej cieplarni, gdzie mieszka śmierć i hoduje kwiaty i drzewa, a każde z nich jest

życiem ludzkim.

 

- O, czegoż ja nie oddam, byle tylko dostać się do mego dziecka! - powiedziała plącząca matka i

zapłakała jeszcze bardziej, i oczy jej spłynęły na dno wody, i stały się dwiema kosztownymi perłami, a

jezioro podjęło ją, tak jakby siedziała na huśtawce, i przeniosło ją z fala na drugi brzeg, gdzie stal na

mile obszerny dom, dziwny, bo nie wiadomo było, czy to jest góra pełna lasów i grot, czy też wzniesiona

budowla; ale biedna matka nie widziała tego, bo przecież wypłakała swoje oczy.

 

- Gdzież ja znajdę śmierć, która zabrała mi moje dzieciątko? - zapytała.

 

- Jeszcze nie wróciła - powiedziała stara grabarka, która pilnowała wielkiej cieplarni śmierci. - Jakeś tu

się dostała i kto ci pomagał w drodze?

 

- Pan Bóg mi pomagał! - powiedziała matka - jest On miłosierny, bądź wiec i ty miłosierna! - Gdzie mogę

znaleźć moje dziecko?

 

- Nie znam twego dziecka - powiedziała kobieta - a ty jesteś niewidoma. Wiele kwiatów i drzew zwiędło

dzisiejszej nocy. Śmierć przyjdzie wkrótce i przesadzi je! Wiesz przecie, ze każdy człowiek ma drzewo

swego życia albo kwiat w zależności od tego, jak mu się życie toczy. Wyglądają one jak inne rośliny,

tylko ze bije w nich serce. Dziecięce serduszko także bije. Przysłuchaj się, może poznasz twoje dziecko

po tym! Ale co mi oddasz, jeżeli ci powiem, co masz dalej czynić?

 

- Już nic nie mam do oddania - powiedziała zrozpaczona matka - ale mogę pójść dla ciebie choć na

koniec świata.

 

- Nie mam tam nic do roboty - powiedziała kobieta - ale możesz mi dać twoje długie, czarne włosy, sama

wiesz, jakie są piękne, a mnie się bardzo podobają! Oddam ci w zamian moje siwe, zawsze coś będziesz

miała!

 

- Nie chcesz nic innego? - powiedziała matka - włosy oddam ci z radością. - I oddala jej swój piękny,

czarny warkocz, i otrzymała w zamian siwe włosy staruszki.

 

A potem weszła do wielkiej cieplarni śmierci, gdzie kwiaty i drzewa bujnie rosły, jedne przez drugie.

Stały tam piękne hiacynty pod szklanymi kloszami, a obok wielkie, mocne peonie; rosły tam wodne

rośliny, niektóre świeże, inne na pól zwiędłe, ślimaki wodne oblepiały je, a czarne raki przywierały do ich

łodyg. Stały tam wspaniale palmy, dęby i platany, rosła pietruszka i kwitnął tymianek; każde drzewo i

każdy kwiat nosiły jakieś nazwisko, bo każde było ludzkim życiem, życiem ludzi żyjących jeszcze to w

Chinach, to w Grenlandii, rozsypanych po całym świecie. Były tam wielkie drzewa w małych doniczkach,

stały ściśnięte i rozsadzały prawie doniczki korzeniami, a w wielu miejscach stały małe, słabe kwiatki w

tłustej ziemi, otoczone mchem, starannie pielęgnowane i polewane. Zrozpaczona matka pochylała się

nad każdą najmniejszą roślinką i przysłuchiwała się, jak w nich bije ludzkie serce; i pośród milionów

poznała serce swego dziecka.

 

- Oto ono! - krzyknęła i wyciągnęła rękę do małego, liliowego krokusa, który, całkiem chory, pochylił się

w jedna stronę.

 

- Nie ruszaj kwiatu! - powiedziała stara - tylko stan tutaj, a kiedy śmierć nadejdzie, a już nadchodzi,

czuje to, nie pozwól jej wyrwać tego kwiatka i zagroź jej, ze wyrwiesz wtedy wkoło inne kwiaty, wówczas

śmierć się przestraszy; za każdy kwiat bowiem odpowiada przed Panem Bogiem i żadnego nie można

zerwać, zanim On nie da rozkazu.

 

Nagle powiało chłodem w całym budynku i ślepa matka zrozumiała, że to śmierć nadchodzi.

 

- Jakeś znalazła drogę aż tutaj - spytała śmierć - jak mogłaś przybyć tu prędzej ode mnie?

 

- Jestem matka - odpowiedziała tamta. I śmierć wyciągnęła swą rękę ku małemu kwiatkowi, ale matka

schwyciła ja za ręce i trzymała je mocno starając się nie dotknąć płatków krokusa. Wtedy śmierć

dmuchnęła na jej dłonie i matka poczuła, ze powiew ten jest chłodniejszy od najchłodniejszego wiatru, i

ręce jej zwisły bezwładnie.

 

- Nie możesz sobie poradzić ze mną! - powiedziała śmierć.

 

- Ale Bóg sobie poradzi!

 

- Czynie tylko to, co On chce - powiedziała śmierć. - Jestem tylko stróżem jego ogrodu! Wszystkie jego

kwiaty i drzewa zabieram stad i przesadzam do wielkiego rajskiego ogrodu w nieznanym kraju. Ale jak

one tam rosną i jak tam jest, nie mogę ci powiedzieć.

 

- Oddaj mi moje dziecko! - powiedziała matka i płakała, i prosiła; nagle schwyciła w dłonie dwa kwiaty

rosnące w pobliżu i zawołała do śmierci: - Zerwę wszystkie twoje kwiaty, nic innego nie pozostaje już

mojej rozpaczy.

 

- Nie rusz ich! - powiedziała śmierć. - Powiadasz, że jesteś nieszczęśliwa, a teraz chcesz unieszczęśliwić

tak samo inną matkę...

 

- Inną matkę? - powiedziała biedaczka i wypuściła natychmiast oba kwiaty z dłoni.

 

- Masz tu twoje oczy - powiedziała śmierć. - Wyłowiłam je z jeziora, tak błyszczały na dnie, nie

wiedziałam, że to są twoje oczy. Weź je z powrotem, są teraz jeszcze jaśniejsze niż przedtem. Spojrzyj

tylko w głęboka studnie obok ciebie, ja wymienię nazwiska tych dwóch kwiatków, które chciałaś

zniszczyć, i ujrzysz cała ich przyszłość, całe ich życie; patrz, co chciałaś zniszczyć i co miałaś zepsuć.

 

Matka spojrzała do studni i zobaczyła, ze jeden z tych ludzi stał się błogosławieństwem dla świata; jak

wiele szczęścia i radości otaczało go zewsząd! A potem ujrzała życie innego i była to troska i nędza,

zbrodnia i nędza.

 

- I jeden los, i drugi zależą od woli boskiej - powiedziała śmierć.

 

- Któryż kwiat jest kwiatem nieszczęsnym, a który szczęśliwym? - spytała matka.

 

- Tego ci nie powiem - rzekła śmierć - ale dowiesz się ode mnie, ze jeden z tych kwiatów był kwiatem

twego dziecka, widziałaś losy twego dziecka, twego rodzonego dziecka przyszłość.

 

Wtedy matka wydala okrzyk przerażenia:

 

- Który z nich był moim dzieckiem? Powiedz mi to! Ocal niewinnego! Ocal moje dziecko od nędzy! Raczej

je zabierz! Zabierz do krainy bożej! Zapomnij łzy moje, zapomnij modlitwy i wszystko, co powiedziałam i

co uczyniłam!

 

- Nie rozumiem cię - powiedziała śmierć. - Czy chcesz odebrać dziecko, czy mam z nim odejść do nie

znanej tobie krainy?

 

A wtedy matka załamała ręce, upadła na kolana i modliła się do Pana Boga:

 

- Nie słuchaj mnie, jeżeli modle się przeciw Twojej woli! Ona jest najdoskonalsza. Nie słuchaj mnie? Nie

słuchaj mnie!

 

I głowa jej opadła na piersi.

 

A śmierć z jej dziecięciem w ramionach odeszła do nieznanej krainy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

RZECZ CAŁKIEM PEWNA

 

- Straszliwa to historia! - powiedziała kura, zamieszkała na przeciwległym krańcu wsi - Straszliwa rzecz

zdarzyła się w jednym z kurników. Nie mogłabym zasnąć w nocy sama. Na szczęście jest nas spora

gromadka! Potem opowiedziała wszystko co wiedziała - innym kurom z wrażenia wstawały pióra. A

kogutowi opadał grzebień.

 

Było to tak:

 

O zachodzie słońca kury przygotowywały się do snu. Była wśród nich pewna biała, krótkonoga i wielce

szanowana kura. Zawsze znosiła jaja jak należy i zachowywała się bardzo poprawnie. Zająwszy swój

szczebel, musnęła dziobem ogon tracąc przy tym jedno pióro.

 

- Nic nie szkodzi! - zażartowała - Im bardziej się pierzę, tym jestem piękniejsza!

 

Po czym smacznie zasnęła, podobnie jak większość kur w kurniku. Jedna z kurek nie mogła jednak

zasnąć. Ruszyła się raz i drugi na swojej grzędzie, w końcu szepnęła do sąsiadki:

 

- Słyszałaś, co tu powiedziano? Nie powtórzę tego oczywiście, ale jedna z naszych koleżanek wyskubuje

sobie pióra, żeby być piękniejszą. Nasz kogut powinien nią wzgardzić!

 

Tuż nad kurami siedziała cała sowia rodzina: ojciec, mama i dzieci. Sowy mają - jak wszystkim wiadomo

- bardzo dobry słuch, więc żadne słowo nie uszło ich uwadze. Matka-sowa zatrzepotała skrzydłami,

przewróciła parę razy ogromnymi oczami tam i z powrotem, po czym rzekła do męża:

 

- Słyszałeś pewnie wszystko dokładnie tak, jak ja - jedna z kur zapomniała do tego stopnia o

przyzwoitości, że wyskubuje sobie pióra i to w obecności koguta!

 

- Cicho! Dzieci słyszą! - szepnął do małżonki ojciec-puchacz.

 

- Muszę to opowiedzieć sąsiadce! - zadecydowała matka-sowa i bezgłośnie odleciała.

 

Po burzliwej rozmowie obie zawiadomiły o nowinie gołębie:

 

- Słyszałyście?! Jest w pobliżu kura, która wyskubała sobie wszystkie pióra, żeby zwrócić uwagę koguta!

Zmarznie na śmierć, a może nawet już nie żyje!

 

- Gdzież to, gdzie? - zagruchały gołębie.

 

- W jednym kurniku na przeciwległym krańcu wsi. Same to prawie widziałyśmy. Rzecz co prawda

nieprzyzwoita, ale całkiem pewna!

 

Gołębie natychmiast przekazały tę wiadomość śpiącym poniżej kurom:

 

- Słuchajcie! Jedna kura - a niektórzy powiadają, że nawet dwie - wyskubały sobie wszystkie pióra, żeby

wyglądać inaczej niż inne i zyskać sobie względy koguta. Obie kury dostały dreszczy, potem gorączki i

zmarły.

 

- Hej, wstawajcie! - zapiał młody kogucik - Jest nowina! Trzy kury zmarły na skutek nieszczęśliwej

miłości do koguta! Wyskubały sobie nawzajem wszystkie pióra. Straszna historia! Ale podajcie ją dalej

dla przestrogi.

 

- Podajmy ją dalej! - pisnęły nietoperze i pomknęły co żywo. We wszystkich kurnikach gdakały o tym

kury i piały koguty. Wkrótce historia obiegła całą wieś i wróciła tam, skąd przyszła.

 

- Pięć kur stanęło do zawodów - mówiono - o to, która z nich najbardziej schudnie z miłości do koguta.

Wyskubały sobie wszystkie pióra i zginęły marnie, ku hańbie swoich rodzin i wielką stratą dla właściciela.

A biała kureczka, której wypadło jedno piórko, nie poznała w tej historii własnej przygody.

 

Będąc zaś wielce szanowaną osobą, zawołała z oburzeniem:

 

- Gardzę nimi! Niestety dużo jest takich kur na świecie. Tego faktu nie wolno przemilczeć - trzeba go

koniecznie ogłosić w gazetach. Niech się dowie cały kraj! Wymaga tego honor naszego kurzego rodu!

 

I dzienniki wydrukowały tę straszliwą nowinę. Tak z jednego piórka zrobiło się pięć kur.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

SŁOWIK

 

W Chinach, wiesz pewnie o tym, cesarz jest Chińczykiem i wszyscy, którzy go otaczają, są również

Chińczykami. Historia, którą opowiem, działa się przed wielu laty, ale właśnie dlatego trzeba jej

wysłuchać, zanim o niej nie zapomną.

 

Zamek cesarza był najwspanialszym zamkiem na świecie, cały zrobiony z delikatnej porcelany, niezwykle

kosztownej, a tak kruchej, ze lada dotkniecie mogło ja stłuc, wiec trzeba było bardzo uważać. W

ogrodzie rosły najdziwniejsze kwiaty, a do najwspanialszych przywiązano srebrne dzwonki, które

dzwoniły po to, aby nikt nie minął ich nie zwróciwszy na nie uwagi. Niezwykły był ogród cesarski, a tak

wielki, ze nawet ogrodnik nie wiedział, gdzie się kończy. Za ogrodem zaczynał się piękny las z wysokimi

drzewami i głębokimi jeziorami. Las schodził aż do morza, które było niebieskie i głębokie; wielkie okręty

mogły wjeżdżać aż pod zwisające gałęzie, a na jednej z takich gałęzi mieszkał słowik. Słowik śpiewał tak

pięknie, ze nawet biedny rybak, który ma przecież tyle innej roboty, kładł się i słuchał jego śpiewu, gdy

nocą wychodził wyciągać sieci.

 

- Mój Boże, jakie to piękne! - mówił, lecz potem musiał już pilnować swojej roboty i zapominał o

ptaszku; ale następnej nocy, kiedy ptak znowu śpiewał, a on wychodził, powtarzał to samo:

 

- Mój Boże, jakież to piękne!

 

Ze wszystkich stron świata zjeżdżali do cesarskiego miasta podróżni, podziwiali zamek i ogród, ale gdy

słyszeli śpiew słowika, mówili:

 

- To jest jednak najpiękniejsze!

 

Podróżni po powrocie do domu opowiadali, co widzieli, uczeni pisali wiele książek o mieście, zamku i

ogrodzie; nie zapominali tez o słowiku i chwalili go najbardziej, a ci, którzy byli poetami, pisali piękne

wiersze, wszystkie o słowiku śpiewającym nad głębokim jeziorem w lesie.

 

Książki te czytano na całym świecie i niektóre z nich dostały się do rak cesarza. Cesarz siedział na złotym

tronie, czytał i czytał, a co pewien czas kiwał z zadowoleniem głową, kiedy opisywano miasto, zamek i

ogród. "Ale słowik jest najpiękniejszy!", pisano w książkach.

 

- Co to jest? - powiedział cesarz. - Nie znam wcale tego słowika! Czy naprawdę taki ptak żyje w moim

cesarstwie, i w dodatku w moim ogrodzie? Nigdy o tym nie słyszałem! Dowiaduje się o tym dopiero z

książek! I natychmiast zawołał swego marszałka; był on tak wytworny, ze kiedy ludzie niżsi od niego

pochodzeniem ośmielili się zadać mu jakieś pytanie, odpowiadał im tylko "p!", a to przecież nic nie

znaczy.

 

- Podobno jest tu jakiś niezwykły ptak, który nazywa się słowik! - powiedział cesarz - podobno jest on

najpiękniejszą rzeczą z całego mego wielkiego państwa! Dlaczego nikt mi nigdy o nim nic nie mówił?

 

- Nigdy o nim nie słyszałem! - odpowiedział marszałek. - Nie przedstawiono go nigdy u dworu!

 

- Chce, żeby przyszedł dziś wieczorem i śpiewał przede mną! - powiedział cesarz. - Cały świat wie, co

posiadam, tylko ja o tym nie wiem!

 

- Nigdy o nim nie słyszałem! - powiedział marszałek. - Będę go szukał i znajdę!

 

Ale gdzie go znaleźć? Marszałek biegał w gore i na dół po wszystkich schodach, przebiegał wszystkie sale

i krużganki, ale nikt z napotkanych nie słyszał o słowiku. Wrócił wiec marszałek do cesarza i powiedział,

ze to z pewnością bajka wymyślona przez tych, co napisali książki.

 

- Wasza cesarska mość niechaj nie wierzy temu, co piszą, bo to wszystko wymysły, po prostu czarna

magia!

 

- Ależ kiedy książkę, w której to przeczytałem, przysłał mi potężny cesarz Japonii, wiec musi zawierać

prawdę. Chce słyszeć słowika. Ma tu być dzisiaj wieczorem! Obdarzam go moja laska! Musi przyjść! A

jeżeli się nie zjawi; to każe moim ludziom deptać po brzuchach wszystkich dworzan, i to zaraz po kolacji!

 

- Tsing pe! - powiedział marszałek i zaczął znowu biegać po schodach na dół i w gorę, i po wszystkich

salach i krużgankach, a polowa dworzan biegała za nim, bo bynajmniej nie mieli ochoty, by im deptano

po brzuchach. Wiec wszędzie pytano o słowika, którego znal cały świat, ale nikt nie znal na dworze.

 

Wreszcie w kuchni znaleźli małą, biedna dziewczynkę, która powiedziała:

 

- Mój Boże, słowik! Znam go doskonale! Jakże cudnie śpiewa! Co wieczór wolno mi zabierać z kuchni

trochę resztek, zanoszę je mojej biednej, chorej matce, która mieszka na wybrzeżu; a kiedy w nocy

wracam od niej i zmęczę się, to kładę się w lesie i słucham słowika! Łzy płyną mi wówczas z oczu i jest

mi tak, jak gdyby mnie matka całowała!

 

- Mała pomywaczko! - powiedział marszałek. - Dam ci stałą posadę w kuchni i pozwolę ci przyglądać się,

jak cesarz jada, jeśli zaprowadzisz nas do słowika, bo dziś wieczorem musze go tu mieć!

 

Poszli wiec wszyscy do lasu, gdzie zwykle śpiewał słowik; pół dworu im towarzyszyło; po drodze usłyszeli

ryk krowy.

 

- O! - powiedział jeden z dworzan. - Macie słowika! Ileż to siły w tak małym stworzeniu! Słyszałem go -

całą pewnością już dawniej!

 

- Nie, to krowy ryczą! - powiedziała mała pomywaczka. - Jeszcześmy daleko od słowika!

 

Teraz żaby zarechotały w bagnisku.

 

- Cudownie! - powiedział chiński kapelan. - Nareszcie go słyszę. Śpiew jego brzmi jak dzwonki kościelne.

 

- Nie, to żaby! - powiedziała mała pomywaczka. - Ale myślę, że już wkrótce go usłyszymy!

 

W tej chwili słowik zaczął kląskać.

 

- To on! - powiedziała dziewczynka. - Słuchajcie! Słuchajcie! Oto tam siedzi! - I pokazała małego,

szarego ptaszka wysoko na gałęzi.

 

- Czyż to możliwe! - zawołał marszałek. - Inaczej go sobie wyobrażałem! Jakże pospolicie wygląda! A

może stracił swą barwę na widok tylu wytwornych osób?

 

- Słowiczku! - zawołała głośno dziewczynka. - Nasz łaskawy cesarz życzy sobie, abyś przed nim

zaśpiewał!

 

- Z największą przyjemnością - powiedział słowik i zaśpiewał tak pięknie, że aż rozkoszą było go słuchać.

 

- Zupełnie szklane dzwoneczki! - powiedział marszałek. - A jak pracuje to małe gardziołko! To dziwne,

żeśmy go nigdy przedtem nie słyszeli! Będzie miał wielki sukces na dworze!

 

- Czy mam raz jeszcze zaśpiewać dla cesarza? - spytał słowik, który myślał, ze cesarz jest obecny.

 

- Mój cudny słowiczku! - powiedział marszałek. - Mam zaszczyt zaprosić cię na uroczystość dworska, na

której oczarujesz jego cesarska mość twym zachwycającym śpiewem.

 

- Brzmi on co prawda najlepiej na tle drzew! - powiedział słowik, ale poleciał chętnie za nimi, gdyż

słyszał, ze taka jest wola cesarza. Na zamku wszystko porządnie wyszorowano. Porcelanowe ściany i

podłogi lśniły w blasku tysięcy złotych lamp; najpiękniejsze kwiaty, które umiały dzwonić, ustawiono w

krużgankach i było tyle bieganiny i przeciągów, a dzwonki tak głośno dzwoniły, że tłumiło to wszelkie

rozmowy. Pośrodku dużej sali, w której znajdował się cesarz, umieszczono zloty pręt i na nim miał

siedzieć słowik. Cały dwór zebrał się w sali, a malej pomywaczce pozwolono stać pod drzwiami, bo teraz

była już kucharką nadworną.

 

Wszyscy w swych najwspanialszych szatach przyglądali się małemu, szaremu ptaszkowi, a cesarz skinął

mu głową.

 

A słowik śpiewał tak pięknie, ze cesarzowi łzy stanęły w oczach, a gdy spłynęły mu po policzkach, słowik

zaśpiewał jeszcze ładniej, tak ze śpiew ten sięgał prosto do serca; cesarz cieszył się bardzo i powiedział,

ze zawiesi słowikowi swój zloty pantofel na szyi. Ale słowik podziękował i powiedział, że otrzymał już

dostateczne wynagrodzenie.

 

- Widziałem łzy w oczach cesarza, a to jest dla mnie najdroższy skarb! łzy cesarskie maja cudowna moc!

Bóg świadkiem, ze jestem dość nagrodzony! - I śpiewał dalej swym słodkim, cudownym głosem.

 

- Tak uroczej kokieterii nie spotkałyśmy jeszcze nigdy w życiu! - mówiły damy, a potem nabierały wody

w usta i gdy ktoś do nich mówił, bulgotały i myślały, że są tez słowikami. Cóż tu mówić! Nawet lokaje i

pokojówki byli zadowoleni, a to dużo mówi, bo im najtrudniej dogodzić. Tak, słowik naprawdę zdobył

powodzenie.

 

Miał zostać na zawsze przy dworze, mieszkać we własnej klatce i dwa razy dziennie, a raz w nocy mógł

wyfruwać na dwór. Dwunastu służących trzymało wówczas końce jedwabnych wstążek przywiązanych do

jego nóżki. Taki spacer nie należał do przyjemności.

 

Cale miasto mówiło o niezwykłym ptaszku. Kiedy dwoje ludzi się spotykało, jeden mówił: "sło", a drugi

"wik!"; potem obaj wzdychali; rozumieli się doskonale. Jedenaścioro dzieci właścicieli sklepików z

delikatesami nazwano jego imieniem! ale żadne z nich nie umiało wydać ani jednej czystej nuty.

Pewnego dnia do cesarza nadeszła duża paczka, na której było napisane: "Słowik".

 

- Pewnie nowe dzieło o naszym sławnym ptaku! - powiedział cesarz; lecz nie była to książka, tylko małe

arcydzieło zamknięte w pudelku. Był to sztuczny słowik, podobny do prawdziwego, ale cały wysadzany

brylantami, rubinami i szafirami; wystarczyło go nakręcić, a śpiewał te same piosenki co żywy ptak i przy

tym poruszał ogonem w dół i w górę i błyszczał cały, i świecił srebrem i zlotem, na szyi miał wstążeczkę,

a na niej napis: "Słowik cesarza Japonii jest niczym wobec słowika cesarza Chin."

 

- Ach, jakie to piękne! - zachwycali się wszyscy, a ten, który przyniósł ptaka, otrzymał natychmiast

tytuł: "cesarskiego naddostawcy słowików".

 

- Niech zaśpiewają razem! Cóż to będzie za cudowny duet! Wiec ptaki śpiewały razem. Ale nie szło im

dobrze, bo prawdziwy słowik śpiewał na swój sposób, a sztuczny ptak gwizdał podług mechanizmu.

 

- To nie jego wina! - powiedział muzyk nadworny. - Ma świetne wyczucie taktu i śpiewa według mojej

szkoły!

 

Wiec sztuczny ptak miał sam śpiewać. Śpiew jego podobał się również jak śpiew prawdziwego słowika, a

on sam o ileż piękniej wyglądał! Błyszczał przecież cały jak bransolety i brosze. Trzydzieści trzy razy

prześpiewał ten sam kawałek i wcale się nie zmęczył; chciano go jeszcze słuchać, ale cesarz powiedział,

ze i żywy słowik musi coś zaśpiewać... Lecz gdzież on się podział? Nikt nie zwrócił uwagi, że słowik

wyfrunął przez otwarte okno i poleciał do swych zielonych drzew.

 

- Cóż to znaczy? - zapytał cesarz; a wszyscy dworzanie ganili ptaka i mówili, że to niewdzięczne

stworzenie. - Mamy przecież doskonalszego słowika! - mówili. I kazali mu znowu śpiewać; po raz

trzydziesty czwarty usłyszeli te sama melodie, ale nie umieli jej jeszcze powtórzyć, bo była bardzo

trudna, i muzyk nadworny chwalił sztucznego ptaka mówiąc, że przewyższa żywego słowika nie tylko

swym ubiorem i brylantami, ale także i swa wewnętrzną wartością.

 

- Bo widzicie, moi państwo, a przede wszystkim, cesarzu, u prawdziwego słowika nigdy nie można

przewidzieć, co nastąpi, a u sztucznego wszystko jest z góry określone! Tak będzie, a nie inaczej! Można

wszystko objaśnić, można otworzyć mechanizm i pokazać, jak uczenie położone są walce, jak się kręcą

sprężyny i jak co idzie za czym.

 

- Jesteśmy tego samego zdania! - zawołali wszyscy, a muzyk otrzymał pozwolenie na to, aby najbliższej

niedzieli pokazać sztucznego ptaka ludowi.

 

- Niech także usłyszą, jak śpiewa! - rozkazał cesarz. Słyszeli wiec i byli tak uszczęśliwieni, jak gdyby się

upili na wesoło herbatą, co jest prawdziwie chińskim obyczajem. Mówili wszyscy: "Oh!", i podnosili w

górę wskazujące palce, i kiwali głowami. Ale ubodzy rybacy, którzy słyszeli prawdziwego słowika, mówili:

 

- To brzmi pięknie, i nawet podobnie do tamtego, ale czegoś tu brak, nie wiemy tylko czego.

 

Prawdziwego słowika wygnano z kraju i z państwa. Sztucznego ptaka posadzono na jedwabnej poduszce

tuż przy łóżku cesarza, naokoło niego ułożono wszystkie dary, które otrzymał, złoto i drogie kamienie,

dano mu tytuł: "śpiewaka cesarskiej sypialni", i otrzymał rangę pierwszego stopnia z lewej strony; lewa

stronę bowiem uważał cesarz za godniejsza, bo z lewej strony jest serce, nawet u cesarza. Muzyk

nadworny napisał dwadzieścia pięć tomów o sztucznym słowiku; dzieło było tak uczone i tak długie, i tak

pełne najtrudniejszych chińskich wyrazów, że wszyscy ludzie mówili, iż przeczytali je i zrozumieli; inaczej

nazwano by ich głupcami i deptano by im po brzuchach.

 

Tak przeszedł cały rok. Cesarz, dwór i wszyscy Chińczycy umieli na pamięć każdy najmniejszy dźwięk

śpiewu sztucznego ptaka, ale to im się właśnie podobało, bo mogli śpiewać z nim razem. Nawet ulicznicy

nucili: "Zizizi! Gluk, gluk, gluk!" A cesarz śpiewał tak samo. To było cudowne! Pewnego wieczora jednak,

gdy sztuczny slowik spiewal w najlepsze, a cesarz leżał w łóżku i słuchał, coś w ptaku chrupnęło "trach!",

coś pękło "szurrrr!" i wszystkie kółka posypały się wokoło, a muzyka umilkła. Cesarz wyskoczył

natychmiast z łóżka i kazał zawołać nadwornego lekarza; ale cóż ten mógł pomoc! Wtedy zawołano

zegarmistrza, który po długiej gadaninie i długim oglądaniu doprowadził ptaka nieco do porządku, ale

powiedział, ze trzeba go bardzo oszczędzać, bo tryby są wytarte, a nowych, takich, żeby dobrze grało,

nie można sfabrykować. Było to wielkie zmartwienie. Raz tylko do roku nakręcano ptaka, i to już było za

dużo. Ale wówczas muzyk nadworny wygłosił małą mowę, pełną dużych słów, o tym, ze wszystko jest

jak dawniej - i wszystko było rzeczywiście jak dawniej.

 

Upłynęło pięć lat i cały kraj zasmucił się wielce, bo cesarz, którego Chińczycy bardzo w gruncie rzeczy

kochali, zachorował i powiadano, ze miał umrzeć; obrano już nowego cesarza, lud stal na ulicy przed

pałacem i pytał marszałka, jak się stary cesarz miewa. "P!", odpowiadał marszałek i potrząsał głową.

 

Zimny i blady leżał cesarz w swym wspaniałym łożu, cały dwór myślał, że już nie żyje; i jeden dworzanin

za drugim wymykał się, by pozdrowić nowego cesarza; kamerdynerzy wyszli z sali na ploteczki, a

pokojówki pałacowe zapraszały znajomych na kawę. Wszystkie komnaty i krużganki wyłożono suknem,

ażeby stłumić odgłosy kroków, i wszędzie było cicho, cicho! Ale cesarz jeszcze żył; leżał sztywny i blady

w swym wspaniałym łożu, przysłoniętym kotarami z aksamitu z ciężkimi, złotymi chwastami; wysoko

pod sufitem jedno okno było otwarte i księżyc zaglądał przez nie, oświetlając cesarza i sztucznego ptaka.

 

Biedny cesarz ledwie oddychał, miał uczucie, jak gdyby coś usiadło mu na piersiach; otworzył oczy i

zobaczył, że to była śmierć; siedziała na jego piersiach, włożyła na głowę jego złotą koronę, w jedną

rękę wzięła złotą szable cesarza, w druga jego wspaniałą chorągiew, a naokoło ze wszystkich fałd kotary

wyglądały ku cesarzowi dziwne twarze, niektóre brzydkie, inne znów mile i łagodne; były to złe i dobre

uczynki cesarza, które patrzyły na niego, podczas gdy śmierć siedziała mu na sercu.

 

- Pamiętasz? - szeptały jedna za druga. - Pamiętasz? - I opowiadały mu tyle, że aż pot spływał mu po

czole.

 

- O tym nie wiedziałem - mówił cesarz. - Muzyka! Muzyka! Walcie w bęben chiński! Zagłuszyć to, co one

tu mówią! - A one mówiły dalej i śmierć potakiwała głową, jak Chińczyk, na wszystko, co mówiono.

 

- Muzyka, muzyka! - krzyczał cesarz. - Mały, zloty ptaszku! śpiewaj mi, śpiewaj! Podarowałem ci tyle

złota i kosztowności; zawiesiłem ci nawet mój zloty pantofel na szyi; śpiewaj mi, śpiewaj!

 

Ale ptak milczał; nie było nikogo, kto by go nakręcił, a on sam nie umiał przecież śpiewać; śmierć

tymczasem spoglądała na cesarza wielkimi, pustymi oczodołami i było cicho, tak przeraźliwie cicho.

 

Nagle tuz za oknem zabrzmiał najpiękniejszy glos: to mały, żywy słowik usiadł na gałązce za oknem.

Dowiedział się o tym, ze jego cesarz potrzebuje pomocy, i przyleciał, by mu śpiewem dodać otuchy i

nadziei. A gdy śpiewał, bladły coraz bardziej i bardziej straszne postacie; krew zaczynała żywiej krążyć w

słabym ciele cesarza i nawet śmierć, słuchając śpiewu powiedziała:

 

- śpiewaj, słowiczku, śpiewaj dalej.

 

- A dasz mi tę piękną, złotą szablę? Dasz mi wspaniałą chorągiew? Dasz mi koronę cesarza? - I śmierć

po kolei oddawała każdą z kosztowności za jedna pieśń, a słowik śpiewał dalej o cichym cmentarzu,

gdzie rosną białe róże, gdzie pachnie dziki bez, a trawa rozwija się, skraplana łzami tych, którzy żyją;

wtedy śmierć poczuła nagle tęsknotę za swoim ogrodem i w kształcie białej, chłodnej mgły uniosła się za

okno.

 

- Dzięki ci, dzięki! - powiedział cesarz - mały ptaszku z nieba! Znam cię przecież dobrze! Wygnałem cię z

mego państwa! A jednak odpędziłeś twym śpiewem złe moce od mego loża, a śmierć z mego serca!

Jakże ci mam podziękować?

 

- Wynagrodziłeś mnie już, cesarzu! - powiedział słowik. - Widziałem łzy w twoich oczach, kiedy

śpiewałem przed tobą po raz pierwszy, a tego nie zapomnę ci nigdy! To są klejnoty, które radują serce

śpiewaka; ale spij teraz, obudź się silny i zdrów. Zaśpiewam ci cos jeszcze. Zaśpiewał, a cesarz pogrążył

się w słodką drzemkę. Ach, jaki łagodny, pokrzepiający był ten sen!

 

Słońce świeciło przez okno, gdy obudził się zdrów i pełen sil. Z jego służby nikt jeszcze nie wrócił, bo

myśleli, ze cesarz nie żyje, ale słowik był przy nim i wciąż jeszcze śpiewał.

 

- Musisz zostać ze mną na zawsze! - powiedział cesarz - będziesz śpiewał wtedy tylko, gdy sam

zechcesz, a sztucznego ptaka każe rozbić na tysiąc kawałków.

 

- Nie czyn tego! - powiedział słowik - przecież zrobił tyle dobrego, ile mógł. Zatrzymaj go przy sobie jak

dawniej! Nie mogę zbudować gniazdka mego i mieszkać w pałacu, ale pozwól mi przylatywać od czasu

do czasu, gdy sam będę miał ochotę; będę wieczorami siadywał na gałązce za oknem i śpiewał ci pieśń,

która napełni cię radością i dobrymi myślami! Będę śpiewał o szczęśliwych i o tych, którzy cierpią! Będę

śpiewał o złym i dobrym, i o wszystkim, co ukryte jest przed twymi oczyma! Mały ptak zagłada

wszędzie: do biednych rybaków, pod dach wieśniaków, do wszystkich, którzy z dala są od ciebie i twego

dworu! Kocham twe serce więcej od twej korony, ale jednak korona ma w sobie czar świętości! Będę

przylatywał, aby ci śpiewać! Tylko jedno musisz mi przyrzec!

 

- Wszystko - powiedział cesarz i wyprostował się w swych cesarskich szatach, w które sam się oblókł, a

do serca przyciskał szablę okutą ciężkim zlotem.

 

- O jedno tylko cię proszę! Nie mów nikomu, że masz małego ptaszka, który ci mówi o wszystkim. Tak

będzie nam lepiej. - I słowik wyfrunął przez okno. Służba weszła do sypialni, by popatrzeć na zmarłego

cesarza. Stanęli jak wryci, a cesarz powiedział:

 

- Jak się macie?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

STARY DOM

 

Na samym końcu ulicy stal stary, stary dom, miał prawie trzysta lat, można to było wyczytać na belce,

gdzie wyrzeźbiono datę, opleciona tulipanami i gałązkami chmielu; były tam wyryte staroświeckim

zwyczajem cale wierszyki, a nad każdym oknem widniała na belce jakaś wykrzywiona twarz; górne

piętro znacznie występowało ponad dolne, a tuz pod dachem była blaszana rynna zakończona głową

smoka; woda deszczowa miała wypływać z paszczy, ale ze w rynnie była dziura, ciekła z brzucha smoka.

 

Wszystkie inne domy na tej ulicy były nowiusieńkie i takie czyściutkie, miały duże okna i gładkie mury;

widać było, że nie chcą mieć nic wspólnego ze starym domem; myślały zapewne: "Jak długo jeszcze

będzie tu stała na ulicy na utrapienie ludzkie ta stara rudera? Gzyms wystaje tak daleko, ze nikt z

naszych okien nie może zobaczyć, co się dzieje na rogu ulicy, schody są tak szerokie jak w zamku, a

wysokie jak na wieży. Żelazne odrzwia wyglądają jak brama wiodąca na stary cmentarz. I jeszcze w

dodatku te mosiężne gałki, to doprawdy w złym guście!"

 

Naprzeciw starego domu stały też nowe, śliczne kamienice i myślały tak samo jak tamte; ale przy oknie

w jednej z nich siedział mały chłopiec o świeżych, rumianych policzkach i jasnych, błyszczących oczach;

podobał mu się ten stary dom zarówno w blasku słonecznym, jak i w świetle księżyca. A kiedy tak

siedział patrząc na mur, z którego odpadł tynk, widział w wyobraźni najprzeróżniejsze obrazy, jak

wyglądała ulica dawniej, z szerokimi schodami, wykuszami i spiczastymi szczytami dachów; widział

żołnierzy z halabardami i rynny wygięte niby smoki i węże. Tak, to był dom, który warto było obejrzeć! A

mieszkał w nim stary pan, który chodził w krótkich, skórzanych spodniach, w surducie o wielkich,

mosiężnych guzikach i nosił perukę; od razu można było poznać, ze to prawdziwa peruka. Co rano

przychodził do niego jakiś stary człowiek, który mu sprzątał i załatwiał zakupy, gdyby nie on, stary pan w

skórzanych spodniach byłby zupełnie samotny w starym domu. Czasami ten pan podchodził na chwile do

okna i wyglądał na ulice, a mały chłopczyk kłaniał mu się i stary pan pozdrawiał go także; w ten sposób

poznali się i zawarli przyjaźń, chociaż nigdy ze sobą nie rozmawiali. Ale nie o to przecież chodziło. Mały

chłopczyk słyszał, jak jego rodzice mówili:

 

- Temu staruszkowi z przeciwka powodzi się doskonale, ale jest taki strasznie samotny!

 

Następnej niedzieli chłopczyk zawinął coś w kawałek papieru, poszedł przed bramę i powiedział do

służącego starego pana, który przechodził ulicą:

 

- Słuchaj, czy chcesz zanieść to ode mnie staremu panu? Mam dwóch ołowianych żołnierzy, to jest jeden

z nich, daje mu go, bo wiem, ze jest taki strasznie samotny.

 

Stary służący miał bardzo zadowolona minę, kiwnął głową i zaniósł ołowianego żołnierza do starego

domu. Po chwili wrócił z zapytaniem, czy chłopczyk nie ma ochoty przyjść sam w odwiedziny do starego

pana; rodzice pozwolili i w ten sposób chłopczyk wszedł do starego domu.

 

Mosiężne gałki na poręczach schodów błyszczały o wiele jaśniej niż zwykle, wyglądały, jak gdyby je

wypolerowano na przyjęcie chłopca, i wydawało się, ze wyrzeźbieni trębacze (gdyż na drzwiach byli

wyrzeźbieni trębacze stojący wśród tulipanów) dmuchają z całych sil, ich policzki wydawały się o wiele

grubsze niż zazwyczaj. Trąbili: "Trarara, idzie mały chłopczyk, trarara!" A potem otworzyły się drzwi.

Sień była zawieszona starymi portretami, byli tam rycerze w zbrojach i panie w jedwabnych sukniach,

zbroje chrzęściły, a jedwab szumiał, następnie były tam schody, które prowadziły najpierw w gorę, a

potem nieco w dół i wychodziło się nimi na balkon bardzo zapuszczony, pełen dziur i szpar, w szczelinach

rosła trawa i chwasty; balkon od strony podwórza i muru był tak obrosły zielenią, ze wyglądał jak ogród,

ale był to jednak tylko balkon. Stały tu stare doniczki, ozdobione ludzkimi twarzami i oślimi uszami,

kwiaty rosły dziko; z jednej doniczki zwieszały się pęki goździków, a właściwie samych zielonych łodyg,

rosnących gęsto jedna przy drugiej. Z doniczki rozlegał się wyraźny glos:

 

- Pieściło mnie powietrze, całowało mnie słonce, a na niedziele mam obiecany kwiatek, mały kwiatek na

niedziele!

 

A potem weszli do pokoju, którego ściany były obite świńską skórą wyciskaną w złote kwiaty. Pozłota

zniknie na ścianie, A świńska skóra zostanie! Tak mówiły ściany.

 

Stały tam bogato rzeźbione fotele o wysokich oparciach, z poręczami z obu stron.

 

- Siadaj, siadaj - mówiły - och, jakże we mnie trzeszczy! Mam pewnie reumatyzm jak ta stara szafa.

Reumatyzm w plecach, och! A potem mały chłopczyk wszedł do pokoju z alkowa; siedział tam stary pan.

 

- Dziękuje ci za ołowianego żołnierza, przyjacielu! - powiedział stary pan.

 

- I dziękuje ci, żeś do mnie przyszedł.

 

"Dziękuje, dziękuje!" albo "trach, trach!" mówiły wszystkie meble; było ich tak dużo, a wszystkie tak

bardzo chciały zobaczyć małego chłopczyka, że aż prawie właziły na siebie. Pośrodku ściany wisiał

portret pięknej pani, była młoda i wesoła, ale ubrana jak za dawnych czasów, miała upudrowane włosy i

sztywne suknie; nie mówiła ani "dziękuję", ani "trach", tylko patrzyła na chłopczyka swymi łagodnymi

oczami.

 

- Skąd ja wziąłeś? - spytał chłopczyk starego pana.

 

- Od handlarza z przeciwka - powiedział stary pan. - Wisi tam wiele portretów, nikt ich nie zna, nikomu

na nich nie zależy. Wszyscy ci ludzie dawno leżą już w grobie, ale ja znalem w dawnych czasach. Ona

również już nie żyje.

 

Pod obrazem za szkłem zatknięty był bukiet zwiędłych kwiatów, które miały już tez pewnie pięćdziesiąt

lat - tak przynajmniej wyglądały. A wahadło dużego zegara poruszało się tam i z powrotem, wskazówka

obracała się i wszystko w pokoju stawało się z każdą chwilą starsze, ale nikt tego nie spostrzegał.

 

- Mówią w domu - powiedział chłopczyk - że jesteś strasznie samotny.

 

- O nie - odparł stary pan - odwiedzają mnie dawne myśli wraz ze wszystkim,

 

co im towarzyszy. A teraz i ty do mnie przyszedłeś. Jest mi bardzo dobrze! Potem zdjął z polki książkę z

obrazkami; były tam stare zaprzęgi, najdziwniejsze pojazdy, jakich się dziś już wcale nie widzi, żołnierze

wyglądający jak treflowe walety i mieszczanie z powiewającymi chorągwiami; krawcy mieli na swych

chorągwiach nożyce trzymane przez dwa lwy; na chorągwi szewca nie było buta, tylko orzeł o dwóch

głowach, gdyż szewcy musza wszystko mieć do pary!

 

Tak, była to śliczna książka z obrazkami.

 

Stary pan poszedł do sąsiedniego pokoju, aby przynieść konfitury, jabłka i orzechy. Było naprawdę

przyjemnie w tym starym domu.

 

- Nie mogę tu wytrzymać - powiedział ołowiany żołnierz, stojący na komodzie.

 

- Tak tu samotnie i smutno, kiedy się poznało życie rodzinne, nie można się do tego przyzwyczaić. Nie

mogę tu wytrzymać! Dzień jest taki długi, a wieczór jeszcze dłuższy. Nie jest tu wcale tak jak u ciebie,

gdzie twój ojciec i twoja matka tak mile rozmawiają i gdzie ty i wszystkie kochane dzieci tak wesoło

hałasujecie. Jakże bardzo samotny jest ten stary pan! Czy myślisz, że go ktoś całuje? Czy myślisz, ze

ktoś na niego przyjaźnie patrzy? ze dostanie od kogo choinkę? Nie dostanie już nic nigdy prócz mogiły.

Nie mogę tu dłużej wytrzymać!

 

- Nie przejmuj się tak bardzo - powiedział chłopczyk - uważam, ze jest tu bardzo ładnie, i przychodzą tu

przecież w odwiedziny dawne myśli wraz ze wszystkim, co im towarzyszy.

 

- Nie widzę ich, nie znam ich - odpowiedział ołowiany żołnierz - nie mogę tu wytrzymać!

 

- Musisz! - powiedział chłopczyk.

 

Wszedł stary pan z rozjaśnioną twarzą, niosąc świetne konfitury, jabłka i orzechy, i chłopczyk nie myślał

już o ołowianym żołnierzu. Szczęśliwy i zadowolony, wrócił chłopczyk do domu; przeszły dni, przeszły

tygodnie, przesyłano sobie pozdrowienia ze starego domu i wzajemnie w stronę starego domu, a potem

mały chłopczyk wybrał się w odwiedziny. Rzeźbione trąbki grały: "Trarara! Trarara! Przyszedł mały

chłopczyk, trarara!" Miecze i zbroje na rycerskich obrazach chrzęściły, szumiały jedwabne suknie, mówiła

świńska skora, a stare fotele narzekały na reumatyzm w plecach: "Oj, jak boli!" Było zupełnie tak samo

jak za pierwszym razem, gdyż w starym domu jeden dzień był podobny do drugiego i jedna godzina do

drugiej.

 

- Nie mogę wytrzymać - powiedział ołowiany żołnierz. - Płakałem już ołowianymi łzami. Tu jest tak

smutno. Wolałbym już iść na wojnę i stracić ręce i nogi. Byłaby to przynajmniej jakaś odmiana. Nie

mogę wytrzymać. Teraz już wiem, co to znaczy, kiedy nawiedzają nas dawne myśli wraz ze wszystkim,

co im towarzyszy. Odwiedziły mnie moje myśli i możesz mi wierzyć, ze to żadna przyjemność na dłuższą

metę, byłem już w końcu bliski zeskoczenia z komody. Widzę was wszystkich przed sobą tak dokładnie,

jak gdybyście naprawdę byli tutaj. Pewnego niedzielnego poranka, pamiętasz, stałyście, wszystkie dzieci,

przy stole i śpiewałyście psalm, który co rano śpiewacie; stałyście skupione ze złożonymi rękami, ojciec i

matka byli również w uroczystym nastroju; wtem otworzyły się drzwi i wbiegła mała siostrzyczka

Marynia, która jeszcze nie ma dwóch lat i zawsze tańczy, kiedy słyszy dźwięki muzyki lub śpiewu (nie

powinna była zresztą tam wchodzić); zaczęła tańczyć, ale nie mogła pochwycić właściwego taktu, gdyż

melodia była zbyt poważna, stała więc najpierw na jednej nóżce, z przechylona główka, potem na

drugiej, ale nie udawało jej się. Wy wszyscy zachowywaliście sie poważnie, chociaż to było trochę

trudne, ale ja śmiałem się w duchu i dlatego spadłem ze stołu, i nabiłem sobie guza, którego mam

jeszcze teraz; nie było to z mojej strony ładnie, że się śmiałem. Wszystko, co dawniej przeżyłem,

powraca do mnie znowu i to są właśnie te dawne myśli wraz ze wszystkim, co im towarzyszy. Powiedz,

czy jeszcze śpiewacie w niedziele? Opowiedz mi cos o malej Maryni. I jak się powodzi mojemu koledze,

drugiemu ołowianemu żołnierzowi? Tak, ten jest szczęśliwy. Nie mogę tu dłużej wytrzymać!

 

- Podarowałem cię - powiedział chłopczyk - musisz tu zostać. Czy nie możesz tego zrozumieć?

 

Przyszedł stary pan i przyniósł skrzynkę, w której było dużo do oglądania: pudełko z kredkami, słoik z

balsamem i stare karty, takie duże o złoconych brzegach, jakich się teraz wcale nie widzi. Stary pan

wyciągnął duże szuflady i otworzył nawet fortepian; w środku na pokrywie namalowany był krajobraz;

kiedy stary pan zaczął grac, a potem zanucił jakąś melodie, fortepian był zachrypnięty.

 

- Tak, to ona śpiewała! - powiedział stary pan, pokazując na obraz kupiony u handlarza starzyzna, i oczy

zaświeciły mu przy tym jasno.

 

- Ja chce na wojnę! Ja chce na wojnę! - zawołał ołowiany żołnierz najgłośniej, jak mógł, i rzucił się na

podłogę. Gdzież mógł się podziać? Stary pan szukał i chłopczyk szukał, ale nie mogli go znaleźć, nigdzie

go nie było. - Znajdę go potem! - powiedział stary pan, ale nie znalazł go już nigdy. Podłoga była

podziurawiona i popękana, ołowiany żołnierz wpadł przez szparę i teraz leżał jak w otwartym grobie.

 

I ten dzień się również skończył, i chłopczyk wrócił do domu; minął tydzień, a potem wiele tygodni. Okna

zupełnie zamarzły, chłopczyk musiał chuchać w szyby, aby zrobić dziurkę i patrzeć na stary dom; wiatr

zawiał wszystkie szczeliny, zasypał napisy i pokrył cale schody tak, jakby nikogo nie było w domu; i

naprawdę nikogo nie było w domu, bo stary pan umarł. Wieczorem zatrzymał się przed brama wóz,

postawiono na nim trumnę, w której leżał stary pan, miał być pochowany na wsi w grobie rodzinnym.

Powieziono go tam, ale nikt mu nie towarzyszył, bo wszyscy jego przyjaciele już umarli. Chłopczyk

przesłał ręką całusa przejeżdżającej trumnie. Po paru dniach odbyła się w starym domu licytacja i

chłopczyk widział ze swojego okna, jak wynoszono rzeczy: starych rycerzy, stare damy, doniczki o

długich uszach, stare krzesła i stare szafy, jedne rzeczy zabierano tu, inne tam,

 

portret młodej pani kupiony u handlarza powędrował znowu do sklepu i tam wisiał już zawsze, bo już

nikt jej nie znal i nikt nie troszczył się o stary obraz.

 

A na wiosnę zburzono cały dom, gdyż była to rudera, jak mówili ludzie. Z ulicy można było zajrzeć

wprost do pokoju, obitego świńska skóra, którą zerwano i podarto, zieleń balkonu zwisała zupełnie dziko

pomiędzy rozwalonymi belkami. A potem wszystko wyprzątnięto.

 

- Nareszcie! - rzekły sąsiednie domy.

 

Zbudowano na tym miejscu wspaniały dom o wielkich oknach, białych gładkich ścianach, a przed nowym

domem, w tym miejscu, gdzie przedtem stal stary dom, założono mały ogródek, dzikie wino oplątało

mur sąsiedniego domu; przed ogródkiem zrobiono żelazne sztachety i żelazną bramę wyglądało to

wspaniale, ludzie zatrzymywali się, nic nie mówiąc, i zaglądali do ogrodu. Wróble siadały całymi tuzinami

na pnącym się winie i ćwierkały, jak mogły najgłośniej; ale nie wspominały starego domu, bo go nie

pamiętały; przeszło już tyle lat, mały chłopczyk wyrósł na dorosłego mężczyznę, na dzielnego człowieka,

który był chluba swych rodziców. Ożenił się właśnie i wprowadził wraz z młodą żoną do domu otoczonego

ogródkiem; stal oto obok żony, gdy sadziła w ziemi polny kwiatek, który jej się tak podobał. Wetknęła go

drobna raczka i ubijała ziemie palcami. Ach, cóż to jest? Ukłuła się. Z miękkiej ziemi wystawało cos

ostrego.

 

Był to, wyobraźcie sobie - ołowiany żołnierz, ten sam, który zniknął z pokoju starego pana, wędrował

wśród gruzów i budulca, a potem przeleżał w ziemi długie lata.

 

Młoda kobieta otarła najpierw żołnierza zielonym listkiem, a potem cienka chusteczka, z której się unosił

taki piękny zapach. Żołnierzowi było tak przyjemnie, jakby się obudził z długiego omdlenia.

 

- Pokaz mi go - powiedział młody człowiek śmiejąc się i potrząsając głowa. - To nie może być ten sam,

ale przypomina mi pewna przygodę z ołowianym żołnierzem, która przeżyłem, kiedy byłem małym

chłopcem. - I potem opowiedział żonie o starym domu i starym panu, o ołowianym żołnierzu, którego

mu darował, bo ten stary pan był taki strasznie samotny; opowiedział wszystko zupełnie tak, jak było

naprawdę, a młodej kobiecie stanęły w oczach łzy współczucia dla starego pana i dla starego domu.

 

- Możliwe, ze to jest ten sam żołnierz! - powiedziała. - Zachowam go i będę pamiętała wszystko, co mi

opowiedziałeś, ale musisz mi pokazać grób tego starego pana!

 

- Nie wiem, gdzie jest - powiedział - i nikt tego nie wie. Wszyscy jego przyjaciele umarli, nikt o niego nie

dbał, a ja byłem przecież małym chłopcem.

 

- Jakże bardzo musiał być samotny! - powiedziała żona.

 

- Bardzo samotny! - powtórzył ołowiany żołnierz. - Ale jak to pięknie, gdy się nie jest zapomnianym!

 

- Pięknie - zawołał jakiś głos w pobliżu, ale nikt prócz ołowianego żołnierza nie wiedział, ze glos ten

wydal strzep obicia ze świńskiej skory; zeszła już z niej pozłota; wyglądała jak wilgotna ziemia, ale

zachowała jeszcze poglądy, które wypowiedziała:

 

Pozłota zniknie na ścianie,

A świńska skóra zostanie!

 

Ale ołowiany żołnierz temu nie uwierzył.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

STOKROTKA

 

A teraz słuchaj!

 

Daleko na wsi, tuż koło drogi, stała altana; widziałeś ją na pewno, kiedyś tamtędy przechodził. Przed

altaną był mały ogródek kwiatowy z pomalowanymi sztachetami, tuż obok na murawie, wśród

najpiękniejszej zielonej trawy, rosła mała stokrotka; słońce ogrzewało ją tak samo mocno i pięknie jak

wielkie, pyszne kwiaty w ogrodzie, i dlatego rosła z godziny na godzinę. Pewnego ranka całkiem

rozkwitła i stała tak ze swymi małymi, śnieżnobiałymi płatkami, które otaczały, jak promienie, żółte

słoneczko pośrodku. Nie myślała wcale o tym, że żaden człowiek nie widzi jej w trawie i że jest biednym,

pogardzanym kwiatkiem; nie - była bardzo zadowolona, zwracała się cała do ciepłego słońca, patrzała w

nie i słuchała skowronka, który śpiewał w powietrzu.

 

Mała stokrotka czuła się szczęśliwa, jak gdyby to było wielkie święto, a przecież był to tylko

poniedziałek; wszystkie dzieci uczyły się w szkole; podczas gdy dzieci tkwiły w ławkach i uczyły się tam

czegoś - stokrotka tkwiła na swej zielonej łodydze i również się uczyła od ciepłego słońca i od

wszystkiego, co ją otaczało, jaki Bóg jest dobry. Myślała o tym, jak pięknie wyśpiewuje skowronek to, co

czuje w ciszy, i patrzyła z pewnego rodzaju czcią i podziwem na szczęśliwego ptaszka, który umie

śpiewać i fruwać; ale nie martwiła się tym, że sama tak nie potrafi. "Widzę i słyszę! - myślała - słońce

mnie grzeje i wiatr mnie całuje. Ach, obficie mnie obdarowano!". Za sztachetami stało tyle sztywnych,

wykwintnych kwiatów; im mniej pachniały, tym dumniej strzelały w górę. Piwonie nadymały się, aby być

większymi od róż - ale rozmiar przecież nic nie znaczy. Tulipany miały najpiękniejsze barwy, wiedziały o

tym dobrze i trzymały się prosto, aby je można było lepiej widzieć. Nie spostrzegały wcale małej

stokrotki, ale ona patrzała na nie tym uważniej i myślała: "Jakież one bogate i piękne! Do nich przyleci

na pewno ten wspaniały ptak w odwiedziny. Bogu dzięki, że jestem tak blisko nich, mogę przynajmniej

przyglądać się ich wspaniałości". I właśnie gdy tak myślała, posłyszała: "Ćwir, ćwir!" - to skowronek

zleciał na dół, ale nie do piwonii ani tulipanów - nie: sfrunął w trawę do biednej stokrotki; radość po

prostu przeraziła stokrotkę i sama nie wiedziała, co ma myśleć.

 

Ptaszek tańczył dookoła stokrotki i śpiewał: "Jaka ta trawa jest miękka, patrzcie, jaki to kochany, mały

kwiatek o złotym serduszku i srebrzystej sukience". Żółty środek stokrotki wyglądał naprawdę jak złoty,

a małe płatki dookoła błyszczały swą białością. Jakże szczęśliwa była stokrotka - to trudno sobie

wyobrazić. Ptaszek pocałował ją swym dziobem, zaśpiewał dla niej i pofrunął znowu w błękitne

powietrze. Chyba kwadrans minął, zanim stokrotka przyszła do siebie. Trochę zawstydzona, ale jednak

serdecznie uradowana, spojrzała na kwiaty w ogrodzie, widziały przecież, jaki ją spotkał honor i jakie

szczęście; musiały zrozumieć, jaka to była dla niej radość; ale tulipany stały tak samo sztywne jak

przedtem, twarze ich ściągnęły się, zaczerwieniły z gniewu. Piwonie nadęły się, "ph!", całe szczęście, że

nie mogły mówić, na pewno robiłyby stokrotce ostre wymówki. Biedny kwiatek widział, że nie są w

dobrym humorze, i to mu sprawiało prawdziwą przykrość. Wtedy do ogrodu przyszła dziewczynka z

wielkim nożem, ostrym,

 

błyszczącym, zbliżyła się do tulipanów i zaczęła obcinać jeden po drugim.

 

- Ach! - westchnęła stokrotka. - Jakież to straszne, już po tulipanach! Dziewczynka odeszła z tulipanami;

stokrotka była szczęśliwa, że stoi daleko w trawie i że jest małym, biednym kwiatkiem; była

przepełniona wdzięcznością i kiedy słońce zaszło, zwinęła płatki i zasnęła śniąc przez całą noc o słońcu i

o małym ptaszku.

 

Następnego ranka, kiedy kwiatek wyciągnął radośnie białe płatki, niby małe ramiona, do powietrza i

słońca, posłyszał głos ptaszka, ale śpiew jego brzmiał smutnie. Tak, biedny skowronek miał powody do

smutku, schwytano go i oto teraz siedział w klatce przy otwartym oknie. Śpiewał o szczęściu

swobodnego fruwania, śpiewał o młodym, zielonym życie w polu i o pięknej podróży, którą mógłby odbyć

na swych skrzydłach wysoko w powietrzu. Biedny ptaszek nie myślał o wesołości, siedział uwięziony w

klatce. Stokrotka chętnie by mu pomogła, ale jak miała się do tego zabrać? Trudno było coś wymyślić.

Zapomniała zupełnie, jak pięknie było dookoła niej, jak gorąco grzało ją słońce i jak ślicznie wyglądały

jej białe płatki; myślała tylko o uwięzionym ptaszku, któremu nie mogła pomóc.

 

Wtedy wyszło z ogrodu dwóch małych chłopców; jeden z nich trzymał nóż, taki sam duży i ostry jak ten,

którym dziewczynka obcinała tulipany. Zmierzali wprost do stokrotki, która nie mogła zrozumieć, czego

oni chcą.

 

- Moglibyśmy tu wyciąć dla skowronka piękny kawałek murawy! - powiedział jeden z chłopców i zaczął

wycinać kwadrat dookoła stokrotki, zostawiając ją pośrodku.

 

- Wyrwij ten kwiat! - powiedział drugi chłopiec, a stokrotka zadrżała ze strachu, bo zostać wyrwaną to to

samo co umrzeć, a teraz chciała tak bardzo żyć, teraz gdy miała się dostać z kawałkiem murawy do

klatki skowronka.

 

- Nie, zostaw ją! - powiedział drugi chłopiec. - Tak ładnie wygląda! Została więc i zabrano ją do klatki

skowronka.

 

Biedny ptaszek narzekał głośno na utratę wolności i uderzał skrzydłami o żelazną kratę, mała stokrotka

nie mogła mówić, nie mogła mu powiedzieć słowa pociechy, chociaż tak bardzo chciała. I tak przeszło

całe przedpołudnie.

 

- Nie ma tu wody! - powiedział uwięziony skowronek. - Wszyscy wyszli i nie zostawili mi ani kropli do

picia. Gardło mi wyschło i pali. Czuję w sobie ogień i lód - powietrze jest takie ciężkie! Ach, będę musiał

umrzeć z daleka od ciepłego słońca, od świeżej zieleni, od całego piękna, które stworzył Bóg! I potem

wsadził mały dziobek w chłodną trawę, aby się trochę odświeżyć; wtedy wzrok jego padł na stokrotkę:

ptak skinął do niej główką, pocałował ją dziobkiem i powiedział:

 

- Ty także musisz tu więdnąć, biedny mały kwiatuszku! Ciebie i kawałek zielonej murawy dano mi w

zamian za cały świat, który miałem na wolności. Każde źdźbło trawy musi mi zastąpić zielone drzewo.

Każdy z twoich białych płatków ma być dla mnie pachnącym kwiatem. Ach, przypomina mi to tylko, ile

straciłem!

 

"Kto mógłby pocieszyć skowronka?" -- pomyślała stokrotka. Ale nie mogła poruszyć żadnym płatkiem;

jednakże zapach, który wydzielały jej płatki, był o wiele silniejszy niż zwykły zapach tego kwiatu;

zauważył to również skowronek, a chociaż był osłabiony z pragnienia i w męce wyrywał zielone trawki,

nie ruszył kwiatka.

 

Nadszedł wieczór i nikt nie przyszedł, i nie przyniósł ptaszkowi kropli wody; wtedy skowronek wyciągnął

swoje piękne skrzydła i potrząsał nimi kurczowo, jego śpiew brzmiał jak zbolały pisk, mała główka

pochylała się ku stokrotce i serce ptaka pękło ze smutku i tęsknoty; a kwiatek nie mógł, jak

poprzedniego wieczoru, zasnąć, stuliwszy płatki; chore i smutne chyliły się one do ziemi.

 

Dopiero następnego ranka przyszli chłopcy; a kiedy zobaczyli martwego ptaka, zapłakali, płakali

rzewnymi łzami i wykopali mu śliczny grób, który ozdobili płatkami kwiatów. Ciało ptaka włożyli do

pięknego, czerwonego pudełka; królewski miał pogrzeb biedny ptaszek. Kiedy żył i śpiewał, zapomniano

o nim; trzymano go w klatce w niedostatku, teraz ofiarowano mu wspaniały pogrzeb i wiele łez.

 

A kawałek murawy wraz ze stokrotką wyrzucono na drogę pełną kurzu, nikt nie myślał o kwiatku, który

najwięcej współczuł małemu ptaszkowi i tak gorąco chciał go pocieszyć.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ŚWINIOPAS

 

Był sobie pewnego razu bardzo ubogi książę. Miał księstwo małe, ale dość duże na to, by mógł się

ożenić; a chciał się właśnie żenić! Było to co prawda zuchwalstwo, że odważył się spytać córkę cesarza:

"Czy chcesz mnie mieć za męża?", ale jednak ośmielił się to uczynić, bo imię jego było sławne na cały

świat. Tysiąc księżniczek zgodziłoby się chętnie, ale dowiecie się zaraz, co uczyniła córka cesarza. Zatem

słuchajcie.

 

Na grobie ojca księcia rósł krzak róży, cudny krzak róży. Zakwitał tylko raz na pięć lat, i to jedną jedyną

różą. Ale ta róża pachniała tak słodko, że wąchając ją zapominało się o wszystkich zmartwieniach i

troskach. Miał też książę słowika, który tak pięknie śpiewał, jak gdyby w jego gardziołku mieściły się

wszystkie niebiańskie melodie. Tę różę i tego słowika miała dostać księżniczka; w tym celu różę i słowika

włożono do srebrnych szkatułek i tak posłano je księżniczce.

 

Cesarz kazał przynieść dary do wielkiej sali, gdzie księżniczka bawiła się z damami dworu w "gości";

przez cały Boży dzień nie robiły nic innego. Gdy zobaczyła duże szkatułki z darami, klasnęła z radości w

ręce i zawołała:

 

- Ach, gdyby to był maleńki kotek! - Ale w szkatułce była cudna róża.

 

- Jakże ładnie zrobiona! - powiedziały wszystkie damy dworu.

 

- Jest więcej niż ładna - powiedział cesarz. - Jest piękna. Lecz księżniczka powąchała różę i była bliska

płaczu.

 

- Fe, ojczulku - powiedziała - to nie jest sztuczna róża, tylko prawdziwa.

 

- Fe - powiedziały wszystkie damy dworu - prawdziwa!

 

- Zanim się zaczniemy gniewać, zobaczmy, co jest w drugim pudle - powiedział cesarz; wyjęto słowika,

który zaczął tak pięknie śpiewać, że nie można mu było nic zarzucić!

 

- Superbe! Charmant! - zawołały damy dworu, gdyż paplały wszystkie po francusku, jedna gorzej od

drugiej.

 

- Jakżeż ten ptak przypomina mi pozytywkę świętej pamięci cesarzowej - powiedział stary marszałek

dworu - zupełnie ten sam ton, ten sam wyraz!

 

- Tak - powiedział cesarz i rozpłakał się jak dziecko.

 

- Chyba to nie jest żywy słowik! - powiedziała księżniczka.

 

- To żywy ptak - powiedzieli ci, którzy przynieśli dary.

 

- W takim razie wypuśćcie go! - zawołała księżniczka i w żaden sposób nie chciała widzieć księcia.

 

Ale on nie tracił nadziei; posmarował sobie twarz na brązowo i czarno, wcisnął głęboko na oczy czapkę i

zapukał do drzwi.

 

- Dzień dobry, cesarzu - powiedział - czy mógłbym dostać jakąś służbę na dworze?

 

- Wielu ludzi szuka tu pracy - odpowiedział cesarz - ale zobaczymy, potrzebuję kogoś, kto by mi pilnował

świń, których mamy bardzo dużo. W ten sposób książę został cesarskim świniopasem. Dostał na

mieszkanie ciasną, brzydką komórkę obok świńskich chlewów i miał w niej pozostać; cały dzień

pracował, a kiedy nadszedł wieczór, zrobił prześliczny, mały garnuszek z dzwoneczkami wokoło; kiedy w

garnku gotowało się, dzwoneczki dzwoniły ślicznie i grały starą melodię:

 

Ach, kochany Augustynie,

Wszystko minie, mnie, minie!

 

Ale największa sztuka polegała na tym, że kiedy się trzymało palce nad parą wydobywającą się z garnka,

można było natychmiast poczuć zapach wszystkich potraw, jakie gotowały się we wszystkich kuchniach

miasta; no, to było przecie coś zupełnie innego niż jakaś tam róża.

 

- Księżniczka poszła ze wszystkimi damami dworu na spacer i usłyszawszy melodię uradowała się

niezwykle, bo właśnie to potrafiła grać. "Ach, kochany Augustynie", była to jedyna melodia, którą umiała

zagrać, i to tylko jednym palcem.

 

- To właśnie tylko umiem! - powiedziała. - Musi to być wykształcony świniopas! Słuchaj, idź do niego i

spytaj, ile kosztuje ten instrument! Jedna z dam dworu musiała pójść, ale przedtem włożyła drewniaki

na nogi.

 

- Ile chcesz za ten garnek? - spytała dama.

 

- Chcę dziesięć pocałunków księżniczki! - powiedział świniopas.

 

- Na litość boską! - zawołała dama dworu.

 

- Ani jednego mniej! - odpowiedział świniopas.

 

- Co on mówił? - spytała księżniczka.

 

- Nie mogę tego powtórzyć! - odezwała się dama dworu. - To potworne!

 

- Możesz mi szepnąć do ucha! - Więc szepnęła.

 

- Jaki niegrzeczny! - powiedziała księżniczka i szybko odeszła, ale gdy przeszła kawałek drogi,

dzwoneczki zadzwoniły cudnie:

 

Ach, kochany Augustynie,

Wszystko minie, minie, minie!

 

- Poczekaj! - powiedziała księżniczka. - Spytaj go, czy nie wystarczy mu dziesięć pocałunków dam

dworu!

 

- Dziękuję! - odrzekł świniopas. - Dziesięć pocałunków księżniczki albo nic z garnka!

 

- Cóż to za uparte stworzenie! - powiedziała księżniczka. - Musicie mnie zasłonić, żeby nikt tego nie

widział!

 

I damy dworu ustawiły się naokoło, rozpostarły swoje suknie i świniopas otrzymał swoje dziesięć

pocałunków, a księżniczka dostała garnek. Co to była za radość! Przez cały wieczór i przez cały dzień

musiało się gotować w garnku; nie było w całym mieście ani jednej kuchni, o której nie wiedziano by, co

się w niej gotuje, począwszy od kuchni marszałka dworu, a skończywszy na szewcu. Damy dworu

tańczyły i klaskały w ręce.

 

- Wiemy, kto będzie jadł słodką zupę i pączki. Wiemy, kto będzie miał kaszę i pieczeń. Jakie to ciekawe!

 

- Niezmiernie ciekawe! - powiedziała ochmistrzyni dworu.

 

- Nie gadajcie za dużo, zapominacie, że jestem córką cesarza!

 

- Rozumie się! - powiedziały wszystkie.

 

Świniopas, to jest książę (ale nikt nie wiedział, że nie jest prawdziwym świniopasem), nie tracił czasu i

coraz to robił coś innego; teraz zmajstrował grzechotkę, która przy potrząsaniu grała najpiękniejsze

walce, polki, oberki, jakie wymyślono od początku świata.

 

- To jest superbe! - powiedziała księżniczka idąc koło chlewów.

 

- Nigdy jeszcze nie słyszałam piękniejszej kompozycji! Słuchaj no, idź do niego i spytaj, ile ten

instrument kosztuje; o pocałunkach nie ma mowy!

 

- Chce sto całusów księżniczki! - powiedziała dama dworu wróciwszy od świniopasa.

 

- Oszalał chyba! - powiedziała księżniczka i odeszła; ale kiedy uszła mały kawałek, zatrzymała się. -

Trzeba popierać sztukę! - powiedziała.

 

- Jestem córką cesarza! Powiedz mu, że dostanie jak wczoraj dziesięć pocałunków, a resztę od dam

dworu!

 

- Ach, nie bardzo się nam chce! - powiedziały damy dworu.

 

- To próżne gadanie! - powiedziała księżniczka. - Skoro ja go całowałam, wy możecie też się poświęcić.

Pomyślcie tylko, daję wam utrzymanie i pensję!

 

- Wobec tego dama dworu musiała znowu pójść do świniopasa.

 

- Sto całusów księżniczki - odpowiedział - lub każdy zostaje przy swoim!

 

- Ustawić się! - powiedziała księżniczka. I wszystkie damy dworu ustawiły się naokoło, by ją zasłonić, a

on zaczął całować.

 

- Co to może być za zbiegowisko tam obok chlewów? - powiedział cesarz, który się zjawił na balkonie;

przetarł oczy i nałożył okulary. - To jakaś sprawka dam dworu; muszę zejść na dół! - Wsunął głębiej

pantofle, bo były bardzo przydeptane.

 

Jakże się śpieszył!

 

Zszedł na podwórze i skradał się po cichu, a damy dworu były tak zajęte liczeniem pocałunków i

pilnowaniem, aby wszystko odbyło się uczciwie i aby świniopas nie dostał ich ani za dużo, ani za mało, że

nie zauważyły go wcale. Cesarz wspiął się na palcach.

 

- Co to jest? - zawołał, zobaczywszy całującą się parę, i rzucił w nich pantoflem akurat w chwili, gdy

świniopas otrzymywał osiemdziesiąty szósty pocałunek. - Precz! - powiedział cesarz, bo był bardzo zły. I

kazał księżniczkę i świniopasa wyrzucić z granic cesarstwa. Wtedy księżniczka zaczęła płakać, świniopas

żartował, a deszcz lał strumieniami.

 

- Ach, ja nieszczęsna! - powiedziała księżniczka. - Dlaczego nie zgodziłam się być żoną pięknego księcia.

Ach, jakże jestem nieszczęśliwa! Świniopas skrył się za drzewem, starł brązową i czarną farbę z twarzy,

zrzucił nędzne ubranie i wystąpił w całym książęcym przepychu, tak piękny, że księżniczka mu się

ukłoniła.

 

- Ukazałem się, by ci wyrazić mą pogardę! - powiedział. - Nie chciałaś prawdziwego księcia; nie poznałaś

się na róży i słowiku; a świniopasa całowałaś, aby dostać grającą zabawkę! Masz teraz za to! I poszedł

sobie do swojego królestwa, zatrzasnąwszy i zaryglowawszy jej drzwi przed nosem; mogła sobie teraz

stać na dworze i śpiewać:

 

Ach, kochany Augustynie,

Wszystko minie, minie, minie!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

UMARŁE DZIECKO

 

Żałoba gościła w domu, żałoba panowała w sercach. Umarło najmłodsze dziecko, czteroletni, jedyny syn,

nadzieja i radość rodziców. Mieli wprawdzie dwie córki, obie były dobre i kochane dziewczynki, ale

utracone dziecko jest zawsze najukochańsze. Los ciężko ich doświadczył. Ojciec był głęboko

zrozpaczony, ale matkę zmiażdżył wielki ból. Dni i noce siedziała nad chorym dzieckiem, pielęgnowała je

i tuliła. Czuła w nim cząstkę siebie. Nie mogła tego pojąć, że dziecko umarło, że włożą je do trumny i

pochowają w grobie. Bóg nie mógł jej zabrać dziecka - myślała - a skoro się tak jednak stało i miała już

tę pewność, powiedziała w swym bezmiernym bólu: "To pewnie Bóg o tym nie wiedział. Ma on tu na

ziemi służbę pozbawioną serca, która robi to, co jej się podoba i nie słyszy modlitw matki!"

 

W bólu wyrzekła się Boga i wówczas ogarnęły ją ponure myśli. Myśli o wiecznej śmierci, o tym, że

człowiek stanie się prochem w ziemi i że tak się wszystko skończy. Gdy tak rozmyślała, nie miała się na

czym oprzeć i pogrążała się w nicość i w zwątpienie bez dna.

 

W najcięższych chwilach nie mogła już płakać. Nie myślała o swych córeczkach, które pozostały. Łzy

męża spadały na jej czoło, ale nie podnosiła ku niemu oczu. Myśli jej były przy zmarłym dziecku. Żyła

wywołaniem każdego wspomnienia o nim, każdego z jego niewinnych, dziecięcych słów.

 

Nadszedł dzień pogrzebu. Matka parę poprzednich nocy spędziła bezsennie, o świcie zmogło ją

zmęczenie i zasnęła na krótko. Przez ten czas wyniesiono trumnę do sąsiedniego pokoju i zabito ją

gwoździami, aby matka nie słyszała uderzeń młotka.

 

Obudziwszy się wstała, a mąż powiedział do niej ze łzami:

 

- Zamknęliśmy trumnę, tak musiało się stać.

 

- Gdy Bóg jest dla mnie okrutny, jakże mogą ludzie być lepsi! - zawołała szlochając i płacząc.

 

Zaniesiono trumnę do grobu. Niepocieszona matka siedziała obok swych córeczek, patrzyła na nie, nie

widząc ich. Jej myśli odbiegały od domu, oddała się bólowi. Tak minął dzień pogrzebu i wiele innych dni

minęło w tym samym jednostajnym, ciężkim bólu. Patrzyli na nią domownicy wilgotnymi oczami i

smutnym wzrokiem. Nie słuchała ich pocieszeń - i cóż mogli powiedzieć, sami byli zbyt ciężko

zmartwieni.

 

Zdawało się, że sen opuścił ją zupełnie, a sen byłby jej najlepszym przyjacielem, przywróciłby spokój

duszy. Zmuszali ją, aby kładła się do łóżka, a ona, położywszy się, udawała, że śpi. Pewnej nocy mąż,

słysząc jej oddech, pewien, że od- nalazła spokój i ulgę, złożył ręce w modlitwie i wkrótce zasnął

zdrowym i mocnym snem. Matka podniosła się, narzuciła na siebie suknię i cicho wymknęła się z domu.

Poszła tam, gdzie całe dni i noce podążały jej myśli - do grobu, w którym leżało jej dziecko. Nikt jej nie

widział i ona nie widziała nikogo.

 

Matka weszła na cmentarz, podeszła do małej mogiłki, która była jednym wielkim bukietem pachnących

kwiatów. Usiadła i pochyliła głowę, jak gdyby poprzez gęstą warstwę ziemi mogła zobaczyć swego

chłopczyka. Nie mogła zapomnieć kochanego wyrazu jego oczu, nawet wtedy, gdy był już chory. Jakże

wymowne było jego spojrzenie, kiedy się nad nim pochylała i ujmowała jego delikatną rączkę, której

sam nie mógł już podnieść. Tak, jak siedziała nad jego łóżkiem, czuwała teraz nad jego grobem, ale

tutaj łzy mogły swobodnie płynąć i spadać na grób.

 

- Chcesz pójść za swoim dzieckiem? - powiedział jakiś głos tuż obok niej. Dźwięczał tak jasno, tak

głęboko, że przeniknął do jej serca. Spojrzała: obok niej stał jakiś człowiek, owinięty w obszerny,

żałobny płaszcz, którego kaptur przykrywał mu głowę. Jego twarz była surowa, ale wzbudzała zaufanie a

oczy promieniały, jak gdyby był młodym człowiekiem.

 

- Za moim dzieckiem - w jej oczach była prośba pełna rozpaczy.

 

- Czy odważysz się pójść za mną? - spytała postać - Jestem Śmierć. Skinęła głową. I nagle zdawało się,

że wszystkie gwiazdy płoną takim blaskiem, jak księżyc w pełni; zobaczyła cały przepych barw w

kwiatach na grobie. Powłoka ziemi zapadała się łagodnie a postać rozpostarła nad nią swój czarny

płaszcz! Pogrążała się w ziemi a cmentarz rozpościerał się nad jej głową jak dach. Nastała noc, noc

śmierci.

 

Rąbek płaszcza uchylił się i oto matka stała w potężnej hali. Panował półmrok. Nagle zobaczyła przed

sobą swoje dziecko i w tejże chwili przytulała je do swego serca, a ono uśmiechało się do niej i było

piękniejsze niż dawniej. Wydała okrzyk, ale nie usłyszano go, gdyż wokół niej rozbrzmiewała cudowna

muzyka. Nigdy jeszcze nie słyszała tak błogich tonów, wydobywały się one spoza ciężkiej i czarnej jak

noc zasłony, która oddzielała halę od wielkiego kraju wieczności.

 

- Moja droga, miła mamo! - usłyszała głos swego kochanego dziecka, a potem w nieskończonej błogości

poczuła jeden pocałunek za drugim.

 

- Na ziemi nie jest tak pięknie! Widzisz mamo, czy widzisz to wszystko? Oto szczęście!

 

Ale matka nie widziała nic, co dziecko pokazywało, nic oprócz czarnej nocy. Patrzyła ziemskimi oczami,

nie tak jak dziecko, które Bóg do siebie prowadził. Słyszała dźwięki, tony, ale nie słyszała słów, w które

pragnęła wierzyć.

 

- Teraz mogę fruwać, mamo - powiedziało dziecko - pofrunąć ze wszystkimi radosnymi dziećmi tam, do

Boga. Chciałbym tak bardzo frunąć, ale kiedy ty płaczesz, jak teraz, nie mogę cię porzucić, a chciałbym

tak bardzo! Czyż nie mogę pójść z nimi? Przyjdziesz przecież do mnie wkrótce, moja miła mamo!

 

- Ach, zostań - powiedziała - tylko przez chwilę. Jeden jedyny raz chcę na ciebie spojrzeć, pocałować cię

i utulić w moich ramionach! - Całowała je i tuliła. Wtem z góry zabrzmiało jej imię, głos ten był bardzo

żałosny. Cóż to mogło być?

 

- Czy słyszysz? - powiedziało dziecko - To ojciec cię woła! I znowu po chwili rozległy się głębokie

westchnienia, jak gdyby płaczących dzieci.

 

- To moje siostry! - rzekło dziecko - Mamo, chyba o nich nie zapomniałaś? Wtedy wspomniała o tych,

których zostawiła i ogarnął ją lęk. Ich wołanie i westchnienia rozbrzmiewały jeszcze w górze,

 

prawie o nich zapomniała dla umarłego dziecka.

 

- Mamo, teraz biją dzwony Królestwa Niebieskiego! - powiedziało dziecko

 

- Mamo, teraz wschodzi słońce!

 

Spłynęło na nią olśniewające światło, dziecko zniknęło, a ona wzniosła się w górę. Zrobiło się zimno,

podniosła głowę i spostrzegła, że leży na grobie swego dziecka. Bóg zesłał jej sen i we śnie stał się

podporą jej stóp, światłem jej rozumu.

 

Uklękła i modliła się:

 

- Przebacz mi Panie Boże, że chciałam zatrzymać wieczną duszę w jej locie i że pragnęłam zapomnieć o

obowiązkach, którymi mnie tu na ziemi obarczyłeś względem żywych!

 

Gdy wymówiła te słowa, poczuła ulgę w sercu. Wzeszło słońce, nad jej głową zaśpiewał ptaszek, dzwony

kościelne dzwoniły na mszę poranną. Dokoła niej panował nastrój tak uroczysty, jak w jej sercu. Poznała

swego Boga, przypomniała sobie swoje obowiązki i pełna tęsknoty pośpieszyła do domu. Pochyliła się

nad mężem i serdecznym pocałunkiem obudziła go. Mówili do siebie słowa serdeczne i szczere. Była silna

i łagodna, tak jak tylko żona potrafi być, stała się źródłem pociechy:

 

- Wola Boga jest zawsze najlepsza!

 

A mąż spytał:

 

- Skąd zaczerpnęłaś nagle tyle sił i tak pocieszające myśli? Ona zaś pocałowała męża i dzieci i

powiedziała:

 

- Mam je od Boga za pośrednictwem naszego zmarłego dziecka.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

CIEŃ

 

W ciepłych krajach słońce pali co się zowie.

Ludzie opalają się tam na mahoniowo; a w

najgorętszych stronach opalają się nawet na

Murzynów. Otóż do tych ciepłych krajów

przywędrował pewien uczony z północnych stron;

zdawało mu się, że może tam tak spacerować, jak u

siebie w domu. Ale bardzo prędko odzwyczaił się od

tego. Musiał tak jak wszyscy rozsądni ludzie siedzieć

w mieszkaniu, a okiennice i drzwi trzymać zamknięte

przez cały dzień; wyglądało to tak, jak gdyby cały

dom spał albo jak gdyby nikogo w domu nie było.

Ciasna ulica z wysokimi domami, przy której uczony

mieszkał, miała takie położenie, że promienie

słoneczne świeciły nad nią od rana do nocy; było

istotnie nie do wytrzymania. Uczony z zimnych

krajów był to człowiek młody i mądry; zdawało mu

się, że siedzi w rozpalonym piecu, i to męczyło go;

chudł coraz bardziej i w końcu nawet cień jego

skurczył się i stał się o wiele mniejszy niż w

ojczyźnie, słońce pastwiło się nad nim. Obydwaj

odżywali dopiero wieczorem po zachodzie słońca.

Był to bardzo zabawny widok; skoro tylko

zapalano światło w pokoju, cień wydłużał się na

ścianie, sięgał wyżej, czasem aż na sufit; musiał się

tak wyciągać, aby znowu nabrać sił. Uczony

wychodził na balkon, żeby tam rozprostować swe

członki, a kiedy gwiazdy ukazywały się na pięknym,

czystym niebie, zdawało mu się, że zaczyna na nowo

żyć. Na wszystkich balkonach wychodzących na ulicę

(a w ciepłych krajach przed każdym oknem znajduje

się balkon) ukazywali się ludzie, gdyż świeże

powietrze potrzebne jest każdemu, nawet gdy się jest

przyzwyczajonym do opalania się na mahoń.

Wówczas ożywiało się wszystko w górze i na dole.

Szewcy czy krawcy, wszyscy wychodzili na ulicę,

wystawiano stoły i krzesła, zapalano światła, tysiące

świateł; jedni rozmawiali, inni śpiewali, ludzie

przechadzali się, wozy turkotały, osły pędziły,

dzińdzielińdzińdzieliń – dzwoniły dzwonki

uwiązane u ich szyi; chowano zmarłych przy

dźwiękach psalmów, ulicznicy rzucali skaczące żabki;

dzwony kościelne dzwoniły – tak, naprawdę było

bardzo gwarno na ulicy. Tylko w jednym domu,

który stał naprzeciwko domu uczonego, było

zupełnie cicho; a jednak ktoś tam mieszkał, gdyż na

balkonie rosły kwiaty; kwitły one tak pięknie w żarze

słonecznym, a przecież nie mogłyby kwitnąć, gdyby

ich nie podlewano, więc ktoś musiał je podlewać, to

znaczy, że ktoś musiał tam mieszkać.

Wieczorem otwierały się nawet jakieś drzwi, ale

poza nimi było ciemno, przynajmniej we frontowym

pokoju, z głębi mieszkania zaś dochodziły dźwięki

muzyki. Obcemu uczonemu wydawała się ta muzyka

nieporównanie piękna, ale mógł sobie również

zupełnie dobrze tylko tak wmawiać, gdyż właściwie

w tych gorących krajach wszystko wydawało mu się

cudowne, gdy tylko słońce nie paliło. Gospodarz

uczonego mówił, że nie wie, kto wynajął dom

naprzeciwko, nie widać w nim przecież nikogo, a co

do muzyki, to jemu wydaje się ona niesłychanie

nudna.

– Brzmi to tak, jak gdyby ktoś tam siedział i

ćwiczył jeden kawałek, z którym nie może sobie dać

rady, wciąż ten sam kawałek. „A jednak go zagram!”

– mówił do siebie, ale nic z tego nie wychodzi, mimo

że gra i gra.

Pewnej nocy cudzoziemiec obudził się: spał przy

otwartych drzwiach balkonu, wiatr uniósł firankę,

która je zasłaniała, i wówczas ujrzał, że z sąsiedniego

balkonu pada cudowny blask, wszystkie kwiaty

świeciły jak płomienie w najpiękniejszych barwach, a

pośród kwiatów stała wysmukła, urocza dziewica;

zdawało się, że i ona świeci; olśniło go to, otwierał

szeroko oczy przetarte dopiero co ze snu; jednym

susem wyskoczył z łóżka, cichutko wsunął się za

firankę, ale dziewica już znikła, blask przepadł,

kwiaty nie świeciły, kwitły tylko tak pięknie jak

zwykle; drzwi były odemknięte i z oddali płynęła

muzyka tak urocza i rzewna, że można było przy jej

dźwiękach snuć najsłodsze myśli. Był to niby sen

czarodziejski. Kto tam mieszkał? Gdzie było właściwe

wejście. Cały parter zajmowały sklepy, sklep przy

sklepie, a tamtędy ludzie nie mogli przecież

przechodzić.

Pewnego wieczoru cudzoziemiec siedział na

swoim balkonie, w pokoju tuż za nim paliło się

światło, było więc zupełnie naturalne, że jego cień

padał na ścianę przeciwległego domu i siedział tam

naprzeciw niego wśród kwiatów na balkonie, a gdy

uczony się poruszył, jego cień poruszał się także, jak

to zwykle bywa.

– Zdaje mi się, że mój cień jest jedyną żywą istotą,

którą się tam widzi – powiedział uczony. – Proszę

patrzeć, jak mu dobrze wśród kwiatów, drzwi są

ledwo przymknięte, gdyby mój cień był mądry,

wszedłby do pokoju, rozejrzał się, a potem wrócił i

opowiedział mi wszystko, co widział. Tak,

przynajmniej przydałbyś się na coś – dorzucił żartem.

– Bądź tak łaskaw i wejdź. No cóż, wejdziesz? – I

kiwnął głową cieniowi, a cień odpowiedział mu tym

samym gestem. – Więc idź, ale nie zapomnij wrócić. –

I uczony podniósł się, a jego cień na przeciwległym

balkonie podniósł się również; uczony odwrócił się i

jego cień odwrócił się również; gdyby ktoś bacznie

zwrócił na to uwagę, zobaczyłby wyraźnie, jak cień

wszedł wprost przez wpółprzymknięte drzwi

balkonowe przeciwległego domu w tej samej chwili,

kiedy uczony wrócił do pokoju i zaciągnął za sobą

długą firankę.

Następnego ranka wyszedł uczony, aby napić się

kawy i przeczytać gazety.

– Co to jest! – zawołał, skoro stanął w blasku

słońca. – Przecież ja nie mam cienia! Więc naprawdę

poszedł wczoraj wieczorem i nie wrócił; a to przykra

historia!

Gniewało go to, ale nie tylko dlatego, że cień sobie

poszedł, lecz dlatego, że znał opowiadanie o

człowieku bez cienia, znali je zresztą wszyscy jego

rodacy w zimnych krajach, więc gdyby teraz wrócił i

opowiedział swoją własną historię, powiedzieliby, że

naśladuje innych, a na to nie chciał się narażać. Wolał

wcale o tym nie mówić i to było daleko rozsądniejsze.

Wieczorem wyszedł znów na swój balkon, światło

umieścił poza sobą, gdyż wiedział, że cień lubi, by

jego pan był mu parawanem, ale nie udało mu się

przywabić go; kurczył się, wyciągał – nic nie

pomagało – cienia nie było; chrząkał: hm, hm. Ale i to

nie skutkowało.

Było mu nieprzyjemnie, ale w gorących krajach

rośnie wszystko tak szybko, że po upływie tygodnia

uczony zauważył z wielką radością, że nowy cień

wyrasta mu spod nóg, skoro tylko wychodzi na

światło słoneczne; widać korzenie zostały. Po trzech

tygodniach miał już zupełnie przyzwoity cień, który

gdy uczony wracał do swoich północnych stron, w

podróży coraz bardziej rósł, aż w końcu stał się tak

długi i duży, że połowa wystarczyłaby w zupełności.

Tak więc powrócił uczony do siebie, pisał książki

o tym co na świecie jest prawdziwe, o tym, co dobre i

piękne, a dnie płynęły, minął rok, minęło wiele lat.

I oto uczony siedzi pewnego wieczoru w swym

pokoju; wtem ktoś puka cicho do drzwi.

– Proszę! – powiedział uczony, ale nikt nie

wchodzi; otwiera drzwi i widzi przed sobą tak

niezwykle chudego człowieka, że aż oczom nie

dowierza. Zresztą człowiek ten był bardzo starannie

ubrany i wyglądał na wytwornego mężczyznę.

– Z kim mam zaszczyt? – zapytał uczony.

– Pomyślałem sobie, od razu, że pan mnie nie

pozna. Nabrałem tyle ciała, przyodziałem się tak

dostatnio. Nie wyobrażał pan sobie zapewne nigdy,

że zobaczy mnie w takim dostatku? Cóż, nie poznaje

pan swego dawnego cienia? Tak, myślał pan, że już

nigdy nie wrócę. Doskonale mi się powodziło od

owego czasu, kiedy odszedłem od pana.

Wzbogaciłem się pod każdym względem i teraz, jeśli

zechcę wykupić się od służby, to mnie na to stać. – I

zaczął pobrzękiwać pękiem kosztownych breloków,

które wisiały mu przy zegarku, rękę wsadził w gruby

łańcuch złoty, który nosił na szyi, na wszystkich zaś

palcach błyszczały mu brylantowe pierścionki –

wszystko było prawdziwe.

– Nie mogę tego pojąć! – zawołał uczony. – Co to

wszystko ma znaczyć?

– Tak, to nie jest zwykła rzecz – rzekł cień. – Ale i

pan nie należy do zwykłych ludzi, a ja, jak pan

dobrze wie, od dzieciństwa deptałem panu po

piętach. Skoro tylko pan uznał, że dojrzałem

dostatecznie, aby pójść sam w świat, poszedłem

własnymi drogami; znajduję się teraz w

najświetniejszych warunkach, ale ogarnęła mnie jakaś

tęsknota, aby pana jeszcze raz zobaczyć przed pańską

śmiercią. Bo przecież pan umrze. Przy tym chciałem

jeszcze raz zobaczyć te strony, człowiek jest zawsze

przywiązany do ojczyzny. Wiem, że panu

towarzyszy inny cień, czy mam wobec niego albo

wobec pana jakieś zobowiązania? Proszę mi to tylko

otwarcie powiedzieć.

– Czyżbyś to ty był naprawdę? – zadziwił się

uczony. To istotnie nadzwyczajne. Nigdy nie

wyobrażałem sobie, że własny cień może wrócić w

postaci człowieka.

– Proszę mi powiedzieć, ile mam panu zapłacić –

mówił cień – gdyż nie lubię mieć jakichkolwiek

długów.

– Co też ty mówisz? – zawołał uczony. – O jakim

tu długu może być mowa? Jesteś zupełnie wolny.

Cieszę się niewymownie z twego powodzenia. Siadaj,

stary przyjacielu, i opowiedz mi coś niecoś o tym, jak

ci się wiodło i coś widział w domu naprzeciwko, tam

w tych gorących krajach.

– Owszem, chętnie panu opowiem – rzekł cień i

usiadł. – Ale w zamian za to musi mi pan przyrzec, że

nigdy nikomu w tym mieście nie powie, iż byłem

pańskim cieniem. Mam zamiar zaręczyć się;

mógłbym sobie pozwolić na utrzymanie nie tylko

jednej rodziny.

– Nie obawiaj się! – rzekł uczony. – Nie powiem

nikomu, kim właściwie jesteś, oto moja ręka. Słowo

uczciwego człowieka.

– Słowo uczciwego cienia! – powtórzył cień, gdyż

inaczej nie mógł powiedzieć.

Ta przemiana z cienia w człowieka była istotnie

nadzwyczajna; ubrany był czarno, i to w najcieńsze

czarne sukno, miał lakierki i kapelusz, który dawał

się składać tak, że zostawało tylko rondo i denko, nie

mówiąc już o tym, o czym wiemy, to jest o brelokach,

o złotym łańcuchu i pierścionkach brylantowych;

istotnie – cień był niesłychanie wykwintnie ubrany,

co właśnie przyczyniło się do tego, że wyglądał na

prawdziwego człowieka.

– A więc opowiadam – rzekł cień i postawił nogi

w lakierkach z całej siły na rękawie nowego cienia,

który niby pudel leżał u stóp uczonego. Uczynił tak

może z wyniosłości, a może dlatego, aby nowy cień

przywarł szczelnie; leżący cień zachowywał się

bardzo cicho i spokojnie, pewnie dlatego, aby dobrze

słyszeć, chciał także wiedzieć, jak to można wyzwolić

i stać się panem samego siebie.

– Wie pan, kto mieszkał w tym domu

naprzeciwko? – rzekł cień. – To było najpiękniejsze ze

wszystkiego, to była Poezja. Mieszkałem tam trzy

tygodnie i ten pobyt miał na mnie taki wpływ, jak

gdybym żył trzy tysiące lat i przeczytał wszystko, co

zostało napisane wierszem. Wiem, co mówię.

Wszystko widziałem i wszystko wiem.

– Poezja! – zawołał uczony. – Tak, tak, ona

mieszka często niby pustelnica w wielkich miastach.

Poezja! Tak, widziałem ją przez jedną krótką chwilę,

ale sen zamykał mi wtedy oczy. Stała na balkonie i

świeciła niby zorza północna; opowiadaj, opowiadaj.

Byłeś na balkonie, wszedłeś przez drzwi, a dalej...

– Znalazłem się w przedpokoju – rzekł cień. – Pan

spoglądał zawsze na przedpokój. Ale tam nie było

światła, panował półmrok; za to wszystkie drzwi w

długim szeregu pokojów i salonów stały otwarte, a

jasność była w nich tak oślepiająca, że zabiłaby mnie

z pewnością, gdybym poszedł wprost do dziewicy,

ale byłem rozważny; przeczekałem trochę, gdyż tak

należy zawsze czynić.

– A cóż potem widziałeś? – zapytał uczony.

– Widziałem wszystko i opowiem to panu; ale –

nie jest to bynajmniej dumą z mojej strony – jako

człowiek niezależny, posiadający wykształcenie,

poważne stanowisko i będący w świetnym położeniu

materialnym, życzyłbym sobie, aby pan raczył

tytułować mnie panem.

– Proszę mi wybaczyć – rzekł uczony. – To ze

starego przyzwyczajenia, którego trudno się wyzbyć.

Ma pan zupełną słuszność, zastosuję się do tego. A

teraz proszę mi opowiedzieć wszystko, co pan

widział.

– Owszem – zgodził się cień. – Gdyż widziałem

wszystko i wiem wszystko.

– Jakżeż tam wyglądało w głębi mieszkania? –

zapytał uczony. – Nie było tam tak jak w zielonym

lesie! Czy tak jak w uroczystym kościele? Czy sale

przypominały gwiaździste niebo widziane z

wierzchołka wysokiej góry?

– Wszystko tam było – opowiadał cień. –

Wprawdzie nie wszedłem w głąb, zostałem w

pierwszym pokoju w ciemności, ale było to doskonałe

miejsce do obserwacji, widziałem wszystko i wiem

wszystko. Byłem na dworze Poezji w przedpokoju.

– Ale co pan widział? Czy przez wielkie sale szedł

pochód wszystkich bogów starożytności? Czy

walczyli tam dawni bohaterowie? Czy igrały tam

wdzięczne dzieciątka i opowiadały swoje sny?

– Mówię panu przecież, że byłem tam, więc może

się pan domyślić, że widziałem wszystko, co było do

zobaczenia. Gdyby pan tam był, nie zostałby pan z

pewnością człowiekiem, ale ja stałem się nim. A

zarazem poznałem własną moją naturę, wszystko, co

we mnie jest przyrodzonego, pokrewieństwo, jakie

mnie łączy z poezją. Wówczas, kiedy byłem na

służbie u pana, nie myślałem o tym, a jednak zawsze,

pan wie, kiedy słońce wschodziło lub zachodziło,

wydłużałem się tak bardzo; w świetle księżyca

stawałem się nawet bardziej widzialny od pana. Nie

rozumiałem wówczas mojej natury, dopiero tam, w

tym przedpokoju, poznałem siebie. Stałem się

człowiekiem. Wyszedłem stamtąd dojrzały, ale pana

już nie było w tych gorących krajach. Wstydziłem się

pokazać jako człowiek takim, jakim byłem; potrzeba

mi było obuwia, ubrania, całego tego pokostu,

właściwego ludziom.

Poszukałem więc swojej drogi – tak, panie, mogę

się do tego przyznać, przecież pan tego nie umieści w

żadnej książce – ukryłem się pod spódnicą kucharki;

ta kobieta nie przypuszczała wcale, kogo otacza

swoją opieką. Dopiero późnym wieczorem

wyszedłem, biegłem w świetle księżyca, wyciągałem

się jak najdłużej wzdłuż muru, co mnie zawsze tak

łaskocze rozkosznie po plecach; biegałem tam i z

powrotem, zaglądałem przez najwyższe i najniższe

okna do salonów i poddaszy, zaglądałem tam, gdzie

nikt inny zajrzeć nie może, i widziałem to, czego nikt

inny nie widzi i widzieć nie może. W gruncie rzeczy

świat jest zły i nie zostałbym człowiekiem, gdyby nie

było przyjęte, że człowiek ma jakieś znaczenie.

Widziałem najnieprawdopodobniejsze rzeczy u

mężczyzn i u kobiet, u rodziców i u tych milutkich,

czarujących dzieci. Widziałem – ciągnął cień – czego

żaden człowiek nie powinien wiedzieć, a co każdy

tak chętnie chciałby wiedzieć, to, co się złego dzieje u

sąsiada. Gdybym wydawał gazetę, byłaby

rozchwytywana, ale ja pisałem wprost do każdej

osoby i w każdym mieście, gdzie przebywałem,

powstawał zamęt z mego powodu. Bali się mnie, a

jednocześnie lubili mnie. Profesor zrobił ze mnie

profesora, krawiec uszył mi nowe ubranie, jestem

teraz zaopatrzony; menniczy wybił dla mnie monety,

a kobiety mówiły, że jestem piękny. I takim to

sposobem stałem się tym, kim jestem dzisiaj. A teraz

żegnam. Oto mój bilet wizytowy, mieszkam po

słonecznej stronie, a w deszcz można mnie zawsze

zastać w domu – i cień poszedł sobie.

– To dziwna historia – powiedział uczony.

Przeszły dni i lata, aż pewnego razu cień zjawił się

na nowo.

– Co słychać? – zapytał.

– Ach! – odrzekł uczony. – Piszę dzieło o tym, co

jest prawdą, dobrem i pięknem, ale nikogo to nie

obchodzi; jestem zrozpaczony, bo tak się tym

przejmuję.

– Ja sobie z takich rzeczy nic nie robię! – zawołał

cień. – Tyję, i basta, o to właśnie trzeba się starać. Tak,

pan nie zna się na życiu. Rozchoruje się pan w końcu.

Trzeba, żeby pan zaczął podróżować. Tego lata

wybierałem się właśnie w podróż, może pan pojedzie

ze mną? Chciałbym mieć towarzysza podróży, może

pan pojedzie ze mną jako cień? Będzie to dla mnie

wielka przyjemność mieć pana przy sobie, płacę

koszty podróży.

– Pan sobie za dużo pozwala – rzekł uczony.

– Zależy, z której strony się to bierze. Podróż panu

zrobi znakomicie. Jeśli pan chce być moim cieniem,

płacę za wszystko w podróży.

– To nie do pomyślenia – powiedział uczony.

– Trudno, świat jest już taki – rzekł cień. – I takim

zostanie – i poszedł swoją drogą.

Uczonemu nie powodziło się wcale, troski i

zmartwienia prześladowały go, a kiedy mówił o tym,

co prawdziwe, dobre i piękne, znaczyło to dla

większości ludzi tyle co róże dla krowy.

W końcu uczony zachorował.

– Pan wygląda jak cień – mówili ludzie do niego, a

słowa te przejmowały uczonego dreszczem, gdyż

przywodziły mu coś na myśl.

– Musi pan koniecznie jechać do wód – mówił

cień, który go odwiedził. – Nie ma dla pana innego

ratunku. Zabiorę pana w imię naszej dawnej

zażyłości, zapłacę za podróż, a pan ją opisze, a przy

tym rozerwie mnie pan trochę w drodze. Mnie także

potrzebna jest kuracja, broda mi jakoś nie rośnie, to

także choroba w swoim rodzaju, bo brodę trzeba

mieć. Niech pan będzie rozsądny i przyjmie moją

propozycję, a pojedziemy jako towarzysze.

I pojechali. Cień był teraz panem, a pan był

cieniem. Podróżowali razem, razem jeździli konno i

chodzili razem, obok siebie, przed i poza sobą,

zależnie od położenia słońca. Cień potrafił zawsze

zająć miejsce pańskie; uczony nie zwracał na to

uwagi, miał bardzo dobre serce i był niezwykle

grzeczny i uprzejmy, więc pewnego dnia powiedział

do cienia:

– Ponieważ jesteśmy towarzyszami podróży, a

zarazem wzrośliśmy ze sobą od dzieciństwa,

powinniśmy więc wypić na „ty”. Będziemy odtąd w

większej ze sobą zażyłości.

– Przemówił pan – rzekł cień, który teraz

właściwie był panem – bardzo szczerze i w dobrej

intencji; postaram się mówić równie szczerze i

życzliwie. Pan, jako uczony, wie dobrze, jaka natura

ludzka jest dziwna. Bywają ludzie, którzy nie mogą

dotknąć się szorstkiego papieru, bo im się robi słabo,

inni nie mogą znieść skrobania żelazem po szkle; ja

mam podobne uczucie, gdy słyszę, że pan mówi do

mnie „ty”, przygniata mnie to do ziemi jak wówczas,

kiedy byłem w pierwszej służbie u pana. Widzi pan,

że to nie jest duma, tylko wrażliwość, nie zniosę, aby

mi pan mówił „ty”. Natomiast będę chętnie „tykał”

pana, aby pańskie życzenie przynajmniej w połowie

zostało spełnione.

I odtąd cień mówi „ty” do swego dawnego pana.

„To chyba za wiele. On mnie tyka, a ja jego

nazywam panem” – pomyślał sobie uczony, ale nie

mógł już na to nic poradzić.

Przyjechali do miejscowości kąpielowej, gdzie

było wiele gości, a wśród nich cudownie piękna

królewna, której choroba polegała na tym, że zbyt

wyraźnie wszystko widziała, a to było niepokojące.

Od razu poznała, że nowy przybysz różnił się od

wszystkich innych ludzi.

– Mówią, że przyjechał po to, aby mu broda

wyrosła, ale ja widzę właściwą przyczynę, on nie ma

cienia.

Zaciekawiło ją to tak, że od razu na spacerze

wdała się w rozmowę z obcym jegomościem. Jako

królewna, nie miała potrzeby się krępować i

powiedziała szczerze.

– Pańska choroba polega na tym, że pan nie ma

cienia.

– Jej królewska wysokość jest na drodze do

poprawy zdrowia – rzekł cień. – Wiem, że jej choroba

polega na zbyt przenikliwym widzeniu wszystkiego,

ale to już zanika, wasza królewska wysokość wraca

do zdrowia. W danym wypadku mogę zapewnić, że

towarzyszy mi stale niezwykły cień, który zawsze

obok mnie chodzi. Inni ludzie mają pospolity cień, ale

ja nie lubię nic pospolitego. Często daje się lokajom

cieńsze sukno na liberie od tego, które się nosi

samemu, i dlatego pozwoliłem memu cieniowi

przebrać się za człowieka. Tak, pozwoliłem mu nawet

mieć własny cień. To wszystko drogo kosztuje, ale

lubię mieć coś osobliwego.

– Jak to? – rzekła królewna. – Czyżbym miała

naprawdę się wyleczyć? Tak, kąpiele tutejsze są

najskuteczniejsze ze wszystkich, jakie znam; wody

mają jakieś cudowne własności. Ale nie wyjadę stąd

jeszcze, teraz dopiero zaczyna tu być wesoło. Ten

cudzoziemiec podoba mi się niezwykle. Oby mu

tylko broda nie odrosła, bo wówczas natychmiast

wyjedzie.

Wieczorem w wielkiej sali balowej tańczyła

królewna z cieniem. Ona była lekka, ale on był

jeszcze lżejszy, takiego tancerza nigdy jeszcze nie

miała. Powiedziała mu, z jakiego kraju pochodzi, a on

znał ten kraj; był tam, ale jej wtedy nie było w domu,

zaglądał przez okna u góry i u dołu, niejedno widział

i stąd mógł królewnie mówić i napomykać o takich

rzeczach, które ją zdumiały. Musiał być chyba

najmądrzejszym człowiekiem na świecie; nabrała dla

niego takiego szacunku za jego wiedzę, że kiedy

znowu zaczęli tańczyć, zakochała się w nim, co cień

doskonale zauważył, gdyż oczami swymi gotowa

była przejrzeć go na wskroś. Tańczyli jeszcze raz i

królewna omal nie powiedziała mu tego, ale

powstrzymała się, gdyż była rozsądna, i pomyślała

sobie o swoim państwie i o tych wszystkich ludziach,

którymi miała rządzić. „Jest mądry – powiedziała

sobie – to dobrze; tańczy doskonale, to także dobrze,

ale nie wiem, czy ma gruntowne wykształcenie, a to

jest bardzo ważne. Trzeba go przeegzaminować.” I

zaczęła wypytywać go o najtrudniejsze rzeczy, na

które sama nie umiałaby odpowiedzieć. Cień

przybrał zagadkowy wyraz twarzy.

– Na to pan nie potrafi odpowiedzieć? –

powiedziała królewna.

– Wiedziałem o tym jeszcze jako dziecko, nawet

mój cień, który stoi tam w drzwiach, potrafi na to

odpowiedzieć.

– Pański cień? – zawołała królewna. – To byłoby

nadzwyczajne.

– Nie twierdzę na pewno, że będzie wiedział –

rzekł cień. – Ale tak mi się zdaje, tyle lat mi

towarzyszy i słyszał już niejedno. Ale wasza

wysokość pozwoli sobie zwrócić uwagę, że cień mój

jest bardzo dumny z tego, że uchodzi za człowieka, i

aby go wprawić w dobry humor, a musi być w

dobrym honorze, aby należycie odpowiadać, trzeba

go traktować zupełnie tak jak człowieka.

– To mi się podoba – rzekła królewna.

I podeszła do uczonego, stojącego w drzwiach, i

zaczęła z nim rozmawiać o słońcu i o księżycu, o

ludziach, jakimi są wewnątrz i na zewnątrz, a uczony

odpowiadał rozumnie i trafnie.

„Cóż to musi być za człowiek, kiedy jego cień jest

tak mądry! – pomyślała sobie – to byłoby prawdziwe

błogosławieństwo dla mego ludu i dla mego

państwa, gdybym go wybrała za małżonka. Uczynię

tak.”

I porozumieli się bardzo szybko, królewna i cień,

tylko że nikt nie miał o tym wiedzieć, dopóki ona nie

powróci do swego państwa.

– Nikt, nawet mój cień – oświadczył cień, a miał

po temu swoje racje.

I pojechali do państwa, którym królewna rządziła,

teraz gdy była już u siebie w domu.

– Słuchaj przyjacielu – rzekł cień do uczonego –

teraz stałem się tak szczęśliwym i potężnym jak tylko

być można, chcę więc uczynić dla ciebie coś

niezwykłego. Będziesz zawsze przy mnie mieszkał w

pałacu, będziesz jeździł ze mną w królewskiej

karecie, będziesz dostawał sto tysięcy talarów rocznej

pensji; ale musisz za to pozwolić nazywać się przez

wszystkich cieniem. Nie wolno ci nigdy powiedzieć,

że byłeś kiedykolwiek człowiekiem, a raz na rok,

kiedy będę siedział na balkonie w słońcu i będę się

pokazywał poddanym, musisz leżeć u mych stóp tak,

jak się przynależy cieniowi, gdyż powiem ci całą

prawdę: żenię się z królewną, dziś wieczorem wesele.

– Nie, tego już za wiele – krzyknął uczony – tego

nie zrobię za nic na świecie! Znaczyłoby to oszukać

cały kraj wraz z królewną! Powiem wszystko – że to

ja jestem człowiekiem, a ty cieniem przebranym za

człowieka.

– Nikt ci nie uwierzy – rzekł cień – uspokój się

albo zawołam straż.

– Idę wprost do królewny! – rzekł uczony.

– Ale ja pójdę wpierw – rzekł cień – a ty pójdziesz

do więzienia. I tak się stało, gdyż straż usłuchała

tego, który miał zostać mężem królewny.

– Drżysz? – zapytała królewna, gdy cień stanął

przed nią. – Czy stało się coś? Nie wolno ci chorować,

dziś nasze wesele.

– Przeżyłem najstraszniejszą rzecz, jaką można

przeżyć – powiedział cień. – Wyobraź sobie, że

biedny mózg mojego cienia nie wytrzymał. Wyobraź

sobie, że mój cień zwariował, zdaje mu się, że on jest

człowiekiem, a ja, pomyśl tylko, ja jestem jego

cieniem!

– To okropne! – rzekła królewna. – Czy zamknięto

go?

– Rozumie się. Obawiam się, że nigdy nie odzyska

rozumu.

– Biedny cień! – zawołała królewna. – Jaki

nieszczęśliwy! Byłoby to prawdziwym

dobrodziejstwem pozbawić go tej odrobiny życia,

która mu pozostała, i po namyśle wydaje mi się, że

najlepiej będzie sprzątnąć go po cichu.

– To byłoby okrutne, gdyż był bardzo wiernym

sługą – rzekł cień i wydał coś w rodzaju

westchnienia.

– Jaki ty masz szlachetny charakter! – rzekła

królewna.

Wieczorem całe miasto było iluminowane, armaty

grzmiały: bum! – a żołnierze prezentowali broń.

Wesele było co się zowie! Królewna i cień ukazali się

na balkonie ludowi, aby usłyszeć jeszcze raz wiwaty.

Ale uczony tego wszystkiego nie słyszał, bo go

sprzątnięto po cichu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

CO SIĘ ZDARZYŁO OSTOWI

 

W bogatej posiadłości ziemskiej był piękny,

starannie utrzymany ogród, gdzie rosły rzadkie

drzewa i kwiaty; goście odwiedzający dwór

zachwycali się nim. Ludzie z okolicznych wsi i

handlowych miast przybywali w niedziele i święta,

prosili o pozwolenie obejrzenia ogrodu, całe szkoły

go zwiedzały.

A przed ogrodem, koło płotu przy polnej drodze,

rósł potężny oset; miał wielkie łodygi, podzielone na

wiele gałęzi, tak, że można go było nazwać całym

krzewem. Nikt go nie oglądał prócz starego osła,

który ciągnął wózek mleczarski. Osioł wyciągał

chciwie szyję w stronę ostu i mówił:

- Jesteś śliczny! Mam ochotę zjeść cię! - Ale

powróz był za krótki, aby osioł mógł dosięgnąć ostu i

zjeść go.

We dworze było wielkie przyjęcie, bawili tam

wysoko urodzeni krewni ze stolicy, młode piękne

dziewczyny, a pośród nich jedna dziewczyna z

daleka; przybyła ze Szkocji, pochodziła z

arystokratycznej rodziny, miała wielkie dobra i dużo

złota, była więc odpowiednią i świetną kandydatką

na żonę. Tak mówili niektórzy młodzi ludzie, a także

i wiele matek.

Młodzież bawiła się na trawnikach i grała w

krokieta, inni przechadzali się wśród kwiatów, a

każda panna zrywała po kwiatku i wkładała do

butonierek młodzieńcom; ale młoda panienka ze

Szkocji rozglądała się długo dookoła i długo

wybierała, żaden z kwiatów nie podobał jej się,

wyjrzała za sztachety, rósł tam krzew ostu ze swymi

sinoczerwonymi, okazałymi kwiatami. Panna

przyjrzała mu się i uśmiechnąwszy się poprosiła syna

gospodarza, aby zerwał jeden z tych kwiatów.

- To kwiat Szkocji - powiedziała - mamy go w

naszym herbie. Proszę mi go dać.

Młody człowiek podał jej najładniejszy oset i

pokłuł sobie palce jak o najostrzejszy cierń róży.

Dziewczyna wetknęła kwiat ostu do butonierki

młodzieńca, który uważał to za zaszczyt. Każdy z

innych młodzieńców oddałby chętnie swój wspaniały

kwiat, aby tylko otrzymać oset z delikatnych rączek

pięknej Szkotki. A skoro syn domu uważał to za

zaszczyt, to cóż dopiero oset; zdawało mu się, że

przenika go rosa i blask słoneczny.

- Jestem czymś więcej, niż przypuszczałem -

mówił sam do siebie. - Nie pochodzę właściwie spod

płotu, tylko z ogrodu. Czasem dostaję się w

nieodpowiednie miejsce na świecie. Ale teraz już

jeden z moich kwiatów jest po tamtej stronie płotu i

nawet w butonierce.

Opowiadał o tej historii każdemu rozwijającemu

się pączkowi i upłynęło zaledwie parę dni, gdy krzew

ostu usłyszał nie od ludzi i nie ze świergotu ptaków,

tylko z samego powietrza, które bierze w siebie

dźwięki i posyła je dalej, z najbardziej ukrytych

ścieżek ogrodowych, z pokojów pałacowych, gdzie

drzwi i okna stały otworem, że młody pan, który

otrzymał z rąk szkockiej panny kwiat ostu, posiadł

także jej rękę i serce. Była to piękna para i dobrane

małżeństwo.

"To ja ich wyswatałem" - myślał oset i wspominał

swój kwiat, który dostał się do butonierki. Każdy na

nowo rozkwitający kwiat musiał wysłuchać tej

historii.

"Na pewno przesadzą mnie do ogrodu - myślał

oset - może wsadzą mnie do doniczki, w której jest

tak ciasno, to byłby największy zaszczyt."

Krzew ostu myślał o tym tak żywo, że mówił z

całym przekonaniem:

- Wsadzą mnie do doniczki.

Zapowiedział on każdemu małemu kwiatkowi,

który się ukazał, że przeniesie się do doniczki, może

nawet stanie się ozdobą butonierki. To było coś

najwyższego, co można było osiągnąć, ale nikt nie

dostał się do doniczki, nie mówiąc już o butonierce;

kwiaty wchłaniały powietrze i światło słoneczne,

łykały promienie w dzień, a w nocy piły rosę; kwitły,

przyjmowały odwiedziny pszczół i bąków, które

szukały posagu, miodu w kwiatach, wysysały ich

słodycz, a kwiaty porzucały.

"Rozbójnicy - myślał oset. - Gdybym ich mógł

przekłuć! Ale nie mogę."

Kwiaty zwieszały główki, więdły, ale zaraz

rozwijały się nowe pąki.

- Przychodzicie jak na zawołanie! - powiedział

krzew ostu. - Oczekuję, że lada chwila przesadzą nas

na tamtą stronę płotu.

Kilka niewinnych stokrotek i mleczów rosło w

pobliżu ostu i słuchały go z głębokim podziwem,

wierząc we wszystko, co mówił.

Stary osioł, ciągnący wózek z mlekiem, zerkał z

drogi ku kwitnącemu ostowi, ale powróz był za

krótki i nie mógł dosięgnąć krzewu.

Oset tak długo myślał o ostach Szkocji, do której

to rodziny zaczął się zaliczać, aż w końcu sam

uwierzył w to, że pochodzi ze Szkocji, że jego rodzice

i przodkowie ozdabiali herb tego

kraju. Była to wielka myśl, ale przecież wielki oset

może mieć wielkie myśli.

- Często nie wie się nawet o tym, z jak wytwornej

rodziny się pochodzi - mówiła pokrzywa rosnąca tuż

obok ostu. I ona również miała poczucie, że gdyby

lepiej się z nią obchodzono, mogłaby służyć do

wyrobu płótna.

Przeszło lato i przyszła jesień; z drzew spadały

liście, kwiaty były barwniejsze, ale słabiej pachniały.

Ogrodniczek śpiewał w ogrodzie, śpiew jego

rozbrzmiewał aż na drugą stronę płotu:

Najpierw w górę, potem w

dół,

Jak się zdarzy,

Oto cały mego życia

kalendarzyk...

Młode sosenki w lesie zaczęły odczuwać tęsknotę

do Bożego Narodzenia, ale do świąt było jeszcze

daleko.

- Stoję tu jeszcze - powiedział oset. - Ale wydaje

mi się, że nikt o mnie nie myśli, a przecież

wyswatałem małżeństwo; zaręczyli się, a potem

pobrali się. Przed tygodniem był ich ślub. Nie

uczynię ani jednego kroku, gdyż nie potrafię.

Upłynęło jeszcze parę tygodni. Oset miał już tylko

ostatni kwiat, wielki i pełny, który zakwitł na głównej

łodydze. Zimny wiatr dął na niego, barwy płowiały,

przepych niknął, ale zostało dno kwiatu wielkie jak

kwiat karczocha, a wyglądało ono jak posrebrzany

słonecznik.

Aż tu do ogrodu weszła młoda para, teraz już jako

mąż i żona; szli wzdłuż płotu, młoda kobieta wyjrzała

za płot.

- Stoi tu jeszcze ten wielki oset - powiedziała - ale

już nie ma kwiatów.

- Oto upiór ostatniego z kwiatów - powiedział

mąż i pokazał na mieniące się srebrem resztki, które

przecież były kiedyś kwiatem.

- Jakie to piękne! - powiedziała żona. - Trzeba to

wyrzeźbić na ramie otaczającej nasz portret.

Młodzieniec musiał znowu przejść przez płot i

zerwać kwiat. Oset ukłuł go przy tym w palec za to,

że nazwał go upiorem. Kwiat dostał się do ogrodu,

do pałacu i do salonu, stał tam obraz przedstawiający

młodą parę. W butonierce młodego pana

namalowany był oset. Mówiono o tym i mówiono o

dnie kwiatu, które zostało zerwane, o srebrzystej

resztce kwiatu, która tak nadawała się do rzeźbionej

ramy. A powietrze rozniosło odgłos tej rozmowy po

całej okolicy.

- Jak wiele może się zdarzyć na tym świecie -

mówił krzew ostu. - Mój pierworodny kwiat dostał

się do butonierki, a mój beniaminek dostał się na

ramkę. Co się ze mną stanie?

A na skraju drogi stał osioł i zerkał w stronę

krzewu.

- Chodź do mnie, mój skarbie, bo ja nie mogę do

ciebie przyjść, powróz jest za krótki.

Krzew ostu jednak nie odpowiadał. Coraz

bardziej pogrążał się w swych rozmyślaniach; myślał

i myślał aż do samych świąt Bożego Narodzenia, aż

myśl jego rozkwitła jak kwiat.

- Gdy dzieciom dobrze w ogrodzie, matka może

się zadowolić nawet miejscem za płotem.

- To bardzo szlachetna myśl - powiedział promień

słońca. - Toteż i ty dostaniesz dobre miejsce.

- W doniczce czy też w ramie? - spytał oset.

- W bajce - odpowiedział promień słońca. I tak się

właśnie stało.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

COŚ

 

Chcę być czymś - mówił najstarszy z pięciu braci -

chciałbym być pożyteczny na świecie; mogę

zajmować nawet skromne stanowisko, ale niech tylko

dobrze wszystko wykonam, a już będzie to coś.

Pragnę robić cegły. Nie można się przecież bez nich

obyć, będzie to już znaczyło, że zrobiłem coś.

- To twoje coś to jeszcze bardzo mało - mówił drugi

brat - takie zajęcie jest prawie niczym, to praca

czeladnika, którą równie dobrze mogłaby wykonać

maszyna. Lepiej zostać murarzem, to już coś znaczy i

tym pragnę być, zawsze to jakieś stanowisko. Można

się dostać do cechu, stać się obywatelem miasta, mieć

własną chorągiew i własną gospodę, a gdy wszystko

dobrze pójdzie, będę mógł trzymać u siebie

czeladników, będą mnie nazywali majstrem, a moja

żona będzie panią majstrową. To już jest coś!

- Nie, to nic nie znaczy - powiedział trzeci brat. -

Nie jest to żadne stanowisko. A istnieje w mieście tyle

stanowisk wyższych od majstra. Możesz być

dzielnym człowiekiem, ale jako majster zostaniesz

tylko zwykłym prostakiem, jak to się potocznie

mówi. Ja wymyśliłem coś o wiele lepszego. Pragnę

zostać budowniczym, pragnę stworzyć coś, co ma

wartość artystyczną, co zawiera jakąś myśl, pragnę

zaliczać się do wysoko postawionych w państwie

ducha; muszę wprawdzie zacząć od rzeczy

najniższych, mówię to szczerze: muszę zacząć jako

terminator u cieśli, nosić czapkę rzemieślniczą, choć

przywykłem do noszenia jedwabnego kapelusza,

prostym czeladnikom będę przynosił wódkę i piwo, a

oni będą mi mówili "ty", będzie mi wprawdzie

ciężko, a będę sobie wyobrażał, że to wszystko jest

maskarada, a jutro zrzucę maskę. Jutro, to znaczy,

gdy będę czeladnikiem, pójdę swoją własną drogą,

inni przestaną mnie interesować. Wstąpię do

akademii, nauczę się rysować, zostanę architektem -

to dopiero jest coś! To już dużo! Mogę zostać

szlachcicem i jaśnie oświeconym, mogę otrzymać

jeszcze o wiele więcej tytułów na początku i na końcu

nazwiska i będę budował, i budował, tak jak inni

budowali przede mną. To już jest takie coś, na czym

się można oprzeć.

- Twoje coś jest dla mnie niczym - rzekł czwarty

brat - nie będę chodził utartymi drogami; nie chcę być

niczyim echem, pragnę być geniuszem, pragnę być

czymś większym niż wy wszyscy razem. - Stworzę

nowy styl i dam nowy projekt gmachu,

zastosowanego do klimatu, do materiału, jaki posiada

nasz kraj, do ducha narodowego i wymagań postępu

naszego stulecia. A potem dodam jeszcze jedno piętro

na konto własnego geniuszu!

- Ale jeżeli nie zastosujesz się do klimatu i

materiału, sprawa przybierze zły obrót - mówił piąty

brat - gdyż ma to duże znaczenie. Cechy narodowe

łatwo mogą się przerodzić w przesadną afektację, zaś

stosowanie się do wymagań wieku może łatwo

sprowadzić cię na złą drogę, jak się to często zdarza

młodym. Widzę więc, że żaden z was nie zostanie

właściwie czymś, chociaż tak myślicie. Ale róbcie, co

chcecie, nie będę do was podobny; stanę poza tymi

wszystkimi sprawami, będę krytykował to, co wy

będziecie robili. W każdej rzeczy jest coś

niewłaściwego, otóż ja to wynajdę i będę krytykował:

to dopiero będzie na pewno coś! I tak też uczynił, a

ludzie mówili o piątym bracie:

- Ten jest na pewno czymś. Ten ma dobrą głowę.

Ale coś z tego nie wynika! - Właśnie w ten sposób był

czymś.

Widzicie, krótka to historia, ale będzie trwała,

dopóki świat istnieje. Ale co się stało dalej z tymi

pięciu braćmi? Czy było z nich coś? Posłuchajmy

dalej, bo z tego powstało całe opowiadanie.

Najstarszy brat, ten, który robił cegły, spostrzegł

wkrótce, że z każdej cegiełki, kiedy już jest gotowa,

toczy się mały grosik, wprawdzie tylko miedziany,

ale wiele małych, miedzianych grosików razem

tworzy srebrnego talara; a gdy nim zapukać do

piekarza, rzeźnika lub krawca - do każdych drzwi,

otwierają się one i ma się, czego potrzeba; oto co

dawały cegły, niektóre z cegiełek kruszyły się na

kawałki lub rozpadły się na dwie części, ale te

również się przydawały.

Uboga kobiecina, matka Małgorzata, pragnęła

wybudować sobie wysoko na nabrzeżu mały domek;

najstarszy brat podarował jej wszystkie pokruszone

cegły i parę całych, gdyż miał dobre serce, chociaż

daleko nie zaszedł i tylko wyrabiał cegły. Biedna

kobieta wybudowała sobie sama chatkę, która była

wąska, jedno okno miała krzywe, drzwi za niskie, a

słomiany dach również nie był szczelnie ułożony, ale

pomimo to ochraniała ta chatka przed słotą i

niepogodą i roztaczał się z niej taki piękny widok na

dalekie morze, które w całej swej potędze uderzało o

nabrzeże; słone krople opryskiwały cały dom, który

stał tam jeszcze, kiedy dawno już umarł i zszedł z

tego świata ten, co cegły wyrabiał.

Drugi brat - ten potrafił porządnie murować - nie

darmo uczył się tego rzemiosła. Kiedy się wreszcie

wyzwolił, wziął węzełek i zaśpiewał rzemieślniczą

pieśń:

Wędruję sobie, młody chwat,

Domy chcę wznosić wszędzie,

Choć bez pieniędzy, jestem rad,

Gdy swoje mam narzędzie.

A gdy powrócę w miły kraj,

Gdzie mieszka ukochana,

Tam szczęścia czeka piękny raj

I chaty własnej ściana.

I tak też się stało. Kiedy wrócił do miasta i został

majstrem, wymurował jeden dom obok drugiego,

całą ulicę; ulica ta wyglądała ładnie i była ozdobą

całego miasta; wówczas to domy wybudowały mu

domek, który miał być jego własnością; ale w jaki

sposób domy mogą budować? Zapytaj ich, na pewno

ci nie odpowiedzą, ale ludzie wytłumaczą ci: "Tak, to

prawda, ulica wybudowała mu domek!" Był to mały

domek i miał tylko glinianą podłogę, ale kiedy

tańczył po niej ze swoją panną młodą, podłoga stała

się błyszczącą i wyfroterowaną posadzką, a z każdej

cegły w murze wytryskał kwiat; było to piękniejsze

od najkosztowniejszego obicia. To był piękny dom i

szczęśliwe małżeństwo. Chorągiew cechu powiewała

przed domem, a

czeladnicy i terminatorzy krzyczeli: "Niech żyje!" Tak,

to było coś. A potem umarł. I to także było coś.

Po nim następował trzeci brat, budowniczy, ten,

który był najpierw uczniem ciesielskim, nosił kaszkiet

i biegał na posyłki, ale skończył akademię, został

budowniczym, a wreszcie "szlachcicem i jaśnie

oświeconym". Jego bratu, majstrowi murarskiemu,

domy na ulicy wybudowały dom, a od architekta cała

ulica otrzymała nazwę i najładniejszy dom na ulicy

został jego własnością; to już było coś i on był czymś,

nosił długi tytuł na początku i na końcu nazwiska,

jego dzieci nazywano dziećmi z dobrego domu, a

kiedy umarł, wdowa po nim była wdową z

towarzystwa. To już jest coś! Nazwisko jego widniało

na rogu i jak nazwa ulicy było na ustach wszystkich.

To dopiero coś!

Po nim następował czwarty brat, geniusz, ten,

który chciał stworzyć coś nowego, niezwykłego i

wybudować prócz tego jeszcze jedno piętro dla

siebie; ale nie udało mu się, spadł przy pracy i zabił

się - wyprawiono mu wspaniały pogrzeb z

chorągiewkami cechowymi, muzyką, kwiatami; w

gazetach i na ulicy wygłoszono nad jego grobem trzy

mowy pogrzebowe, jedną dłuższą od drugiej, co

sprawiłoby mu dużą radość, gdyż lubił bardzo, kiedy

o nim mówiono; na grobie postawiono mu pomnik;

właśnie to tylko jedno własne piętro, jednak było to

już coś.

Umarł więc jak trzej inni bracia, ale ostatni brat,

ten, którego sąd był uczony, przeżył wszystkich

braci; stało się tak, jak powinno było się stać, gdyż

ostatnie słowo należało teraz do niego, a było to dla

niego bardzo ważne, aby mieć ostatnie słowo. "To

mądra głowa!", mówili ludzie. Ale oto i jego ostatnia

godzina wybiła - umarł i dostał się przed furtę nieba.

Przybywa się tam zawsze parami. I on także stał tam

z drugą duszą, która pragnęła się dostać do nieba, a

była to właśnie stara matka Małgorzata z domku na

nabrzeżu.

- To chyba dla kontrastu przybyłem tu

jednocześnie z tą nędzną duszą - powiedział ten,

którego sąd był uczony. - Któż ty jesteś, kobiecino?

Czy również chcesz się dostać do nieba? - spytał.

Staruszka dygnęła, jak tylko mogła najniżej, gdyż

myślała, że to sam święty Piotr do niej przemawia.

- Jestem biedna staruszka, na świecie nie mam

nikogo. Stara Małgorzata z domku przy grobli.

- A cóż to tam robiliście na ziemi?

- Prawdę powiedziawszy, nic nie robiłam na tym

świecie, nic, co by mi mogło otworzyć furtę do nieba.

Jeżeli pozwolą mi przekroczyć tę bramę, stanie się to

jedynie w drodze wielkiej łaski.

- W jaki sposób opuściliście świat? - spytał ją, po to

tylko, aby coś mówić, gdyż nudziło mu się stać tak i

czekać.

- Doprawdy sama nie wiem, jak opuściłam świat.

W ostatnich latach byłam chora i kiepsko się czułam.

Nie mogłam po prostu dźwignąć się z łóżka i wyjść

na taki mróz. Sroga była zima; ale teraz to już

wszystko jedno. Przez parę dni nie było wiatru, ale

zimno okropnie, jak wasza wielebność sobie pewnie

przypomina: lód pokrył morze, jak tylko było sięgnąć

okiem, i wszyscy ludzie z miasta wybiegli na lód.

Były tam, jak to oni nazywają, "szlichtady" i tańce,

zdaje się, grała muzyka i sprzedawano smakołyki.

Leżąc w mojej ubogiej izdebce słyszałam to wszystko.

A kiedy już było pod wieczór i wzeszedł księżyc, ale

nie jaśniał jeszcze w całym blasku, zobaczyłam z

mego łóżka przez okno, na granicy morza i nieba,

dziwną białą chmurę; leżałam i patrzyłam na tę

chmurę i na czarny punkt pośrodku chmury, który

rósł i rósł; wiedziałam, co to oznacza; jestem stara i

doświadczona, chociaż nieczęsto zdarzało mi się

widzieć ten znak. Znałam go jednak i ogarnęło mnie

przerażenie, już dwa razy w życiu widziałam to i

wiedziałam, że będzie straszna burza i wielki

przypływ morza, który zatopi tych biednych ludzi, co

teraz piją, weselą się i tańczą, wszyscy byli przecież

na lodzie, starzy i młodzi; któż miał ich ostrzec, skoro

nikt nie widział i nie wiedział tego, co ja wiem.

Przeraziłam się tak bardzo i życie we mnie wstąpiło

na nowo od długiego czasu. Zwlekłam się z łóżka i

zbliżyłam do okna, dalej nie mogłam się dowlec.

Mogłam jednak otworzyć okno. Widziałam ludzi

ślizgających się i skaczących na lodzie, widziałam

barwne flagi, słyszałam krzyki wyrostków: "Hura!",

śpiew dziewcząt i chłopców. A biała chmura z

czarnym punktem wznosiła się wciąż wyżej i wyżej,

zawołałam, jak mogłam tylko najgłośniej, ale nikt

mnie nie słyszał, bo byłam zbyt daleko. Wkrótce

zerwie się burza, lód rozpadnie się na kawałki i

wszyscy utoną bez ratunku. Słyszeć mnie nie mogli, a

ja nie miałam sił, by się do nich dostać. W jaki sposób

sprowadzić ich na brzeg? I oto Pan Bóg natchnął

mnie myślą, abym podpaliła własne łóżko; niechaj

lepiej spłonie mój dom, niżby tylu ludzi miało zginąć.

Udało mi się podłożyć ogień, widziałam czerwony

płomień - wydostałam się za drzwi, ale upadłam i

leżałam tam nie mogąc się poruszyć; płomień

wychylił się za mną i wzbił się przez okno wysoko w

górę, na dach; ludzie zobaczyli ogień i przybiegli, jak

tylko mogli najprędzej, aby mnie, biedną, ratować,

gdyż myśleli, że się spalę żywcem; nikt nie został,

wszyscy przybiegli, słyszałam, jak biegli, i słyszałam

także, jak w powietrzu coś zaświstało; rozległy się

huki, jak gdyby strzelano z ciężkich armat, przypływ

podniósł kry lodowe, które rozpadały się na kawałki;

ale ludzie zdążyli wydostać się na brzeg, gdzie

leżałam w deszczu iskier; uratowałam ich

wszystkich, ale nie zniosłam zimna i strachu - i oto

dostałam się do bramy raju; mówią, że brama raju

otwiera się i dla takich biednych ludzi jak ja. Co

prawda nie mam już domu tam na dole, na nabrzeżu,

ale to mi przecież nie daje prawa wstępu tutaj.

Wtem otworzyła się brama królestwa niebieskiego

i anioł wprowadził Staruszkę; zgubiła przed bramą

małą słomkę z siennika, jedną z tych, które podpaliła,

aby uratować tyle ludzi, źdźbło słomy przemieniło

się w czyste złoto, w takie złoto, które rosło i wiło się

w najpiękniejsze wzory.

- Patrz, co przyniosła ze sobą ta biedna staruszka! -

powiedział anioł do tego, który sądził uczenie. - Cóż

ty przynosisz? Wiem dobrze, że nic nie robiłeś, że nie

zrobiłeś nigdy nawet jednej cegiełki; gdybyś się mógł

wrócić i przynieść choćby jedną cegiełkę zrobioną

przez siebie, byłaby zapewne nie do użytku, jednak

dobre chęci to zawsze jest coś, ale nie możesz się

wrócić i ja nie mogę dla ciebie nic zrobić!

Wówczas biedna duszyczka kobiety z domku na

nabrzeżu zaczęła za niego prosić:

- Jego brat robił sam cegły i podarował mi

wszystkie te kawałki cegieł, z których skleciłam moją

biedną chatkę, a dla mnie, ubogiej, była to wielka

pomoc. Czyż te wszystkie okruchy i kawałki cegieł

nie mogłyby bratu jego zastąpić jednej cegły? Jest to

dzieło łaski. Potrzeba mu jej bardzo, a tutaj jest

przecież królestwo łaski.

- Twój brat, ten, którego miałeś w najwyższej

pogardzie, ten, którego uczciwa praca wydawała ci

się czymś niższym, daje ci teraz grosik otwierający

królestwo niebieskie! - powiedział anioł. - Nie

będziesz stąd wypędzony, otrzymasz pozwolenie,

aby tu przed bramą stać i rozmyślać, jak mogłeś lepiej

żyć tam na ziemi; ale do środka nie możesz dostać się

wcześniej, dopóki z twojego dobrego, choćby

najdrobniejszego czynu nie powstanie coś!

"Ja bym to lepiej wyraził!" - pomyślał ten, który

wszystko mądrze sądził, ale głośno nie odważył się

tego powiedzieć, a to już było coś!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

CZERWONE TRZEWICZKI

 

Była raz mała dziewczynka – delikatna i ładna –

tylko że w lecie musiała chodzić boso, bo była biedna,

a w zimie nosiła wielkie drewniaki, od których

drobne jej nóżki robiły się czerwone, strasznie

czerwone.

We wsi mieszkała stara szewcowa; siedziała i

szyła najlepiej, jak tylko potrafiła, ze starych,

czerwonych skrawków sukiennych parę małych

trzewiczków. Trzewiczki te były może niezgrabne,

ale szczerym sercem ofiarowane, a miała je dostać

mała dziewczynka. Mała dziewczynka nazywała się

Karen.

Właśnie tego dnia, kiedy odbywał się pogrzeb jej

matki, dostała czerwone trzewiczki i włożyła je po

raz pierwszy; nie było to może stosowne do żałoby,

ale dziewczynka nie miała przecież innych, więc szła

za ubogą trumną w czerwonych trzewiczkach na

bosych nogach.

Drogą przejeżdżała właśnie wielka, stara kareta, a

w niej siedziała stara pani; zobaczyła małą

dziewczynkę, ulitowała się nad nią i powiedziała do

pastora:

– Proszę dać mi tę małą dziewczynkę, będę dla

niej dobra.

Karen myślała, że to z powodu jej czerwonych

trzewiczków, ale stara pani powiedziała, że

trzewiczki są szkaradne, i kazała je spalić. A

dziewczynkę ubrała ładnie i czysto. Musiała się uczyć

czytać i szyć. Teraz ludzie mówili, że Karen jest ładna

i miła, a zwierciadło mówiło: „Jesteś o wiele więcej

niż miła, jesteś śliczna!”

Pewnego razu przyjechała do tej okolicy królowa

ze swoją córeczką, która była księżniczką. Ludzie

zbiegli się gromadnie przed pałac, a między nimi

była też Karen; mała księżniczka stała w oknie w

białej sukni i pozwalała się oglądać; nie miała trenu

ani złotej korony, tylko śliczne czerwone safianowe

trzewiczki; rozumie się, że daleko ładniejsze od tych,

które stara szewcowa uszyła niegdyś dla małej Karen.

Na całym świecie nie mogło być nic piękniejszego od

tych czerwonych trzewiczków.

Karen była już taka duża, że miała być

konfirmowana; sprawiono jej nową suknię i miano jej

sprawić nowe trzewiczki. Bogaty szewc z miasta

wziął miarę z jej małej nóżki; było to u niego w izbie,

gdzie stały wielkie, oszklone szafy pełne

najśliczniejszych trzewiczków i błyszczących butów.

Wyglądało to bardzo ładnie, ale stara pani miała

słaby wzrok i nie mogła się tym zachwycać. Wśród

trzewiczków była jedna para czerwonych, zupełnie

takich samych jak te, które miała księżniczka, ach,

jakież one były piękne! Szewc powiedział, że zrobił je

dla hrabiowskiego dziecka, tylko że miara nie była

dobra.

– To musi chyba być lakier? – zapytała stara pani.

– Tak błyszczą!

– Naprawdę błyszczą! – powiedziała Karen.

Trzewiczki były w sam raz na jej nóżki i zostały

kupione. Ale stara pani nie wiedziała wcale, że

trzewiczki są czerwone, bo nigdy by nie pozwoliła,

aby Karen poszła do konfirmacji w czerwonych

trzewiczkach.

A Karen poszła.

Wszyscy ludzie patrzyli na jej nogi, a kiedy szła

po posadzce kościelnej na chór, zdawało je się, że

nawet stare malowidła na pomnikach, portrety

pastorów i pastorowych w sztywnych kryzach i

długich czarnych sukniach wpatrywały się w jej

czerwone trzewiczki. Myślała też tylko o nich, kiedy

kaznodzieja położył jej rękę na głowie i mówił o

chrzcie świętym, o przymierzu z Bogiem i o tym, że

ona, Karen, jest już teraz dorosłą chrześcijanką, a

organy grały tak uroczyście, piękne głosy dziecięce

śpiewały na chórze i stary kantor śpiewał; ale Karen

myślała tylko o czerwonych trzewiczkach.

Po południu stara pani dowiedziała się od ludzi,

że Karen miała czerwone trzewiczki, i powiedziała,

że to było szkaradne, że to nie wypada i że Karen

odtąd ma nosić do kościoła tylko czarne trzewiczki,

chociażby nawet stare.

Następnej niedzieli była komunia i Karen,

wybierając się, popatrzyła na czarne trzewiczki,

potem na czerwone, potem na czarne – i wreszcie

włożyła czerwone.

Była piękna, słoneczna pogoda; Karen ze starą

panią szły wśród zboża; było trochę kurzu.

Przed kościołem stał stary żołnierz, oparty na kuli,

miał dziwnie długą brodę, bardziej rudą niż siwą;

była to właściwie ruda broda; zgiął się do samej ziemi

w ukłonie i zapytał starą panią, czy pozwoli obetrzeć

sobie trzewiki z kurzu. Karen wysunęła także swoje

nóżki.

– Ach, jakież piękne balowe pantofelki! – zawołał

stary żołnierz. – Siedźcie mocno przy tańcu! – i

uderzył dłonią o podeszwy.

Stara pani dala mu grosz i weszła z Karen do

kościoła.

Wszyscy ludzie w kościele patrzyli na czerwone

trzewiczki, które Karen miała na nogach, i wszystkie

obrazy ze ścian patrzyły na nie, a kiedy Karen uklękła

przed ołtarzem i przytknęła złoty kielich do ust,

myślała tylko o czerwonych trzewiczkach, i to tak, że

widziała je pływające w kielichu; zapomniała o

śpiewaniu psalmu, zapomniała o zmówieniu Ojcze

nasz.

Ludzie wyszli z kościoła i stara pani wsiadła do

powozu. Karen podniosła nogę, aby wsiąść również,

ale stary żołnierz, który stał tuż obok, powiedział:

„Ach, jakie piękne balowe pantofelki!” I Karen nie

mogła się oprzeć, musiała zrobić kilka tanecznych

kroków, a kiedy zaczęła, nogi tańczyły już same dalej,

było to tak, jak gdyby trzewiczki pozyskały władzę

nad nogami; tańczyła wokoło kościoła i nie mogła

ustać. Stangret podbiegł za nią, schwycił ją, podniósł i

wsadził do powozu, ale nogi tańczyły dalej same, tak

że straszliwie pokopała dobrą, starą panią. Nareszcie

zdjęto jej trzewiczki i nogi uspokoiły się.

W domu schowano trzewiczki do szafy, ale Karen

nie mogła się powstrzymać i wciąż na nie patrzyła.

Tymczasem stara pani zachorowała. Lekarze

powiedzieli, że nie będzie żyła, że trzeba ją bardzo

starannie pielęgnować i czuwać nad nią. Któż inny

miałby się temu poświęcić jak nie Karen? Ale w

mieście był wielki bal i Karen dostała zaproszenie;

spoglądała na starą panią, która i tak nie mogła żyć,

spoglądała na czerwone trzewiczki i myślała sobie, że

to przecież nie jest grzechem; potem włożyła

czerwone trzewiczki, przecież to było jej wolno,

potem poszła na bal, a potem zaczęła tańczyć.

Ale kiedy chciała skręcić na prawo, trzewiczki

tańczyły na lewo; a kiedy chciała wbiec do sali na

górę, trzewiczki zbiegły w dół na ulicę i dalej aż za

bramę miasta. Tańczyła w nich, musiała tańczyć, aż w

głąb dalekiego, ciemnego lasu.

Nagle zaświeciło coś wśród drzew, myślała, że to

księżyc, bo wyglądało jak oblicze ludzkie, ale to był

stary żołnierz z rudą brodą; siedział tam, kiwał głową

i mówił: „Ach, jakie piękne balowe pantofelki!”

Przelękła się i chciała zrzucić czerwone trzewiczki,

ale siedziały mocno; zerwała pończoszki, ale

trzewiczki przyrosły jej do nóg i musiała w nich

tańczyć, i tańczyła po polach i łąkach, w deszcz i w

pogodę, w noc i w dzień, a w nocy było najstraszniej.

Tańcząc, wbiegła na cmentarz, ale umarli nie

tańczyli wraz z nią, mieli co innego do roboty; chciała

usiąść na grobie nędzarza, gdzie rosła leśna paproć,

ale nie było już dla niej spokoju ani wytchnienia. A

kiedy w tanecznych skokach mijała otwarte drzwi

kościelne, ujrzała w nich anioła w długich, białych

szatach, skrzydła sięgały mu od ramion do ziemi,

oblicze jego było surowe i poważne, a w ręku trzymał

miecz, bardzo szeroki i błyszczący.

– Masz tańczyć! – rzekł – tańczyć w twoich

czerwonych trzewiczkach, aż staniesz się blada i

zimna, aż zeschnie się skóra na tobie jak na szkielecie.

Masz tańczyć od drzwi do drzwi i pukać tam, gdzie

mieszkają pyszne i próżne dzieci, aby cię usłyszały i

bały się ciebie! Tańczyć masz, tańczyć!...

– Łaski – zawołała Karen.

Ale nie słyszała już tego, co odpowiedział anioł,

gdyż trzewiczki uniosły ją poza bramę, dalej na pole,

poprzez drogę, poprzez ścieżkę, dalej dalej...

Pewnego ranka tańczyła przed drzwiami, które

dobrze znała. Z głębi domu dochodził śpiew

psalmów, wynoszono właśnie trumnę ubraną

kwiatami; wiedziała już, że to stara pani umarła.

Karen poczuła, że wszyscy ją opuścili i anioł Boży ją

przeklął.

Musiała tańczyć i tańczyła, tańczyła wśród

ciemnej nocy. Trzewiczki niosły ją po cierniach i

krzewach, które raniły jej nogi; tańczyła przez polanę

aż pod mały, samotny domek, wiedziała, że tam

mieszkał kat. Zastukała do okna i zawołała:

– Wyjdź do mnie! Wyjdź do mnie! Nie mogę wejść

do ciebie, bo muszę tańczyć!

A kat powiedział:

– Nie wiesz chyba, kim jestem. Ucinam głowy

złym ludziom i teraz czuję, że topór mój drży.

– Nie ucinaj mi głowy – prosiła Karen – bo nie

mogłabym odpokutować mojej winy, ale odetnij mi

nogi razem z czerwonymi trzewiczkami!

I wyznała swój grzech, a kat uciął jej nogi z

czerwonymi trzewiczkami; ale trzewiczki wraz z

nóżkami tańczyły dalej przez pole w głąb lasu.

Kat wystrugał jej kule i drewniane nogi, nauczył ją

psalmu, śpiewanego przez grzeszników, a ona

ucałowała rękę, która kierowała toporem, i poszła

przez polanę w powrotną drogę.

– Teraz odpokutowałam już za czerwone

trzewiczki! – powiedziała do siebie. – Teraz pójdę do

kościoła, aby mnie wszyscy zobaczyli! – I poszła

prędko w stronę kościoła, ale kiedy już tam

dochodziła, ujrzała czerwone trzewiczki, które

tańczyły przed nią, zlękła się i zawróciła.

Cały tydzień smuciła się i płakała gorzkimi łzami,

ale kiedy przyszła niedziela, powiedziała

sobie:

– Teraz już dość się nacierpiałam i namartwiłam!

Teraz już jestem tyle warta co ci, którzy siedzą w

kościele, zadowoleni z siebie! – I poszła odważnie

naprzód, ale zaledwie doszła do drzwi, ujrzała

czerwone trzewiczki tańczące przed nią, przeraziła

się, zawróciła i korzyła się całym sercem, żałując swej

winy.

Zgłosiła się na plebanię i prosiła, żeby ją przyjęli

do służby, będzie pracowała, będzie wszystko robiła,

czego od niej zażądają, nie chce żadnej zapłaty, tylko

dachu nad głową i aby być wśród ludzi. Pastorowa

zlitowała się nad nią i przyjęła ją do służby.

Była pracowita i rozumna. Siedziała cichutko i

słuchała jak pastor wieczorem czytał na głos Biblię.

Dzieci lubiły się z nią bawić, ale gdy mówiły o

strojach i świecidełkach i marzyły, aby być tak piękne

jak królowa, potrząsała głową.

Następnej niedzieli poszli wszyscy do kościoła i

chcieli ją zabrać ze sobą, ale ona spojrzała ze

smutkiem i ze łzami w oczach na swoje kule, więc

poszli wysłuchać słowa Bożego, a ona udała się sama

do swojej komórki, która była tak mała, że mieściło

się w niej tylko łóżko i krzesło; tam usiadła z książką

do nabożeństwa; a kiedy czytała nabożne modlitwy,

wiatr przyniósł jej dźwięki organów z kościoła i

wzniosła oczy zalane łzami, i modliła się:

– O Boże, zlituj się nade mną!

Wtedy słońce zaświeciło jasno i stanął przed nią

anioł Boży w białych szatach, ten sam, którego

widziała owej nocy przed drzwiami kościoła, nie miał

jednak już w ręku ostrego miecza, tylko prześliczną,

zieloną gałąź, obwieszoną różami, i dotknął nią

pułapu, który unosił się coraz wyżej, a tam gdzie go

dotknął zabłysła złota gwiazda. Dotknął ścian, które

rozstąpiły się tak, że mogła ujrzeć dźwięczące organy

i stare portrety pastorów i pastorowych; parafianie

siedzieli w paradnych krzesłach i śpiewali psalmy –

gdyż sam kościół przyszedł tutaj do komórki ubogiej

dziewczyny albo też ona znalazła się w kościele.

Siedziała w ławce razem z domownikami pastora, a

kiedy skończyli śpiewać psalm i zobaczyli ją, skinęli z

uśmiechem głowami i powiedzieli:

– To dobrze, żeś przyszła, Karen!

– To była łaska! – powiedziała.

I organy zadźwięczały, a głosy dziecięce w chórze

zabrzmiały miękko i rzewnie. Jasne promienie

słoneczne padały ciepłym blaskiem przez okno

prosto na ławkę kościelną, w której Karen siedziała;

serce jej było tak przepełnione słońcem, pokojem i

radością, że pękło; dusza jej pofrunęła na

promieniach słonecznych do Boga, a tam nikt już nie

pytał o czerwone trzewiczki.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

DZIECIĘCA PAPLANINA

 

W mieszkaniu kupca zebrało się liczne dziecięce

towarzystwo: były to dzieci ludzi bogatych i

znacznych; kupcowi dobrze się powodziło. Był

człowiekiem uczonym, chodził nawet na uniwersytet,

co stanowiło zasługę jego ojca, dzielnego człowieka;

ten początkowo był tylko handlarzem bydła, ale

uczciwością i pracą zdobył majątek, który kupiec

jeszcze pomnożył. Posiadał rozum i nawet serce, ale

mniej o tym mówiono aniżeli o jego pieniądzach.

Bywali u niego ludzie wytworni, arystokracja krwi

i arystokracja ducha, bywali też ludzie posiadający

jedno i drugie - szlachetną krew i rozum, albo tacy,

którzy nie mogli się pochwalić ani jednym, ani

drugim. Teraz zebrało się tam towarzystwo dzieci,

dzieci rozmawiały ze sobą, a dzieci rozmawiają

szczerze. Była wśród nich śliczna, mała dziewczynka,

ale bardzo zarozumiała: to służba zepsuła ją

pochlebstwami, rodzice bowiem byli na to zbyt

rozsądni. Ojciec jej był szambelanem - dziewczynka

wiedziała, że to strasznie dużo znaczy.

- Jestem dzieckiem szambelana - mówiła. Mogłaby

równie dobrze być dzieckiem z sutereny, bo na to,

aby być jednym lub drugim, nie ma się żadnego

wpływu; i opowiedziała innym dzieciom, że jest

dobrze urodzona, i dodała, że jeżeli się nie jest

"urodzonym" - pozostaje się niczym; wtedy nie

pomaga żadna nauka ani pilność, o ile się nie jest

"urodzonym", nie można nic osiągnąć.

A ci, których nazwisko kończy się na "sen" -

mówiła - z tych nic już w świecie nie będzie, trzeba

się wziąć pod boki i z daleka trzymać od tych "sen,

sen" - i to mówiąc podparła się swymi ślicznymi

rączkami pod boki; chciała pokazać, jak się to

powinno robić. Jej rączki były prześliczne, była

doprawdy zachwycająca.

Córeczka kupca rozgniewała się bardzo; jej ojciec

nazywał się Madsen, wiedziała, że jego nazwisko

kończyło się na "sen", odpowiedziała jej więc, jak

tylko mogła najdumniej:

- Mój ojciec może kupić karmelków za sto talarów i

wyrzucić je przez okno. Czy twój ojciec to potrafi?

- A mój - powiedziała córeczka literata - może

twego ojca i twego ojca, i wszystkich ojców opisać w

gazecie. Moja matka mówi, że wszyscy ludzie boją się

go, bo ojciec rządzi całym pismem.

I dziewczynka podniosła głowę do góry, jak gdyby

była prawdziwą księżniczką, która może zadzierać

głowę do góry.

Ale za uchylonymi drzwiami stał biedny chłopiec i

zaglądał przez szparę do środka. Nie wolno mu było

nawet wejść do pokoju, gdyż był biedny. Kręcił

kucharce rożen, a za to pozwoliła mu zajrzeć do

dzieci, które tak wesoło się zabawiały. Była to dla

niego wielka przyjemność.

"Gdybym to ja mógł być jednym z nich!" - myślał, a

potem usłyszał to, co tam mówiono, i sprawiło mu to

dużą przykrość. Rodzice chłopca nie mieli ani

jednego grosza schowanego na dnie kuferka i gazety

też nie mogli prenumerować, nie mówiąc już o tym,

aby w niej pisać, ale najgorsze było to, że nazwisko

jego ojca, tak jak jego własne nazwisko, kończyło się

na "sen". A więc nic już z niego nie będzie w życiu.

Było to bardzo smutne. Ale wiedział przynajmniej

jedno, że był urodzony. To było zupełnie pewne.

Wszystko to działo się jednego wieczora. Potem

przeszło wiele lat i dzieci wyrosły na ludzi. W mieście

wznosił się wspaniały dom, w którym znajdowały się

cudne rzeczy, wszyscy ludzie chcieli ten dom

oglądać, nawet ci, którzy mieszkali za miastem,

przybywali do miasta, aby obejrzeć ten dom.

Które z tych dzieci, o których opowiadaliśmy,

mogło nazwać ten dom swoim domem? Myślicie, że

to łatwo zgadnąć? Okazuje się, że wcale niełatwo.

Dom należał do tego biednego chłopca; pomimo że

nazwisko jego kończyło się na "sen", jednak coś z

niego wyrosło, nazywał się bowiem - Thorvaldsen.

A troje innych dzieci - dzieci szlachetnej krwi, i te

dumne ze swego majątku, i dzieci arystokratów

ducha? Żadne z nich nie wyróżniło się niczym

zasługującym na uwagę. Wyrosły wszystkie na

przyzwoitych ludzi, gdyż w istocie były to dobre

dzieci; to, o czym niegdyś myślały i mówiły, było

przecież jedynie dziecięcą paplaniną.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

DZIEŃ SĄDU OSTRATECZNEGO

 

Najświętszym dniem ze wszystkich dni w życiu

jest dzień naszej śmierci, jest to dzień sądny, wielki

dzień przemiany. Czy myślałeś już kiedyś poważnie

o tej potężnej, mądrej, ostatniej godzinie na ziemi?

Był sobie raz człowiek bardzo wierzący, jak

mówiono, bojownik o słowo, które mu było prawem,

gorliwy sługa surowego Boga. Nad łóżkiem jego stała

Śmierć o surowym i nie biańskim obliczu.

— Nadeszła godzina, musisz iść ze mną! —

powiedziała Śmierć i dotknęła lodowatymi palcami

jego nóg, tak, że zdrętwiały. Śmierć dotknęła jego

czoła, potem serca, które pękło. I dusza poszła za

Aniołem Śmierci.

Ale w ciągu tych niewielu sekund, które minęły

pomiędzy dotknięciem jego nóg, czoła i serca,

spłynęło na umierającego, jak fala morza, wszystko

to, co mu życie przyniosło i co w nim wzbudziło.

Jednym spojrzeniem ogarnia się wówczas zawrotne

głębie, jedną błyskawicą myśli przebiega się

niezmierzoną drogę. Jednym spojrzeniem zbiera się

sumę niezliczonych gwiazd na niebie, poznaje się

kulę ziemską i planety w nieogarnionym

wszechświecie.

W takiej chwili drży lękliwy grzesznik, nie ma

podpory dla siebie i jest mu tak, jakby zapadał się w

nieskończoną pustkę. Pobożny wznosi swą głowę ku

Bogu i oddaje mu się jak dziecko w słowach: „Niech

się dzieje wola Twoja!”

Ale ten konający nie miał nic z dziecka, czuł, że jest

mężczyzną. Nie drżał jak grzesznik, gdyż wiedział,

że był na- prawdę wierzącym. Trzymał się z całą

surowością przepisów religii. Wiedział, że miliony

muszą kroczyć szeroką drogą ku potępieniu. Mógłby

niszczyć ich ciała ogniem i mieczem, aby były tak

samo zniszczone jak ich dusze. Jego droga wiodła

teraz do nieba, gdzie łaska otwierała mu furtkę —

obiecana łaska.

Dusza poszła więc z aniołem śmierci, ale raz

jeszcze spojrzała na łoże, gdzie spowity w białe

prześcieradło leżał obraz z prochu, obce odbicie jego

Ja. A potem polecieli.

Lecieli i szli. Znaleźli się jakby w olbrzymiej sali, a

jednocześnie niby w lesie. Przyroda była ostrzyżona,

uporządkowana, powiększona i uszeregowana w

zaplanowany sposób. Panowała tu sztuka jak w

staroświeckich francuskich ogrodach — była to

maskarada.

— To jest życie ludzkie — powiedział Anioł

Śmierci.

Wszystkie postacie były mniej lub więcej

zamaskowane. Nie wszyscy przybrani w aksamit i

złoto byli najpotężniejsi; nie wszyscy, którzy nosili

szaty ubóstwa, byli najniżsi i najmniej ważni. Była to

przedziwna maskarada, a najdziwniejsze było, że

każdy ukrywał coś w fałdach sukni. Ale jeden

drugiemu zaglądał w fałdy i wtedy widać było

wyłaniające się spomiędzy nich zwierzęce łby. Jeden

miał głowę wykrzywionej małpy, inny obrzydliwego

kozła, śliskiego węża lub śniętej ryby.

Były to zwierzęta, które my wszyscy nosimy w

sobie. Zwierzęta zrośnięte z nami; skakały i chciały

się wydostać. Każdy przytrzymywał mocno zwierzę

pod ubraniem, ale byli tacy, co darli suknie na innych

i krzyczeli:

— Patrzcie, patrzcie, tak wygląda on, tak wygląda

ona! — i jeden obnażał nędzę drugiego.

— A jakie zwierzę było we mnie? — spytała

wędrująca dusza. Anioł Śmierci wskazał mu dumną

postać, która miała naokoło głowy różnobarwną

aureolę połyskującą jaskrawymi kolorami, ale w

sercu tego człowieka ukryte były nogi zwierzęcia,

nogi ptaka. Aureola nad jego głową była barwnym

ogonem pawia.

A kiedy powędrowali dalej, wielkie ptaki krzyczały

szkaradnie z gałęzi drzew, krzyczały wyraźnymi

ludzkimi głosami:

— Czy pamiętasz mnie, ty wędrowniku śmierci? —

były to wszystkie złe myśli i pożądania jego życia,

które do niego wołały: — Czy pamiętasz mnie?

I przez chwilę dreszcz przeniknął duszę, bo dusza

znała te głosy i złe myśli i pożądania, które wystąpiły

teraz jako świadkowie.

— W naszym ciele, w naszych złych skłonnościach

nie ma nic dobrego — powiedział zmarły — ale moje

myśli nie prze- mieniły się w czyny, świat nie oglądał

złych plonów — I pośpieszył jeszcze szybciej, aby

oddalić się od wstrętnych okrzyków. Ale wielkie,

czarne ptaki otoczyły go i krzyczały tak, jak gdyby

cały świat miał się o tym dowiedzieć. A on pobiegł

jak łania i przy każdym kroku uderzał się nogą o

ostre kamienie, raniły mu one stopy i bolało go to

bardzo.

— Skąd się wzięły te ostre kamienie? Leżą tu jak

zwiędłe liście na ziemi!

— To są te wszystkie nierozważne słowa, które

rzucałeś i które raniły serca o wiele bardziej, niż te

kamienie ranią twoje nogi!

— Nie myślałam o tym — powiedziała dusza.

— Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni —

rozbrzmiało w powietrzu.

— Wszyscyśmy grzeszyli — powiedziała dusza i

podniosła się znowu.

— Trzymałam się zasad Ewangelii i prawa,

robiłam, co mogłam. Nie jestem taka, jak inni!

I oto stali przed bramą niebieską i Anioł

Odźwierny zapytał:

— Kim jesteś? Powiedz mi, jakiej jesteś wiary i

jakich do- konałeś czynów?

— Wypełniałam surowo wszystkie przykazania.

Byłam pokorna przed oczami świata. Nienawidziłam

zła i złych, prześladowałam wszystkich, którzy

kroczyli szeroką drogą ku wiecznemu potępieniu. I

jeszcze teraz, jeżeli zaszłaby potrzeba, pragnę

walczyć ogniem i mieczem!

— Jesteś więc jednym z wyznawców Mahometa?

— spytał anioł.

— Ja? Nie, nigdy!

— „Kto wojuje mieczem, ten od miecza ginie”,

powiedział Syn Boży. Nie wyznajesz jego wiary.

Może jesteś synem Izraela, który mówi za

Mojżeszem:

„Oka za oko, ząb za ząb”? Synem Izraela, którego

groźny Bóg jest jedynym Bogiem tego narodu.

— Jestem chrześcijaninem!

— Nie poznaję tego po twej wierze i po twoich

czynach. Nauka Chrystusa jest pojednaniem, miłością

i łaską!

— Łaską! — rozbrzmiało po nieskończenie wielkiej

przestrzeni i otworzyła się brama niebios, i dusza

poszybowała ku szczęśliwości. Ale światło, które

promieniowało stamtąd, było tak oślepiające i

przenikliwe, że dusza cofnęła się, jak przed

wyciągniętym mieczem. Rozbrzmiały tony tak

łagodne, tak chwytające za serce, że żaden ziemski

język nie może tego wyrazić. Dusza zadrżała i

pochyliła się nisko, coraz niżej, ale wówczas

niebiańska jasność wtargnęła w nią i poczuła to,

czego nigdy przedtem nie czuła — ciężar swej dumy,

swej zatwardziałości i grzechu.

— To, co robiłam dobrego w życiu, robiłam

dlatego, że inaczej nie mogłam, ale zło było we mnie!

Dusza czuła się oślepiona czystym, niebiańskim

światłem. Upadała bezsilna. Wydawało jej się, że

zwinęła się w kłębek, niedojrzała dla niebieskich

bogactw, nie śmiała zwrócić swych myśli do

sprawiedliwego Boga jąkając:

— Łaski!

I oto zjawiła się łaska, nieoczekiwana łaska.

Bóg niebios był w całej nieskończenie wielkiej

przestrzeni, miłość Boga przeniknęła ją w

niewyczerpanej pełni.

— Duszo ludzka, bądź święta, cudna, pełna miłości

i wieczna! — brzmiały i śpiewały głosy niewidzialne

dookoła.

My wszyscy będziemy w ostatnim dniu naszego

ziemskiego życia drżeli tak, jak ta dusza przed

blaskiem i cudownością Nieba. Będziemy głęboko

upokorzeni, pokornie zginali się a mimo to będzie

nas unosiła jego miłość, jego łaska będzie nas

wyprostowywała. Wzniesieni na nowe tory,

oczyszczeni, szlachetniejsi, lepsi, będziemy się

zbliżali coraz bardziej do cudowności światła i

pokrzepieni przez nie, wzniesiemy się do wiecznej

jasności.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

DZIEWICA LODÓW

 

1. Mały Rudi

Pojedźmy do Szwajcarii, rozejrzyjmy się po tym

pięknym górskim kraju, gdzie lasy sięgają aż po

skaliste ściany dolin; wstąpmy na lśniące śniegowe

pola i znowu zejdźmy w dół na zielone łąki, gdzie

rzeki i strumienie śpieszą w dal, jak gdyby bały się,

że nie zdążą w porę do morza, aby zniknąć w jego

objęciach. Słońce grzeje w głębokich dolinach, grzeje

ono także olbrzymie masy śniegu, które z biegiem

czasu przekształcają się w błyszczące bloki lodu i

stają się ******ącymi lawinami, spiętrzonymi

lodowcami. Dwa takie lodowce leżą w głębokich

szczelinach górskich u stóp szczytów Schreckhornu i

Wetterhornu, niedaleko od górskiej wioski

Grindelwald; są one bardzo interesujące, toteż latem

przyjeżdża do nich mnóstwo ludzi ze wszystkich

stron świata; przebywają wysokie, okryte śniegiem

góry; przychodzą z głębokich dolin i muszą wspinać

się wiele godzin w górę, a w miarę jak się wznoszą,

doliny zapadają coraz głębiej i wyglądają tak, jakby

się na nie patrzyło z balonów. Częstokroć zwieszają

się nad nimi chmury jak ciężkie firanki dymu,

zakrywające szczyty gór podczas kiedy w dolinie,

gdzie widać wiele rozsypanych brązowych domków,

jeszcze świeci jeden promień słońca i pada na pasmo

promiennej zieleni, prześwietlając ją na wskroś.

Woda szumi huczy i pryska w dolinie, woda kipi, i

dzwoni w górze i wygląda jak jaskrawa, srebrna

wstęga ******ąca ze skał.

Po obu stronach drogi leżą drewniane domki, a

przy każdym domku widnieje małe pólko kartofli;

uprawianie go jest konieczne, gdyż w tych domkach

mieszka wiele osób, które trzeba wykarmić, dzieci

tutaj mnóstwo, a mają apetyt, co się zowie; wybiegają

ze wszystkich domów i otaczają podróżnych idących

piechotą czy też jadących powozami; wszystkie te

dzieci mają coś do sprzedania; malcy zachęcają do

kupna małych, ślicznie wyrzynanych z drzewa

domków, podobnych do tych, które stoją tu w

górach.

Czy deszcz pada, czy słońce świeci, dzieci zawsze

czyhają tutaj ze swymi towarami.

Przed dwudziestu kilku laty stawał tutaj nieraz, ale

zawsze w pewnym oddaleniu od innych dzieci, mały

chłopak, który też miał coś na sprzedaż; stał z miną

tak poważną i tak mocno ściskał obu rękami swoje

drewniane pudełko, jak gdyby nigdy nie chciał go

wypuścić; ale ta powaga i to, że dziecko było takie

małe, sprawiało, że chłopca zauważano, wołano go i

bardzo często sprzedaż udawała mu się znakomicie,

choć sam nie wiedział dlaczego. Wyżej w górach

mieszkał jego dziadek, który rzeźbił te śliczne, urocze

domki; tam w izbie stała szafa napełniona tego

rodzaju rzeźbami w drzewie; były tam dziadki do

orzechów, noże, widelce i pudełka ze ślicznymi

kwiatami lub skaczącymi kozicami; wszystko to

mogło nacieszyć oczy dziecięce, ale mały Rudi, tak się

bowiem nazywał chłopiec, najchętniej spoglądał na

starą fuzję zawieszoną pod sufitem, która miała

kiedyś stać się jego własnością, jak powiedział

dziadek, ale powinien do tego czasu wyrosnąć i

nabrać sił, aby móc ją udźwignąć. Mimo że był

jeszcze małym chłopcem, kazano mu już pasać kozy.

I jeżeli do zalet dobrego pastuszka należy

wdrapywanie się na skały z wychowankami-kozami

w zawody, to istotnie Rudi był dobrym pastuszkiem.

Wspinał się nawet trochę wyżej od nich; właził na

drzewa, bo sprawiało mu przyjemność wybieranie

gniazd ptakom. Był śmiały i zręczny, ale uśmiechał

się jedynie wtedy, gdy stał nad grzmiącym

wodospadem lub słuchał huku ******ącej lawiny.

Nigdy nie bawił się z innymi dziećmi; spotykał się z

nimi tylko wtedy, gdy dziadek posyłał go

sprzedawać zabawki, co nie sprawiało mu

przyjemności. Wolał włóczyć się samotnie po górach

lub siedzieć u dziadka i słuchać jego opowiadań o

dawnych czasach i o szczepie zasiedziałym w

Meiringen, miasteczku, z którego pochodził. Ludność

tego szczepu, jak mówiono, nie wywodziła się z

prastarych, tutejszych mieszkańców, ale

przywędrowała w późniejszych czasach. Przybyli z

północy, ale osiedli tutaj, gdzie przezywano ich

„Szwedami”. To była cała mądrość, którą Rudi

posiadał, ale Rudi wiedział bez porównania więcej,

co zawdzięczał obcowaniu z domowymi

zwierzętami, to jest wielkim psem Ajolą, którego

Rudi odziedziczył po swoim ojcu, i kocurem.

Zwłaszcza temu ostatniemu Rudi wiele zawdzięczał:

kot mianowicie nauczył go wspinaczki.

– Chodź ze mną na dach! – mówił kot, a Rudi go

rozumiał, i to jak najdokładniej, bo kiedy się jest

dzieckiem, nie umiejącym jeszcze mówić, rozumie się

równie dobrze mowę kur i kaczek, kotów, psów jak

mowę ojca i matki, tylko trzeba być małym. Nawet

laska dziadka potrafi wówczas rżeć i jest

prawdziwym koniem z głową, nogami i ogonem.

Niektóre dzieci jeszcze bardzo długo rozumieją tę

mowę; mówi się o nich, że są zatrzymane w rozwoju,

że strasznie długo pozostają dziećmi. Ale czegóż to

się nie mówi!

– Chodź ze mną na dach, mały Rudi! – były to

pierwsze słowa kota, które chłopiec zrozumiał. – To,

co ludzie opowiadają o spadaniu, jest tylko

wymysłem. Nie spada ten, kto się nie boi. Chodź,

postaw jedną łapkę, tak, a drugą, o, tak. Przednimi

łapkami musisz macać przed sobą. Musisz mieć oczy

w głowie i być zręcznym. Kiedy zobaczysz szczelinę,

przeskocz ją i trzymaj się mocno tak jak ja!

Rudi usłuchał. I dlatego to tak często siedział u

kota na dachu, siedział w towarzystwie kota na

szczytach drzew, nawet i na krawędziach skał, gdzie

już kot nie chodzi.

– Wyżej, wyżej! – namawiały go krzaki i drzewa. –

Czy widzisz, jak się wspinamy. Jak wysoko sięgamy i

jak się potrafimy uczepić na najwęższej nawet

krawędzi.

I Rudi wspinał się na góry, często jeszcze przed

wschodem słońca, pił chciwie swój poranny napój,

mocne, orzeźwiające powietrze. Napój, który potrafi

przyrządzać tylko Pan Bóg, a ludzie zaledwie mogą

odczytać receptę. Składa się na nią: świeża woń ziół

górskich, mięty i macierzanki z doliny. Wszystko, co

ciężkie, wsysają ciemne chmury, wiatr rozpędza je

nad lasami, woń z tych lasów przesyca powietrze,

które staje się lżejsze, czystsze, coraz czystsze. Taki

był napój poranny Rudiego.

Błogosławione córy słońca całowały jego policzki,

a Zawrót Głowy czyhał w pobliżu, ale nie śmiał się

do niego przybliżyć. Jaskółki, które miały aż siedem

gniazd na dachu domu dziadka, krążyły naokoło

niego i jego kóz i śpiewały: „My i wy! My i wy!”

Przynosiły one chłopcu pozdrowienia z domu od

wszystkich zwierząt, nawet od dwóch kur, jedynych

domowych ptaków, z którymi Rudi się nie zadawał.

Mimo iż był jeszcze mały, widział już kawał świata

i jak na takiego brzdąca odbył nie byle jakie podróże.

Urodził się w kantonie Wallis i przeniesiono go tu

przez góry, niedawno zawędrował piechotą aż do

Staubbach, które srebrną wstęgą spada ze

śnieżnobiałej Jungfrau – Śnieżnej Dziewicy. Był także

w Grindelwaldzie, przy dużym lodowcu, ale to

smutna historia, gdyż tam umarła jego matka.

– Tam stracił Rudi swą dziecięcą wesołość – mówił

dziadek.

Bo gdy Rudi nie miał jeszcze roku, śmiał się więcej,

niż płakał, jak to pisała matka, ale od czasu gdy

spędził wiele godzin w szczelinie lodowca, zmienił

się zupełnie. Dziadek nie lubił o tym mówić, lecz

wszyscy w okolicy znali tę historię.

Ojciec Rudiego był woźnicą dyliżansu. Wielki pies,

mieszkający w izbie, towarzyszył zawsze ojcu w

drodze przez Simplon w dół Jeziora Genewskiego. W

dolinie Rodanu, w kantonie Wallis, mieszkali krewni

Rudiego ze strony ojca: stryj był dzielnym łowcą

kozic i doskonałym przewodnikiem. Gdy Rudi nie

miał jeszcze roku, ojciec jego umarł i matka chciała

wrócić do swojej rodziny mieszkającej u stóp

Berneńskiego masywu; o parę godzin drogi od

Grindelwaldu mieszkał jej ojciec; był on snycerzem i

pracą swą zarabiał wcale nieźle. Wyruszyła w

czerwcu, z dzieckiem na ręku, w towarzystwie dwu

strzelców, do domu przez Gemmi w stronę

Grindelwaldu. Miała już większą część drogi za sobą,

dotarła przez przełęcz do śniegów, widziała już

ojczystą dolinę i dobrze znane, rozproszone domki;

pozostawał jej tylko do przebrnięcia jeden lodowiec.

Śnieg właśnie świeżo napadał i przykrył jedną ze

szczelin w lodzie, niezbyt głęboką, nie sięgającą aż do

dna, gdzie szumiała woda, ale w każdym razie głębiej

niż wzrost człowieka. Młoda kobieta z dzieckiem na

ręku pośliznęła się, osunęła się w tę szczelinę, i już

było po niej, nie krzyczała, nie westchnęła nawet,

słychać było tylko z głębi płacz dziecka. Upłynęła

przeszło godzina, zanim towarzysze kobiety zdołali

sprowadzić z najbliższej wioski drągi, sznury i

przywołać pomoc. Po długich wysiłkach wyciągnięto

ze szczeliny, jak sądzono, dwa trupy. Zastosowano

wszystkie możliwe środki, matki nie zdołano

uratować, dziecko jednak oprzytomniało. Dlatego to

do domu staruszka zamiast córki z dzieckiem zawitał

tylko wnuk, ten malec, który więcej się śmiał, niż

płakał, ale który teraz jak gdyby się od tego

odzwyczaił; zmiana nastąpiła pewnie w owej

lodowatej szczelinie, w tym dziwnym świecie, gdzie,

jak wierzy lud szwajcarski, dusze potępieńców

czekają na sąd ostateczny.

Jak gdyby szumiąca woda, zamarznięta w biegu i

ściśnięta w zielonawe bloki, spoczywa olbrzymi

lodowiec, kawały lodu ułożone jedne na drugich.

Głęboko pod nim biegnie rwący prąd stopionego

śniegu i lodu. Ogromne szczeliny i bezdenne

przepaści kryją się pod nim; jest to potężny pałac

lodowy, a mieszka w nim Dziewica Lodów, królowa

lodowców. Ta śmiercionośna, miażdżąca istota jest na

poły dzieckiem powietrza, na poły zaś groźną

władczynią rzek, dlatego to potrafi wspinać się z

szybkością kozicy na najwyższą krawędź lodowca,

gdzie najśmielsi nawet wspinacze muszą mozolnie

wykuwać stopnie w lodzie; na cieniutkich gałązkach

sosnowych żegluje po wodach strumieni, skacze z

kamienia na kamień, owiana swymi długimi,

śnieżnymi włosami i niebieskozieloną sukienką, która

połyskuje jak woda w szwajcarskich jeziorach.

– Zmiażdżyć, schwytać! – wołała. – Moja jest siła,

moja moc! Ukradziono mi pięknego chłopca.

Ucałowałam go, ale nie zacałowałam na śmierć. Żyje,

przebywa wśród ludzi, pasie kozy na zboczu, skacze

po skałach coraz to wyżej i wyżej, coraz dalej od

innych, ale nie ode mnie. On jest mój! Ja go schwycę!

I rozkazała Zawrotowi, by pomógł jej w tym

dziele. W lecie jest Dziewicy Lodów zbyt gorąco na

łąkach wśród zapachu mięty, miał ją więc zastąpić

Zawrót. Kręcił się i wił, dwoił i troił; Zawrót Głowy

ma mnóstwo sióstr, całe stado sióstr.

Dziewica Lodów wybrała najsilniejszy Zawrót

Głowy z tych wszystkich, które wirują po całym

świecie. Przesiadują one na poręczach wysokich

schodów, na galeriach wież, biegają jak wiewiórki po

krawędziach skał, skaczą z góry na dół, prują

powietrze jak pływak wodę i wabią swe ofiary, i

wciągają je do przepaści. Zawrót Głowy i Dziewica

Lodów chwytają wszystkich, którzy się do nich

zbliżą, jak złośliwy polip. Zawrót miał właśnie

schwytać Rudiego.

– Złapać! – powiedział Zawrót – to niełatwe

zadanie, ten szelma kot nauczył go swych sztuczek.

To dziecko posiada siłę, której nie mogę zwyciężyć,

nie mogę zbliżyć się do chłopca, gdy huśta się na

gałęzi nad przepaścią, i połechtać go w pięty albo

pchnąć, by wyleciał w powietrze.

Nie, nie mogę tego zrobić.

– Ale razem możemy to uczynić! – powiedziała

Dziewica Lodów. – Ty i ja, ja, ja!

– Nie, nie! – zabrzmiało w powietrzu jak gdyby

górskie echo dzwonów kościelnych, ale to był śpiew,

to była mowa, to był chór stopiony z różnych głosów

innych duchów przyrody, łagodnych, godnych

miłości i dobrych, to śpiewały córy słońca; co wieczór

igrają one w kształcie wieńca na szczycie gór,

rozpościerając swe skrzydła w blasku różowych

promieni, które stają się coraz czerwieńsze, im słońce

schodzi niżej. Ludzie mówią, że góry „się żarzą”.

Po zachodzie słońca córy słońca uciekają na

wierzchołki gór i tam śpią w białym śniegu aż do

świtu, wówczas zjawiają się na nowo. Kochają

kwiaty, motyle i ludzi, a spośród ludzi wybierają

sobie szczególnie małego Rudiego.

– Nie złapiecie go! Nie złapiecie go! – powtarzały.

– Chwytałam już większych i silniejszych! –

odpowiadała Dziewica Lodów.

Wówczas córy słońca zaśpiewały pieśń o

wędrowcu, któremu wicher porwał płaszcz i rzucił

do burzliwej rzeki: „Wicher porwał tylko odzież, ale

człowieka nie zwyciężył; wy, dzieci siły, możecie go

porwać, ale zatrzymać go nie zdołacie. Jest silniejszy i

ma mocniejszego ducha nawet od nas, wspina się

wyżej niż nasz rodzic – słońce. Zna zaklęcia, które

czują woda i wiatr, tak że muszą mu grać i służyć.

Was dławi ciężka, przytłaczająca waga, a on sięga

wyżej!”

Tak pięknie brzmi chór podobny do dzwonów.

A co rano promyki słoneczne zaglądały przez

jedyne okienko w domu dziadka do cichego

chłopczyny, córy słońca całowały jego policzki, chcąc,

by roztajały, ogrzały się, znikły lodowate pocałunki,

które niegdyś wycisnęła na jego twarzyczce

królewska Dziewica Lodów, wtedy gdy spoczywał w

ramionach martwej matki w głębokiej szczelinie

lodowej i jakby cudem został przywrócony do życia.

2. Podróż do nowego domu

Rudi skończył osiem lat; jego stryj z doliny

Rodanu, po drugiej stronie gór, postanowił go wziąć

do siebie; będzie mógł się tam więcej nauczyć i

wykształcić. Dziadek również to rozumiał i pozwolił

wnuczkowi odjechać.

Rudi miał więc wyruszyć w drogę; zanim pożegnał

się z dziadkiem, musiał powiedzieć „do widzenia”

przyjaciołom, a przede wszystkim staremu psu Ajoli.

– Ojciec twój był pocztowym woźnicą, a ja byłem

psem pocztowym! – powiedział Ajola. – Jeździliśmy

w górę i w dół. Znam dobrze psy i ludzi po tamtej

stronie gór. Nigdy nie miałem zwyczaju wiele mówić,

ale teraz, kiedy się mamy rozstać, mogę z tobą

pogadać trochę; opowiem ci historię, którą znam od

dawna i o której ciągle myślałem; nigdy nie mogłem

jej zrozumieć i ty jej nie zrozumiesz, ale to wszystko

jedno. To tylko z niej wywnioskowałem: że los nie

bywa sprawiedliwy ani dla ludzi, ani dla psów. Nie

każdemu psu dane było siedzieć na kolanach i

popijać mleczko, mnie się to nigdy nie przytrafiło, ale

widziałem w dyliżansie pieska podróżującego ze swą

panią; wzięli dla niego bilet jak dla człowieka, pani

jego, jakaś arystokratka czy udająca arystokratkę,

zabrała ze sobą butelkę mleka, dawała mu pić z niej,

dostawał ciasteczka, ale nie raczył ich zjadać,

obwąchiwał je tylko, a pani zjadała. Ja zaś biegłem w

kurzu obok pojazdu, byłem taki głodny, jak tylko pies

może być; przeżuwałem swoje myśli, nie było to w

porządku, ale ileż to rzeczy jest nie w porządku na

świecie.

Chociaż nie wiem jak chciałbyś siedzieć na

kolanach i jechać w powozie, nie wywojujesz sobie

tego i nic nie pomożesz ani szczekaniem, ani wyciem!

Tak mówi Ajola, a Rudi uściskał go i ucałował

prosto w wilgotny nos. Potem wziął na ręce kota, ale

ten zaczął się wyrywać.

– Zrobiłeś się dla mnie zbyt silny! – powiedział. –

A nie chcę używać na ciebie pazurów. Możesz, ile

chcesz, chodzić po górach, nauczyłem cię tego. A

pamiętaj idąc, że nie spadniesz, jeśli się nie będziesz

bał.

To mówiąc kot uciekł. Nie chciał, by Rudi widział,

że smutek wyzierał mu z oczu.

Po izbie biegały kury. Jedna z nich nie miała ogona,

bo jakiś turysta, który się chciał zabawić w

myśliwego, wziął ją za drapieżnego ptaka i ustrzelił

jej ogon.

– Rudi pójdzie za góry! – powiedziała kura.

– Ciągle się śpieszy! – odparła druga. – A ja nie

lubię się żegnać! – I obie podreptały dalej.

Chłopiec powiedział „do widzenia” także i kozom.

Zabeczały: „Zabierz mnie, mnie, mee!”, i to było

bardzo żałosne.

Właśnie dwóch dzielnych przewodników z okolicy

wybierało się na tamtą stronę, mieli przejść przez

przełęcz Gemmi. Zabrali chłopca ze sobą. Szli na

piechotę. Była to uciążliwa wędrówka dla takiego

malca, ale był silny i śmiały i nie dał się zmęczyć.

Jaskółki odprowadziły go kawałek drogi. – My i

wy! My i wy! – śpiewały. Droga wiodła obok rwącej

rzeki Lütschine, która wypływa licznymi małymi

potokami z lodowca z Grindelwald; przerzucone

pnie i kamienie zastępują tu mosty. Minęli zarośla

olszyny i zaczęli się wspinać w górę w tym miejscu,

gdzie lodowiec spływa ze skalnej ściany, potem

dostali się na powierzchnię lodowca i posuwali się po

płytach lodowych lub obchodzili większe góry lodu.

Rudi musiał chwilami pełzać na czworakach, oczy

płonęły mu z zachwytu, a jego podkute żelazem buty

tak mocno stukały, jak gdyby Rudi za każdym

krokiem chciał zostawić tu swój ślad. Czarny nalot

ziemi, naniesiony strumieniem, okrywał lodowiec, ale

błękitnozielony, lśniący jak szkło lód widniał jednak

spod nalotu; co pewien czas trzeba było okrążać małe

jeziorka utworzone przez groble w lodzie i w

wędrówce tej natrafiono na olbrzymi kamień

chwiejący się na skraju dużej szczeliny lodowej.

Kamień poruszony ze swego miejsca potoczył się w

dół, zniknął w przepaści, a przeciągłe echo jak

grzmot wydobywało się z pustych głębin, ze szczelin

Gletscheru.

Szli w górę, wciąż w górę. Lodowiec także wspinał

się pod górę niczym rzeka piętrzących się,

zamarzniętych fal, uwięzionych pomiędzy ostrymi

skałami. Przez chwilę przeleciała przez głowę

chłopca myśl, że w jednej z takich zimnych, głębokich

przepaści spoczywał w ramionach matki; ale szybko

otrząsnął się z tych myśli, nie znaczyły one dla niego

więcej niż wszystkie inne historie, których się

nasłuchał. Od czasu do czasu mężczyźni sądząc, że

droga jest zbyt trudna dla malca, podawali mu rękę,

ale on był niezmordowany i po gładkim lodzie szedł

tak pewnie i lekko jak kozica. Teraz dotarli już do

terenu skalnego i szli to pośród nagich, nie

porośniętych mchem skał, to znów wśród

kosodrzewiny albo zielonych łąk. Krajobraz zmieniał

się co chwila. Wokoło wznosiły się góry pokryte

śniegiem, których nazwy znał tak dobrze każdy

chłopiec miejscowy: Jungfrau, Mnich, Eiger. Rudi

nigdy przedtem nie był na takiej wysokości, nigdy

nie stąpał po śnieżnych polach: teraz zaś leżały przed

nim ze swymi nieruchomymi, śnieżnymi falami, z

których wiatr co pewien czas zdmuchiwał płatki

śniegu jak pianę fal morskich. Lodowce stoją tu jak

gdyby obok siebie, a każdy z nich jest oddzielnym

pałacem Dziewicy Lodów, której cała moc i wola

skierowana jest ku temu, by chwytać i grzebać.

Słońce grzało mocno, śnieg oślepiał i zdawał się

usiany błękitnymi błyskami diamentów. Niezliczone

ilości martwych owadów, przeważnie motyli i

pszczół, leżały na śniegu. Zapędziły się zbyt wysoko

lub przygnał je tu wiatr i zamarzły na mrozie. Nad

Wetterhornem wisiała ciemna chmura, zniżała się

ona groźnie, jak gdyby ukrywając, że chowa w

swoim wnętrzu halny wiatr, niebezpieczny, gdy się

rozpęta. W pamięci Rudiego utkwiło na zawsze

wrażenie tej wędrówki, wznoszenie się w górę nocą i

znowu schodzenie w dół, głębokie przepaście skalne,

w których woda w ciągu nieskończonej ilości lat

przegryzała kamienie.

Podróżni przenocowali w opuszczonej, kamiennej

kolebie po drugiej stronie śnieżnego pola. Znaleźli tu

węgiel drzewny i gałązki sosnowe; natychmiast

rozpalono ogień i w miarę możności przygotowano

nocleg; mężczyźni rozsiedli się przy ogniu, zapalili

fajki i pili gorący korzenny napój, który sami

przyrządzili. Rudi też otrzymał swoją porcję i zaczęto

rozmawiać o tajemniczych istotach alpejskich, o

dziwacznych, olbrzymich wężach w jeziorach

górskich i o armii upiorów, które przenoszą

uśpionych wędrowników do pięknego, pływającego

miasta Wenecji; o dzikim pasterzu, który gna swe

czarne owce przez ścieżki wśród łąk; choć ich nikt

nigdy nie widział, ale wyraźnie słyszano dźwięk ich

dzwoneczków i straszliwe beczenia stada. Rudi

słuchał z uwagą, ale nie bał się, obce mu było uczucie

strachu i zdawało mu się, że słyszy nawet upiorne

beczenie; ba! stawało się coraz wyraźniejsze,

mężczyźni także je posłyszeli, przestali gadać,

nasłuchiwali i powiedzieli chłopcu, że nie wolno mu

zasypiać. To był halniak, ten gwałtowny wicher

górski, który zwala się z gór w doliny, łamie drzewa

jak wątłe trzcinki i przenosi drewniane domy z

jednego brzegu rzeki na drugi, jak my figurki na

szachownicy.

Po godzinie wszystko ucichło i Rudiemu

pozwolono zasnąć. Zmęczony wędrówką, zasnął jak

na komendę.

Wczesnym rankiem ruszyli w dalszą drogę. Słońce

oświecało tego dnia Rudiemu nowe, nieznane góry,

lodowce i śnieżne pola. Weszli do kantonu Wallis i

znaleźli się z drugiej strony tych gór, które widać z

Grindelwaldu, ale byli jeszcze daleko od nowego

domu. Przed oczyma chłopca roztoczyły się inne

doliny, inne łąki, lasy i górskie ścieżki, zobaczył inne

domy i innych ludzi. Ale jakich ludzi! Byli to kretyni

o tłustych nieprzyjemnych, bladożółtych twarzach,

szyje ich opadały w grubych, obrzydliwych fałdach

jak worki. Bezsilnie włóczyli się po drogach i

spoglądali na obcych głupimi oczyma; najstraszniej

wyglądały kobiety. Więc to mieli być ludzie jego

nowej ojczyzny?

3. Stryj

W domu stryja, do którego Rudi przybył, ludzie

wyglądali, na szczęście, zwyczajnie. Był tu tylko

jeden kretyn, biedny, słaby na umyśle chłopak, jeden

z tych, którzy wędrują po kantonie Wallis z domu do

domu i w każdej rodzinie zostają po parę miesięcy.

Biedny Saperli był właśnie w domu stryja, gdy Rudi

tam przybył.

Stryj był jeszcze dzielnym strzelcem, a prócz tego

zajmował się bednarstwem, żona jego była żywą,

małą kobietką o ptasiej twarzyczce, orlich oczach i

długiej owłosionej szyi.

Dla Rudiego wszystko tu było nowością: stroje,

obyczaje, a nawet mowa, ale do tej potrafił się jako

dziecko szybko przyzwyczaić. W porównaniu z tym,

do czego przywykł u dziadka, panował tu ogromny

dobrobyt. Izba, w której mieszkali, była obszerniejsza,

ściany ozdobione były skórami kozic i

wyczyszczonymi strzelbami, a przed obrazem Matki

Boskiej nad drzwiami płonęła lampka i jaśniały

świeże różyczki alpejskie.

Stryj, jak się rzekło, był jednym z najlepszych

okolicznych myśliwych polujących na kozice, i

jednym z najdoświadczeńszych przewodników. W

tym domu miał Rudi znaleźć najczulsze pieszczoty;

dotychczas pieszczono tu tylko starego, ślepego,

głuchego wyżła, który co prawda nie mógł już pełnić

służby, ale pełnił ją niegdyś; pamiętano o jego dawnej

dzielności i dlatego zaliczano go do rodziny i

obdarzano niejednym smacznym kąskiem. Rudi

pogłaskał psa. Ten zrazu nie dał się pieścić, bo

uważał chłopca za obcego, ale już wkrótce Rudi

wkradł się do serc wszystkich mieszkańców tego

domu.

– U nas w kantonie Wallis nie jest wcale tak źle.

Mamy tu kozice, które nie wymierają tak szybko jak

kozły; teraz jest lepiej niż w dawnych czasach, mimo

że tak chwalą przeszłość; nasze czasy są lepsze.

Zrobiła się jak gdyby dziura w worku; przez naszą

dolinę przelatuje świeży prąd powietrza. Gdy opada

to, co jest stare i zużyte, wychodzi zawsze na jaw coś

lepszego.

Tak mówi stryj, a gdy się rozgadał, opowiadał o

czasach swego dzieciństwa, o tym, jak to było

wówczas, gdy kanton Wallis był jeszcze zamkniętym

workiem, jak się wyrażał, pełnym kretynów i

chorych.

– Ale przyszli do nas francuscy żołnierze; byli jak

prawdziwi lekarze: zabijali chorobę razem z chorymi.

Francuzi umieją się tłuc na różne sposoby, a ich

dziewczęta również.

I przy tym kiwał stryj głową w stronę żony, która

była Francuzką, a ona śmiała się do niego.

– Francuzi umieją tłuc kamienie, tak że te aż

ustępują, wykuli oni w kamieniu drogę, zrobili drogę

przez Simplon, przebitą wśród skał, taką drogę, że

teraz mogą powiedzieć trzyletniemu dziecku: „Idź do

Włoch. Trzymaj się tylko szosy.” I dziecko trafi do

Włoch, o ile nie zboczy z szosy.

A potem stryj zaśpiewał francuską pieśń i wznosił

okrzyki na cześć Napoleona Bonaparte.

Wtedy to usłyszał Rudi po raz pierwszy o Francji,

o wielkim mieście Lyonie nad Rodanem.

Stryj bywał w tym mieście.

Rudi miał w ciągu paru lat wykształcić się na

zręcznego strzelca. Stryj mówił, że ma do tego

zdolności. Uczył go więc jak ma trzymać strzelbę, jak

celować, jak strzelać; w porze polowania zabrał go ze

sobą w góry i dawał mu do picia ciepłą krew kozicy:

to chroni strzelca przed zawrotem głowy; uczył go,

jak poznawać, kiedy i z jakich zboczy skał będą się

toczyły lawiny, w południe czy wieczorem, w

zależności od działania promieni słonecznych, kazał

mu obserwować skoki kozic i od nich uczyć się

zręczności i równowagi, one miały mu pokazywać,

jak ma się trzymać zawsze na nogach, a wówczas gdy

nie ma już miejsca na stopy, jak się czepiać skały

łokciami, na muskułach łydek i ud, a nawet na

mięśniach karku.

Kozice są mądre, stawiają warty, które ostrzegają

przed człowiekiem, ale strzelec musi być mądrzejszy:

zachodzić je pod wiatr; może je oszukać, gdy postawi

na kiju swoją kurtkę i kapelusz, kozica to bierze za

człowieka. Ten żart zrobił stryj któregoś dnia. gdy

poszedł z Rudim na polowanie.

Skalna ścieżka była wąska, nie była to właściwie

ścieżka, tylko gzyms, wiodący nad zawrotną

przepaścią. Śnieg, który tu leżał, roztajał do połowy i

kamienie obsuwały się spod nóg, dlatego też stryj

położył się na brzuchu i tak czołgał się naprzód.

Każdy kamień, który się osuwał spadał w przepaść,

uderzał się, skakał i toczył się znowu i odbijał się ze

skały na skałę, zanim znalazł spokój w czarnej głębi.

Rudi stał mniej więcej o sto kroków za stryjem na

wysuniętym cyplu skalnym. Nagle ujrzał

olbrzymiego orła krążącego nad stryjem; jedno

potężne uderzenie skrzydeł wystarczyłoby, by strącić

pełzającego na skale robaka w przepaść i zamienić go

w padlinę. Stryj miał oczy utkwione w kozicę, która

wraz ze swoim małym ukazała się po tamtej stronie

skały. Rudi utkwił wzrok w ptaku, zrozumiał, do

czego zmierza, i już schwycił fuzję, aby strzelić, gdy

w tej chwili kozica skoczyła, stryj wystrzelił i położył

ją trupem, ale jej młode uciekło w takich podskokach,

jak gdyby całe życie miało do czynienia ze strachem i

ucieczką. Olbrzymi ptak, przerażony wystrzałem,

wzbił się w powietrze. Stryj nie przeczuwał

niebezpieczeństwa, dowiedział się o nim dopiero od

Rudiego.

Gdy rozweseleni wracali do domu i stryj gwizdał

jakąś piosenkę ze swych chłopięcych czasów,

usłyszeli nagle niedaleko jakiś dziwny odgłos;

obejrzeli się, potem spojrzeli w górę i zobaczyli

zwieszającą się ze stromej ściany skalnej płachtę

śnieżną, podobną do kawału płótna kołysanego przez

wiatr. Powierzchnia jej zaczęła się łamać jak płyty

marmuru, zamieniła się w spienione, wartkie wody,

ryczące jak odległe grzmoty. Była to lawina śnieżna,

nie spadała wprost na Rudiego i jego stryja, ale w

każdym razie blisko, zbyt blisko od nich.

– Trzymaj się mocno, Rudi – zawołał stryj. –

Trzymaj się z całych sił!

Rudi objął ramieniem pień drzewa i trzymał się

mocno, a stryj wdrapał się na drzewo i trzymał się

gałęzi, podczas gdy lawina przeciągała o kilkanaście

stóp od nich, ale napór powietrza, będący jakby

skrzydłami lawiny, siał wokół spustoszenie, łamał

drzewa jak suche patyki i odrzucał je daleko. Rudi

leżał przyciśnięty do ziemi; pień drzewa którego się

trzymał, wyrwało z ziemi, odłamaną koronę

odrzuciło daleko; wśród połamanych gałęzi leżał stryj

ze zmiażdżoną głową, dłoń jego była jeszcze ciepła,

ale twarz już nie do poznania. Rudi stał blady i

drżący. Była to pierwsza chwila przerażenia w jego

życiu, pierwszy moment, kiedy odczuł zagadkę życia

i śmierci.

Późnym wieczorem powrócił ze straszną wieścią

do domu, który stał się teraz domem żałoby. Żona

stała bez słowa, bez łez; i dopiero gdy przyniesiono

nieboszczyka, wybuchła rozpaczliwym płaczem.

Biedny kretyn ukrył się w swoim łóżku, cały dzień

nie wychodził, dopiero pod wieczór przyszedł do

Rudiego.

– Napisz mi list! – poprosił. – Saperli nie umie

pisać. Saperli zaniesie na pocztę!

– List od ciebie? – spytał Rudi. – Do kogo?

– Do pana Jezusa!

– Do kogo?

A wtedy głupi, tak bowiem nazywali kretyna,

spojrzał żałośnie, złożył dłonie i powiedział

uroczyście i pobożnie:

– Jezusa Chrystusa. Saperli mu napisze, że on chce

leżeć umarły, a nie pan tego domu!

Rudi uścisnął mu rękę.

– List nie dojdzie. Ten list nam go nie wróci! –

powiedział.

Ale nie potrafił biedakowi wytłumaczyć tej

niemożliwości.

– Teraz ty jesteś podporą tego domu! –

powiedziała do Rudiego stryjenka.

I tak się stało.

4. Babeta

Kto jest najlepszym strzelcem w całym kantonie

Walis? – O tym wiedziały dobrze kozice.

– Strzeżcie się Rudiego! – mogłyby powiedzieć.

Kto jest najpiękniejszym strzelcem?

– Rudi! – odpowiadały dziewczęta, ale nie mówiły:

– Strzeżcie się go! Nie mówiły tego nawet

najpoważniejsze matki, gdyż uśmiechał się do nich

tak samo mile jak do młodych córek. Był taki świeży i

wesoły, policzki miał smagłe, zęby białe, a oczy

błyszczące i czarne jak węgiel. Był pięknym chłopcem

i miał dopiero dwadzieścia lat. Nie szkodziła mu

lodowata woda, gdy w niej pływał, bo umiał się tak

w wodzie zwijać jak ryba. Wspinał się na góry jak

nikt inny, potrafił przylgnąć do skały jak ślimak, miał

wspaniale rozwinięte mięśnie i ścięgna; przydawało

mu się to w skokach, których nauczył się najpierw od

kota, a potem od kozic. Rudi był najlepszym

przewodnikiem, godnym pełnego zaufania, więc

mógł sobie w ten sposób zarobić mnóstwo pieniędzy.

Do zawodu bednarskiego, którego również nauczył

go stryj, nie miał zbytniego pociągu. Za to z

zamiłowaniem strzelał do kozic, i to także przynosiło

mu dochód. Słowem, Rudi był, jak to powiadają,

doskonałą partią, o ile tylko nie zechciałby sięgać za

wysoko. W tańcu był takim tancerzem, o jakim śniły

dziewczęta, a niejedna marzyła o nim i na jawie.

– Pocałował mnie w tańcu! – powiedziała Aneta,

córka nauczyciela, do swej najlepszej przyjaciółki, ale

nie powinna była tego opowiadać nawet najlepszej

przyjaciółce. Taka wiadomość nie daje się zachować

w tajemnicy, jest jak piasek w dziurawym worku:

natychmiast przelatuje; wkrótce już wszyscy

wiedzieli o tym, że taki dzielny chłopak jak Rudi

całuje w tańcu, a przecież pocałował wcale nie tą,

którą najbardziej pragnął pocałować.

– Uważajcie! – powiedział pewien stary strzelec. –

Zaczął od Anety, a jak tak pójdzie dalej, to

po A nastąpi cały alfabet!

Na razie całus w tańcu to był jedyny temat plotek o

Rudim, a tymczasem ucałował on nie tę, która była

kwieciem jego serca.

Na dole, pod Bex, pomiędzy dużymi drzewami

orzechowymi, nad górskim potokiem, mieszkał

bogaty młynarz. Dom mieszkalny był trzypiętrowy,

ozdobiony wieżyczkami, z dachem pokrytym blachą,

która błyszczała w blasku słońca i księżyca. Na

najwyższej z wieżyczek znajdowała się chorągiewka

wskazująca pogodę, w kształcie strzały

przeszywającej jabłko, na pamiątkę Wilhelma Tella.

Młyn wyglądał zamożnie i malowniczo, nadawał się

do opisania i namalowania, ale młynarzowej córki nie

sposób było ani opisać, ani namalować; tak

przynajmniej sądził Rudi i dlatego właśnie jej obraz

wyrył mu się w sercu; oczy jej promieniały jak jasny

płomień, toteż i Rudiego uczucie ogarnęło tak nagle

jak pożar.

Najdziwniejsze było to, że młynarzówna, piękna

Babeta, nic o tym nie wiedziała. Ona i Rudi nie

zamienili ze sobą jeszcze ani jednego słowa.

Młynarz był bogaty i z tego powodu jego córka

była nieprzystępna, prawie nieosiągalna. Ale Rudi

wierzył, że nie ma takiej wysokości, na którą nie

potrafiłby się wdrapać. Trzeba się tylko wspinać, a

nie spada ten, kto jest pewien, że cel osiągnie. Taką

naukę wyniósł jeszcze z domu.

Zdarzyło się, że Rudi miał interes w Bex. Była to

daleka droga, a koleje wówczas nie istniały. Od

lodowca rodańskiego, hen u stóp góry Simplon,

pomiędzy rozmaitej wielkości szczytami, wije się w

dolinie Wallis potężna rzeka Rodan, która wiosną

wzbiera i zalewa niszczycielską falą pola i drogi.

Pomiędzy miejscowościami Sion i St. Maurice dolina

wygina się w łuk, załamuje jak łokieć i za St. Maurice

zwęża tak, że mieści się tam tylko łożysko rzeki i

wąska szosa u jej brzegów. Stara wieża, wzniesiona

jako baszta strzegąca kantonu Wallis, który się tu

właśnie kończy, spogląda z urwiska górskiego na

kamienny most i gmach celny naprzeciwko; tu

rozpoczyna się kanton Vaud, a najbliższa

miejscowość nadgraniczna to Bex. Urodzajne te

strony, im dalej się idzie, tym piękniej wszystko

kwitnie i dojrzewa, jest się jak gdyby w ogrodzie

zasadzonym kasztanowymi i orzechowymi

drzewami; gdzieniegdzie rosną zwarte cyprysy i

granaty; jest tu ciepło jak na południu, ma się

wrażenie, że się przyjechało do Włoch.

Rudi dotarł do Bex, załatwił swą sprawę, ale nie

spotkał nigdzie nie tylko Babety, lecz nawet żadnego

z młynarczyków. Nie stało się tak, jak sobie pomyślał.

Nadszedł wieczór. Powietrze przepełnione było

wonią macierzanki i kwitnących lip; nad zielonymi,

lesistymi zboczami gór spoczywał jak gdyby błękitny

welon; panowała cisza, ale nie była to cisza snu ani

spokój śmierci, było tak, jak gdyby natura

powstrzymała oddech i stanęła nieruchomo, pozując

do fotografii na błękitnym tle nieba. Tu i ówdzie stały

wśród drzew słupy podtrzymujące drut

telegraficzny, ciągnęły się przez tę cichą dolinę. Pod

jednym z takich słupów czerniło się coś, co można

było wziąć za pień drzewa. Był to jednak Rudi; stał

cicho jak wszystko, co go otaczało, ale nie spał, a tym

bardziej nie był martwy. Jakże często bywa, że przez

drut telegraficzny przebiegają ważne zdarzenia

światowe czy wypadki niezmiernej wagi życiowej dla

poszczególnych osób, a drut ani drżeniem, ani

dźwiękiem nie zdradza tego; tak samo przez istotę

Rudiego przelatywały potężne myśli o szczęściu jego

całego życia, od tej chwili „nie ustające myśli”. Oczy

utkwione miał w jednym punkcie błyszczącym

pomiędzy liśćmi, w światełku płonącym w oknie

pokoju młynarza, w domu, gdzie przebywała Babeta.

Kto spojrzałby w tej chwili na nieruchomo stojącego

Rudiego, mógłby pomyśleć, że przyczaił się, aby

upolować kozicę, ale on sam raczej przypominał

kozicę, która potrafi godzinami stać nieruchomo, jak

wyrzeźbiona w głazie, dopóki staczający się kamień

nie spłoszy jej do skoku i ucieczki. To samo stało się z

Rudim, spłoszyła go myśl.

– Nie należy rezygnować z odwiedzin w młynie –

powiedział do siebie. – Dobry wieczór młynarzowi,

piękny ukłon dla Babety? Nie ginie ten, kto wierzy.

Babeta musi mnie przecież wreszcie zobaczyć, skoro

mam zostać jej mężem.

Rudi roześmiał się; był pełen wiary w siebie.

Poszedł do młyna, wiedział, czego chce; chciał

Babety. Wezbrane, żółtobiałe wody rzeki płynęły, a

wierzby i lipy zwieszały swe gałęzie nad wodami.

Rudi szedł wzdłuż brzegu i stało się jak w starej,

dziecięcej piosence:

A w domu młynarza nikogo

nie było,

zamiast gospodarza kocię

się kręciło.

Kot domowy stał na schodach, wyginał grzbiet i

mówił: „Miau”, ale Rudi nie zważał na to, co on

powiada. Zapukał, nikt nie posłyszał, nikt nie

otworzył.

– Miau – powiedział kot. Gdyby Rudi był jeszcze

dzieckiem, pojąłby, że to znaczy: „Nikogo nie ma w

domu.” Ale nie zrozumiał, więc wszedł do młyna i

zapytał. Tam mu odpowiedziano.

Młynarz wyjechał daleko, do Interlaken – „inter

lacus, między jeziorami”, jak to uczenie objaśnił

nauczyciel, ojciec Anety; tak daleko pojechał młynarz

i zabrał ze sobą Babetę na uroczyste święto strzelców,

które miało się rozpocząć nazajutrz i potrwać cały

tydzień i na które zjechali się Szwajcarzy ze

wszystkich niemieckich kantonów.

Biedny Rudi! Nie wybrał najodpowiedniejszej pory

na podróż do Bex. Teraz nie pozostawało mu już nic

innego, tylko wracać do domu. Tak też uczynił;

ruszył przez St. Maurice i Sion do swej własnej

doliny, do swoich własnych gór. Ale nie rozpaczał.

Gdy nazajutrz wzeszło słońce, był znowu w

doskonałym humorze, a właściwie nigdy go nie

tracił.

– Babeta jest w Interlaken, o parę dni drogi stąd –

mówił do siebie. – To daleko, o ile się jedzie szosą, ale

o wiele bliżej, gdy się idzie przez góry, a to jest

właściwa droga dla strzelca. Znam tę drogę,

przebywałem ją już raz. Tam przecież jest mój dawny

dom, tam mieszkałem u dziadka, a w Interlaken jest

święto strzelców. Będę tam pierwszy i przy Babecie

będę pierwszy, niech się tylko z nią poznam!

Włożywszy do lekkiego plecaka swoje odświętne

ubranie, ze strzelbą i torbą myśliwską u boku, ruszył

Rudi w góry. Droga nie była taka krótka, jak

przypuszczał, ale zjazd strzelecki dopiero się

rozpoczął, a miał trwać przeszło tydzień. Młynarz z

córką przez cały ten czas mieli mieszkać u krewnych

w Interlaken. Rudi szedł przez przełęcz Gemmi i miał

zamiar schodzić w dół obok Grindelwaldu.

W świeżym, lekkim i ożywczym powietrzu gór

szedł Rudi wesół i krzepki naprzód. Dolina schodziła

coraz niżej, widnokrąg rozszerzał się coraz bardziej,

tu wznosił się jeden wierzchołek śnieżny, tam znowu

drugi i po chwili Rudi miał przed oczyma cały

alpejski łańcuch. Rudi znał każdy szczyt, szedł prosto

na Schreckhorn, który wystrzela w górę swym biało

przypudrowanym, kamiennym palcem.

Wreszcie przedostał się przez grzbiet gór.

Trawiaste zbocza spływały w dół, ku ojczystej

dolinie, powietrze było lekkie i lekko było na duszy;

góra i dolina tonęły w kwiatach i zieleni, serce

przepełniały młodzieńcze myśli; starość nigdy nie

nadchodzi, nie trzeba umierać – żyć, rządzić, używać!

Czuł się wolny jak ptak, lekki jak ptak! A jaskółki

krążyły wkoło niego i jak w dzieciństwie wołały: „My

i wy! My i wy!” Wszystko było lotne i radosne.

Nisko w dole roztaczała się łąka z jej aksamitną

zielenią, usiana brunatnymi domkami, wody

Lütschiny kipiały i szumiały. Rudi widział lodowiec z

jego szklistozielonymi krawędziami w

przybrukanym śniegu, widział głębokie szczeliny,

lodowiec dolny i górny. Dźwięk dzwonów

kościelnych dolatywał do niego na górę, jak gdyby

chciano powitać go w ojczystym kraju. Serce biło mu

mocniej i wezbrało tak, że nie było w nim miejsca dla

Babety, tak bardzo przepełnione było

wspomnieniami.

Znowu szedł drogą, przy której niegdyś stał jako

malec, sprzedając z innymi dziećmi wycinane z

drzewa domki. Tam wysoko za sosnami stał jeszcze

dom jego dziadka; mieszkali w nim obcy ludzie. Na

drogę wybiegły dzieci, jedno z nich wyciągnęło ku

niemu alpejską różę. Rudi Wziął kwiat, uważał to za

dobrą wróżbę i pomyślał o Babecie. Wkrótce dotarł

już do mostu, gdzie łączą się dwie odnogi Lütschiny,

coraz więcej spotykał drzew liściastych; orzechy

roztaczały miły cień. I oto ujrzał sztandary, biały

krzyż na czerwonym polu: znaki takie, jakie bywają u

Szwajcarów i Duńczyków. Przed nim leżało

Interlaken.

Rudiemu miasto to wydało się tak piękne jak

żadne inne. To szwajcarskie miasto w odświętnej

szacie wyglądało inaczej niż wszystkie inne miasta,

zbiorowiska przygniatających, kamiennych domów,

ciężkich, wykwintnych i obcych. Tutaj ulice robiły

wrażenie, jak gdyby drewniane domki, te z góry,

zbiegły w zieloną dolinę, spławione szybką jak

strzała rzeką, i ustawiły się w rzędy, tworząc miasto.

A najpiękniejsza ulica wyrosła od czasu, gdy Rudi

bywał tu w dzieciństwie; domki wyglądały jak owe

drewniane domeczki, które dziadek po wycięciu z

drzewa chował do starej szafy. Urosły, jak wyrosły

stare kasztany. Każdy dom był hotelem, jak go

nazywano, którego okna i balkony zdobiły wycinanki

z drzewa, a dach występował naprzód, domki były

przez to piękniejsze. Przed każdym domem

znajdował się ogródek kwiatowy, obrócony w stronę

szerokiej, wylanej asfaltem szosy; domy stały wzdłuż

ulicy tylko po jednej stronie, aby nie zasłaniać

widoku pięknej, zielonej, soczystej łąki, na której

pasły się krowy pobrzękując dzwoneczkami jak na

pastwiskach wysoko w Alpach. Łąka otoczona była

wysokimi górami, rozstępowały się one w jednym

miejscu, otwierając widok na Jungfrau – „Dziewicę”,

najpiękniejszą górę Szwajcarii.

Ileż tu zjechało się strojnych pań i panów z obcych

stron, jaki tłum Szwajcarów ze wszystkich kantonów!

Strzelcy mieli numery na kapeluszach.

Rozbrzmiewała muzyka, rozlegały się dźwięki

katarynek, instrumentów dętych, okrzyki i

nawoływania. Domy i mosty ozdobiono napisami i

emblematami, powiewały z nich flagi i sztandary, co

pewien czas rozlegał się huk wiwatowych

wystrzałów, które brzmiały dla Rudiego jak najlepsza

muzyka. W tym całym zgiełku zapomniał o Babecie,

dla której przecież tu przywędrował.

Strzelcy ustawili się rzędem do zawodów, a Rudi

wkrótce znalazł się wśród nich. Rudi wciąż

przodował, był najzręczniejszy i najszczęśliwszy:

trafiał za każdym razem w czarny środek.

– Któż to jest ten młody, obcy strzelec? – pytano

wokoło. – Mówi po francusku, jak mówią w kantonie

Wallis. Porozumiewa się też doskonale po niemiecku!

Podobno jako dziecko mieszkał tu koło

Grindelwaldu! – objaśniał ktoś w tłumie.

Chłopak aż kipiał życiem, oczy mu promieniały, a

ramię było pewne, dlatego trafiał za każdym razem.

Odwaga sprzyja szczęściu, a Rudi był przecież

zawsze odważny; wkrótce zyskał tu sobie całą

gromadę przyjaciół. Podziwiano go, prawiono mu

komplementy i Rudi zapomniał już zupełnie, po co tu

przybył; Babeta zniknęła całkiem z jego myśli.

Nagle jakaś silna dłoń uderzyła go po ramieniu i

gruby głos męski spytał go po francusku:

– Jesteście z kantonu Wallis?

Rudi obejrzał się i zobaczył czerwoną, roześmianą

twarz i tęgą postać. Był to bogaty młynarz z Bex.

Zasłaniał sobą szczupłą i delikatną Babetę, ale po

chwili już jej ciemne oczy wyjrzały zza jego ramienia.

Bogaty młynarz czuł się pochlebiony tym, że strzelec

z jego kantonu zwycięża wszystkich zawodników.

Rudi był doprawdy dzieckiem szczęścia; to, za czym

się aż tu zapędził, samo przyszło do niego w chwili,

gdy o tym zapomniał.

Rodacy spotkawszy się daleko od ojczyzny

zawierają natychmiast znajomość i rozmawiają ze

sobą. Rudi stał się przez swą zręczność pierwszym na

uroczystościach strzeleckich, tak jak młynarz był

pierwszym ze względu na swoje bogactwo i

wspaniały młyn tam w Bex. Uścisnęli więc sobie

dłonie, czego nigdy przedtem nie robili, a Babeta

ujęła Rudiego serdecznie za rękę, on zaś odwzajemnił

jej uścisk. Spojrzał jej przy tym w oczy tak, że się

zarumieniła.

Młynarz opowiadał o długiej podróży, którą

przebyli, o wielkich miastach, jakie widzieli, była to

prawdziwa podroż, jechali statkiem parowym, koleją

i dyliżansem.

– Ja wybrałem krótszą drogę! – powiedział Rudi. –

Przyszedłem tu przez góry; nie ma drogi, której nie

można przebyć!

– I nie skręcić sobie przy tym karku! – dorzucił

młynarz. – Wyglądacie mi na takiego, co w końcu z tą

waszą pewnością siebie skręci sobie kark!

– Nie spada ten, kto nie zna lęku! – powiedział

Rudi.

Krewni młynarza w Interlaken, u których bawił w

gościnie, zaprosili Rudiego, by ich odwiedził, jest

przecież z tego samego kantonu co Babeta i jej ojciec.

Dogadzało to ogromnie Rudiemu, szczęście sprzyjało

mu jak temu, który wie, że Bóg rozdaje nam orzechy,

ale ich dla nas nie rozłupuje.

Rudi zasiadł więc, jak w rodzinnym kole, u

krewnych młynarza, wzniesiono toast na cześć

najlepszego strzelca, Babeta trąciła się z nim

kieliszkiem, a Rudi pięknie podziękował za toast.

Wieczorem poszli wszyscy razem piękną drogą

obok pięknych hoteli, pod starymi orzechami, a było

tam tyle ludzi, taki tłok, że Rudi musiał wziąć Babetę

pod ramię. Powiedział, że cieszy się ogromnie ze

spotkania z rodakami z Vaud; Vaud i Wallis to dwa

zaprzyjaźnione, sąsiedzkie kantony. Wyraził swą

radość tak serdecznie, że Babeta uważała za stosowne

uścisnąć mu dłoń. Przechadzali się jak starzy znajomi,

a Rudi przekonał się, jak bardzo dziewczyna jest

urocza i jak jej jest do twarzy, gdy zaśmiewa się z

przesadnie wystrojonych obcych dam i ze sposobu, w

jaki przechadzają się; nie robiła tego bynajmniej po to,

by te panie wykpiwać, nie! Uważała, że są to z

pewnością bardzo miłe, dobre osoby; jej chrzestna

matka była także wytworną Angielką. Przed

osiemnastu laty, gdy Babetę chrzczono, była właśnie

w Bex i podarowała jej kosztowną szpilkę, którą nosi

na piersi. Dwa razy chrzestna matka pisała do niej, a

teraz umówiły się, że spotkają się w Interlaken. Miała

tu przybyć ze swymi córkami, starymi pannami, tak

pod trzydziestkę – powiedziała Babeta. Sama miała

przecież dopiero osiemnaście.

Miłe, maleńkie usteczka nie zamykały się ani na

chwilę, a wszystko, co Babeta mówiła, wydawało się

Rudiemu słowami ogromnej wagi. On sam znowuż

opowiadał jej, co tam miał do opowiadania: ile razy

bywał w Bex, jak dobrze znał młyn jej ojca, jak

przyglądał się Babecie z daleka, choć ona go nie

spostrzegała, i jak ostatnio poszedł do młyna,

przepełniony wieloma myślami, o których nic nie

może powiedzieć – a tu i ona, i jej ojciec wyjechali,

wyjechali daleko, ale nie tak daleko, by nie można

było przedostać się przez mur stojący na drodze.

Tak, to wszystko opowiedział, a także, jak bardzo

ją lubi... i że dla niej właściwie, a nie dla święta

strzelców odbył tę trudną drogę.

Babeta nagle ucichła; zbyt wielki ciężar zwalił się

na nią od razu.

A tymczasem słońce zachodziło za skalną ścianą.

„Dziewica” stała w blasku i wspaniałości, otoczona

zielonym wieńcem zalesionych gór. Wszyscy stawali

w milczeniu i patrzyli na piękny widok. Rudi i Babeta

oglądali także to majestatyczne widowisko.

– Nigdzie nie może być piękniej niż tutaj! –

powiedziała Babeta.

– Nigdzie! – potwierdził Rudi i spojrzał na Babetę.

– Jutro muszę wracać! – powiedział po chwili.

– Odwiedź nas w Bex. Ojciec się ucieszy! –

szepnęła Babeta.

5. W drodze powrotnej

Ach, ileż Rudi musiał dźwigać, gdy nazajutrz

wyruszył z powrotem przez góry do domu. Trzy

srebrne puchary, dwie doskonałe strzelby i srebrny

imbryczek do kawy, co mogło się przydać na

własnym gospodarstwie. Ale nie to było

najważniejsze: coś o wiele ważniejszego i

potężniejszego niósł ze sobą, a raczej niosło go to coś

przez wysokie góry. Pogoda była marna, niebo szare

i deszczowe, chmury zwisały nisko jak welon

żałobny i otulały błyszczące szczyty gór. Z głębin

lasów dolatywały ostatnie uderzenia siekiery, a ze

zboczy spuszczano w dół pnie drzew, które mimo iż

były grube, jak maszty okrętowe, wyglądały z góry

jak cienkie kije. Lütschina szumiała swą monotonną

pieśń, a wiatr pędził chmury po niebie. Nagle u boku

Rudiego zjawiła się młoda dziewczyna; spostrzegł ją

dopiero, gdy się z nim zrównała; szła tak samo przez

góry. Oczy dziewczyny miały dziwną moc, musiało

się w nie patrzeć, były przezroczyste jak szkło i

niezwykle głębokie, bez dna.

– Czy masz ukochanego? – spytał ją Rudi, gdyż

wszystkie myśli jego krążyły koło ukochanej.

– Nie mam nikogo – roześmiała się dziewczyna,

ale w głosie jej nie dźwięczała prawda. –

Niepotrzebnie obchodzimy naokoło – dodała po

chwili. – Idźmy na lewo, tamtędy jest skrót.

– Tak, chyba po to, by wpaść w szczelinę lodową –

odpowiedział Rudi. – Nie znasz drogi, chcesz się

bawić w przewodnika.

– Znam doskonale drogę i myśli moje są przy

mnie, gdy tymczasem twoje są tam, w dolinie –

powiedziała. – Tu w górach trzeba myśleć o Dziewicy

Lodów, ludzie mówią, że czyha ona na podróżnych.

– Nie boję się jej – rzekł Rudi. – Musiała mnie

oddać, kiedy byłem dzieckiem, uda mi się jej

wymknąć, gdy jestem dorosły.

Zmrok zapadał, deszcz był coraz gwałtowniejszy,

zaczął też padać śnieg, błyszczał, oślepiał.

– Podaj mi rękę, pomogę ci przy wchodzeniu na

górę – powiedziała dziewczyna i dotknęła jego dłoni

lodowato zimnymi palcami.

– Ty mnie pomagać? – zawołał Rudi. – Dotychczas

nie potrzebowałem jeszcze pomocy kobiety, by

wspinać się w górę.

I szybko uciekł od nieznajomej; zawieja owinęła go

jak płaszczem, wicher gwizdał koło uszu, a za

plecami słyszał śmiech i śpiew dziewczyny; brzmiało

to, doprawdy, dziwnie. Były to z pewnością jakieś

czary na usługach Dziewicy Lodów. Rudi słyszał o

takich wypadkach wtedy, gdy jako chłopiec nocował

w górskim szałasie.

Śnieg zaczął padać rzadziej, chmura była pod nim;

obejrzał się, nie widział już nikogo, ale słyszał śmiech

i nawoływanie, a nie brzmiało to jak głos ludzki.

Gdy wreszcie Rudi dotarł do szczytu góry, do

miejsca, z którego ścieżka górska wiedzie już na dół

w dolinę Rodanu, gdy spojrzał przed siebie, zobaczył

w błękitnym czystym powietrzu, w stronie

Chamonix, dwie jasne gwiazdy, mrugające na niebie.

Wówczas pomyślał o sobie i Babecie, o swym

szczęściu, i zrobiło mu się ciepło na duszy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

GŁUPI JASIO

 

Daleko od wsi wznosił się stary dwór, a w nim

mieszkał stary dziedzic. Miał dwóch synów. Byli to

tacy mądrale, że i połowy tej mądrości byłoby dość.

Obaj mieli zamiar ubiegać się o rękę królewny, a

mogli się na to odważyć; księżniczka bowiem

ogłosiła, że ten będzie mężem, kto najpiękniej potrafi

przemawiać w swojej sprawie.

Dwaj bracia przygotowywali się przez cały

tydzień. Był to najdłuższy termin, jaki mogli

wytargować, ale ten czas powinien był im

wystarczyć, gdyż każdy z nich i tak już posiadał

wstępne wiadomości, a te bywają użyteczne. Jeden

umiał na pamięć cały słownik łaciński i miejscową

gazetę z trzech lat, i to zarówno od góry do dołu, jak i

z dołu do góry; drugi nauczył się wszystkich

paragrafów prawa cechowego i tego, co każdy

majster powinien wiedzieć. Przy tym wyobrażał

sobie, że może rozmawiać o państwowych sprawach,

a prócz tego umiał haftować szelki, bo był zręczny i

wytworny.

- Z pewnością ja zostanę mężem księżniczki! -

mówił każdy z nich. Ojciec zaopatrzył ich w dzielne

rumaki, przy czym ten, który umiał słownik i gazetę

na pamięć, dostał konia czarnego jak węgiel; ten zaś

który znał się na prawie cechowym i haftował, dostał

konia białego jak mleko. Następnie posmarowali

sobie kąciki ust rybim tranem, by nabrały

ruchliwości.

Cała służba wyległa na dziedziniec, by zobaczyć,

jak bracia wsiadają na koń. Aż tu zjawił się trzeci brat.

Był bowiem i trzeci, ale nie liczył się za brata,

ponieważ nie był taki uczony jak tamci dwaj.

Nazywano go Głupim Jasiem.

- Dokądże to dążycie, żeście się tak paradnie

wystroili? - spytał.

- Na dwór królewski, by wygadać sobie

księżniczkę. Czyś nie słyszał, jak trąbią o tym po

całym kraju? - I opowiedzieli mu wszystko.

- Jazda - powiedział Głupi Jasio. - Ja też mogę

jechać z wami. - Bracia wyśmiali go i odjechali.

- Ojcze, daj mi konia! - zawołał Głupi Jaś. - Mam

wielką ochotę się ożenić. Jak mnie weźmie, to mnie

weźmie, a jak mnie nie weźmie, to ja ją wezmę.

- To czcze gadanie - powiedział ojciec. - Nie dam ci

żadnego konia. Nie potrafisz

przemawiać. Co innego twoi bracia: ci świetnie się

prezentują.

- Nie dacie mi konia? - zapytał Jasio. - Dobrze,

pojadę na koźle. Należy do mnie i dobrze mi na nim

jechać. - Dosiadł okrakiem kozła, uderzył go piętami

w boki i ruszył przed siebie drogą. Wio, jakże szybko

jechał, wołał: - Teraz jadę ja! - a przy tym

podśpiewywał tak głośno, że aż echo się rozlegało.

Jego dwaj bracia jechali w milczeniu naprzód i nie

mówili ani słówka, musieli przecież układać sobie w

myśli to, co powiedzą, bo miało to być coś naprawdę

przemyślanego.

- Hop, hop! - zawołał nagle Głupi Jasio. - Teraz

jadę ja! Patrzcie, co też znalazłem na szosie!

- I podsunął braciom pod oczy zdechłą wronę.

- Jasiu, co chcesz z nią zrobić? - spytali.

- Pragnę ją ofiarować królewskiej córce.

- Dobrze, dobrze, zrób to - powiedzieli bracia ze

śmiechem i pojechali dalej.

- Hop, hop! Teraz jadę ja! Patrzcie, co znów

znalazłem. Tego nie znajduje się codziennie na szosie.

Bracia obejrzeli się na nowo, żeby zobaczyć, co to

było.

- Głuptasie - zawołali - przecież to stary,

drewniany chodak z oberwaną przyszwą. Czy i to

jest dar od ciebie dla królewskiej córki?

- Tak, i to jej dam - rzekł Jasio, a bracia śmiali się i

pojechali wyprzedzając go o kawał drogi.

- Hop, hop! tu jestem! - zawołał Głupi Jasio. -

Coraz lepiej! Znowu mam coś nadzwyczajnego. To

się nazywa szczęście.

- Cóżeś teraz znalazł? - spytali bracia.

- Nie mogę wam powiedzieć. Ale jakże się ucieszy

królewna z tego daru.

- Ach! - krzyknęli bracia. - To przecież błoto

wyrzucone z rowu.

- Tak, i to błotko w najlepszym gatunku, można je

polubić! - powiedział Jasio i wypchał sobie tym

błotem kieszenie.

Bracia popędzali co koń wyskoczy i znaleźli się o

godzinę przed nim u bramy miasta. Tu wszyscy

konkurenci otrzymywali numerki, w miarę jak

przybywali, i ustawiono ich w szóstki, tak ciasno

ramię przy ramieniu, że nie mogli ręką ruszać. Był to

bardzo dobry pomysł, gdyż inaczej poszarpaliby

sobie odzież na plecach, tylko dlatego że jeden stał

przed drugim.

Dookoła pałacu, aż pod same okna, stali inni

mieszkańcy tego kraju, którzy się mieli przyglądać,

jak księżniczka przyjmuje zalotników. Ale każdy po

przestąpieniu progów księżniczki natychmiast tracił

dar wymowy.

Wówczas królewska córka mówiła:

- Do niczego! Precz z nim!

Przyszła kolej na tego brata, który umiał na pamięć

cały słownik. Ale podczas gdy stał w szeregu,

zapomniał wszystkiego, a poza tym podłoga

skrzypiała, sufit był cały z luster i odbijał jego postać

do góry nogami, przy każdym oknie stało trzech

pisarzy i jeden starszy pan, którzy notowali każde

słowo, aby prędzej mogło się dostać do gazet i trafić

do każdego za dwa szylingi na rogu ulicy. To było

straszne. W dodatku napalono tak silnie w piecu, że

się aż rura rozżarzyła.

- Jaki tu okropny upał - powiedział konkurent

wchodząc.

- To dlatego, że mój ojciec piekł tu dziś młode

kurczaki - powiedziała księżniczka.

- Be! - odparł młodzieniec i zatrzymał się z

otwartymi ustami, bo nie oczekiwał takich słów i nie

wiedział, co jeszcze powiedzieć, a czuł, że powinien

powiedzieć coś zajmującego. - Be! - Do niczego! -

odrzekła natychmiast księżniczka. - Precz! - więc

musiał odejść. Przyszła kolej na drugiego brata.

- Jakiż tu straszny upał - powiedział wchodząc.

- Pieczemy dzisiaj młode kurczaki - powiedziała

księżniczka.

- Cooo takiego! Coo? - spytał, a wszyscy pisarze

zapisali: "Cooo takiego? Coo?"

- Do niczego! - zadecydowała królewska córka. -

Precz!

Teraz zjawił się Głupi Jasio. Wjechał na koźle aż do

samego pokoju.

- Jaki tu piekielny upał - powiedział.

- To dlatego, że piekę młode kurczaki -

powiedziała znowu księżniczka.

- Doskonale! - rzekł Jasio. - Będę mógł wobec tego

może upiec wronę?

- Możesz - odrzekła księżniczka. - Ale czy masz w

czym upiec, bo nie mam żadnego naczynia, ani rynki,

ani garnka.

- Ja mam! Oto naczynie do pieczenia - odrzekł

Jasio, wyciągnął stary chodak i położył na nim wronę.

- Ta wrona starczy na obiad - rzekła księżniczka. -

Ale skąd weźmiemy sosu?

- Mam go w kieszeni - odrzekł Jasio. - Jest go tyle,

że mógłbym część oddać do pieczeni - i wyjął z

kieszeni trochę błota.

- To mi się podoba! - zawołała księżniczka. -

Przynajmniej potrafisz odpowiadać na pytania,

umiesz mówić. Ciebie wezmę za męża. Ale czy wiesz

o tym, że każde słowo, które tu mówimy, jest

natychmiast zapisane i będzie jutro wydrukowane w

gazecie? Przy każdym oknie stoi trzech pisarzy i

jeden starszy majster, a ten majster to jest najgorszy,

bo nic nie rozumie.

Powiedziała to umyślnie, by go zmieszać, a pisarze

pękali ze śmiechu i zrobili kleksa na podłodze.

- Pewnie to są zacni panowie! - powiedział Głupi

Jasio. - Muszę dać za to temu starszemu, co mam

najlepszego. - Wywrócił kieszenie i cisnął mu błoto w

twarz.

- Ślicznieś to zrobił - pochwaliła królewska córka. -

Ja bym tak nie potrafiła. Ale się jeszcze nauczę.

I tak Głupi Jasio został królem, dostał żonę i

koronę i wnet znalazł się na tronie.

Dowiedzieliśmy się o tym właśnie z gazety tego

starszego majstra, tylko że na niej to całkowicie nie

można polegać.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

HISTORIA NAJMNIEJ PRAWDOPODOBNA

 

Ten, kto dokona czegoś najbardziej

nieprawdopodobnego, otrzyma rękę księżniczki i

połowę królestwa.

Młodzi ludzie, ba, nawet i starzy, wytężali swoje

wszystkie myśli, pragnienia i muskuły; dwóch

najadło się tak, że obaj umarli, jeden zapił się na

śmierć, aby według swego mniemania dokonać

czegoś najnieprawdopodobniejszego; wszystko to

jednak nie osiągało celu.

Mali ulicznicy wprawiali się w sztukę plucia sobie

na plecy, uważali to za najnieprawdopodobniejsze.

Oznaczonego dnia każdy miał wykazać, czego

dokonał. Sędziów wyznaczono od trzyletnich dzieci

do dziewięćdziesięcioletnich starców. Zebrała się cała

wystawa rzadkich przedmiotów, ale wszyscy

zgodzili się na jedno, że najnieprawdopodobniejszy

ze wszystkiego był duży, pokojowy zegar w futerale,

niezwykle wymyślny z zewnątrz i wewnątrz. Przy

każdym uderzeniu zegara ukazywały się żywe

obrazy, które wyobrażały to, co wybił zegar. Było to

dwanaście obrazów z ruchomymi figurami, które

śpiewały i gadały.

- To jest najnieprawdopodobniejsze - mówili

ludzie.

Zegar bił raz, a wtedy ukazywał się Mojżesz na

górze i wypisywał na tablicy pierwsze przykazanie:

"Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną."

Gdy zegar bił dwa razy, ukazywał się rajski ogród,

gdzie spotykali się Adam i Ewa; oboje byli bardzo

szczęśliwi, chociaż nie posiadali nawet szafy do

ubrań, ale nie potrzebowali jej wcale.

Gdy zegar bił trzy razy, ukazywali się Trzej

Królowie, jeden z nich był czarny jak węgiel, ale nic

na to nie mógł poradzić, słońce go tak opaliło.

Zjawiali się z kadzidłami i kosztownościami.

Biła godzina czwarta i pojawiały się cztery pory

roku: wiosna z kukułką na świeżej bukowej gałęzi,

lato z konikiem polnym na dojrzałym kłosie żyta,

jesień z pustym gniazdem bocianim, gdyż ptaki

odfrunęły, zima ze starą wroną, która w kącie za

piecem opowiadała, bajki, stare wspomnienia.

Gdy zegar bił piątą, zjawiało się pięć zmysłów:

wzrok przybywał jako optyk, słuch jako kowal, węch

sprzedawał fiołki i konwalie, smak był kucharzem, a

dotyk żałobnikiem w czarnej zasłonie ******ącej aż

do pięt.

Biła szósta; zjawiał się gracz i wyrzucał kostkę,

którą wskazywała największy numer: szóstkę. Potem

przychodziło siedem dni tygodnia lub siedem

grzechów głównych, co do tego ludzie nie mogli się

zgodzić, ale dni tygodnia i grzechy to jedno i to samo

i trudno je rozłączyć.

Potem przychodził chór mnichów, którzy

intonowali mszę poranną odbywającą się o ósmej

godzinie.

Gdy wybijał dziewiątą, ukazywało się dziewięć

muz, jedna była przydzielona do astronomii, druga

do archiwum, a reszta do teatru.

Zegar bił dziesięć razy, wtedy występował znowu

Mojżesz z tablicą praw, były na niej wypisane

wszystkie przykazania, a było ich dziesięć.

Znowu wybił zegar, wtedy wyskoczyły z niego

małe dziewczynki i mali chłopcy, bawiąc się w gry i

śpiewając: "Rąbie, rąbie siekiereczka, rąbie

jedenaście!" I była to rzeczywiście jedenasta.

Teraz wybił dwunastą, wtedy wystąpił stróż nocny

w kapturze na głowie i z gwiazdą poranną i

zaśpiewał starą piosenkę stróżowską:

O północnej godzinie

Narodził się nam Zbawiciel.

I podczas gdy śpiewał, dookoła wyrastały róże,

które przemieniały się w główki aniołów i unosiły się

w górę na tęczowych skrzydełkach.

Było czego słuchać i było na co patrzeć! Całość była

niezwykłym dziełem sztuki.

- Tak, to było coś najbardziej

nieprawdopodobnego - mówili wszyscy ludzie.

Artystą był młody człowiek, dobry i wesoły jak

dziecko, był on wiernym przyjacielem i pomagał

swoim biednym rodzicom; zasłużył na rękę

księżniczki i na połowę królestwa.

Nadszedł rozstrzygający dzień, całe miasto było

przystrojone, księżniczka siedziała na państwowym

tronie, który został wypchany świeżym włosiem, ale

nie stał się przez to ani wygodniejszy, ani

przyjemniejszy. Sędziowie patrzyli tak chytrze na

tego, który miał zwyciężyć, a on stał wesoło i

pogodnie, jego szczęście było przecież pewne,

uczynił coś najnieprawdopodobniejszego.

- Nie, to ja zwyciężę! - zawołał nagle w tej chwili

jakiś wielki, kościsty siłacz. - Jestem w stanie dokonać

czegoś najnieprawdopodobniejszego.

- I to mówiąc podniósł wielką siekierę na dzieło

sztuki.

Trach, trach! - wszystko się rozleciało. Kółka i

sprężyny, wszystko zostało zniszczone.

- Oto, co potrafię zrobić! Zniszczyłem jego dzieło i

zaskoczyłem was wszystkich; ja dokonałem czegoś

najnieprawdopodobniejszego.

- Takie dzieło zniszczyć - powiedzieli wszyscy

sędziowie. - Tak, to nieprawdopodobne.

Wszyscy mówili to samo, miał więc siłacz

otrzymać rękę księżniczki i połowę królestwa. Gdyż

skoro się obiecało, trzeba dotrzymać obietnicy, nawet

najnieprawdopodobniejszej.

Z wałów i wszystkich wież miasta roztrąbiono na

wszystkie strony:

"Oto odbędzie się wesele!"

Księżniczka wcale nie była zadowolona, ale ładnie

wyglądała i pięknie była ubrana. Kościół jaśniał od

świateł późnym wieczorem, tak jest bowiem ładnie.

Szlachetnie urodzone córy miasta śpiewały chórem

i prowadziły pannę młodą, rycerze śpiewali chórem i

prowadzili pana młodego; ten pysznił się i puszył, jak

gdyby nic nie potrafiło go przełamać.

Ustał śpiew, zrobiło się cicho, że można było

usłyszeć szpilkę ******ącą na ziemię, ale pośród tej

ciszy otworzyły się z hukiem i chrzęstem wielkie

wrota kościoła i - bum, bum! - przez nawę kościelną

wkroczył zegar z całą maszynerią i ustawił się

pomiędzy oblubieńcem a oblubienicą. Wiemy

przecież dobrze, że umarli ludzie nie mogą

zmartwychwstać, ale dzieło sztuki może ożyć, jego

powłokę materialną połamano na kawałki, ale został

duch - duch kunsztownego zegara straszył, to był

strach nie na żarty.

Zegar stał żywy jak wtedy, gdy był cały i

nienaruszony. Dźwięki zegara zabrzmiały jeden po

drugim, aż do dwunastu, i postacie wychodziły na

zewnątrz. Najpierw Mojżesz; czoło jego jaśniało jak

płomień; rzucił na nogi pana młodego ciężką tablicę z

dziesięciorgiem przykazań i przygwoździł go w ten

sposób do posadzki kościoła.

- Nie mogę podnieść tablicy - powiedział Mojżesz.

- Obciąłeś mi ręce, więc teraz stój tam, gdzie stoisz.

Potem przyszli Adam i Ewa, Trzej Królowie i

cztery pory roku i wszyscy mówili panu młodemu

nieprzyjemne prawdy:

- Wstydź się!

Ale on się nie wstydził.

Wszystkie te postacie, które ukazywały się co

godzinę, wystąpiły z zegara i urosły do

nieprawdopodobnych rozmiarów; zdawało się, że nie

było tam już miejsca dla zwykłych ludzi. A przy

dwunastym uderzeniu ukazał się stróż nocny w

kapturze z gwiazdą poranną, powstał wielki ruch;

stróż nocny skierował się wprost do pana młodego i

uderzył go gwiazdą poranną w czoło.

- Leż tu! - powiedział. - Jak ty mnie, tak ja tobie.

Jesteśmy pomszczeni i nasz mistrz także. Teraz

znikamy!

I cały kunsztowny zegar zniknął; ale świece palące

się w kościele przemieniły się w wielkie, świetliste

kwiaty, od złoconych gwiazd pod sufitem padały

długie, jasne promienie, a organy grały same z siebie.

Wszyscy ludzie mówili, że było to coś

najnieprawdopodobniejszego, co kiedykolwiek

przeżyli.

- Może zawołacie teraz prawdziwego pana

młodego - powiedziała księżniczka. - Ten, który

stworzył to niezwykle dzieło sztuki, będzie moim

mężem i panem.

A on był obecny w kościele; cały lud tworzył jego

orszak; wszyscy się cieszyli i wszyscy błogosławili

go. I nikt mu nie zazdrościł.

To było najnieprawdopodobniejsze.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

IB I KRYSTYNKA

 

Niedaleko rzeki Guden w lesie pod Silkeborgiem

wznosi się na kształt wału pagórek, który zowią

Aasen. U podnóża tego pagórka, na zachodzie,

znajdowała się, a właściwie dotychczas się znajduje,

mała, wiejska chałupka otoczona nieurodzajną

ziemią; piasek prześwieca pomiędzy rzadkimi

kłosami żyta i jęczmienia. Było to wiele lat temu;

ludzie, którzy tu mieszkali, uprawiali swój mały

kawałek pola; prócz tego mieli trzy owce, jedną

świnię i dwa woły, słowem, jeżeli się bierze życie

takim, jakim jest, mieli zupełnie wystarczające

dochody, mogli nawet kupić sobie parę koni, ale

mówili tak jak inni wieśniacy z tej okolicy: "Koń zeżre

siebie" - to znaczy, że zjada to, co zapracuje.

Jeppe-Jaens w lecie uprawiał swoje pólko, a w

zimie zajmował się wyrabianiem drewnianych

chodaków. Miał również pomocnika, chłopaka, który

potrafił wycinać z drzewa chodaki; były one solidne i

lekkie i miały piękny kształt. Wyrabiali buty i

drewniane łyżki, zarabiali na tym pieniądze, tak że

nie można było powiedzieć, że u Jeppe-Jaensa była

bieda.

Mały Ib, siedmioletni chłopiec, jedyne dziecko w

domu, siedział, przyglądał się pracy i strugał

drewniany patyczek; nieraz kaleczył się w palec; ale

pewnego dnia wyciął dwa kawałki drzewa w ten

sposób, że wyglądały jak małe chodaki, chciał je, jak

mówił, podarować Krystynce; była to córeczka

flisaka, delikatna i śliczna, zupełnie jak pańskie

dziecko; gdyby miała takie ładne sukienki, jak tego

wymagała jej zgrabna figurka, nikt by nie pomyślał,

że mieszka w chałupie z torfu na wrzosowisku.

Mieszkał tam jej ojciec, wdowiec, który żył z tego, że

spławiał drzewo z lasu do wędzarni w Silkeborgu, a

często i dalej, aż do Randers. Nikt nie opiekował się

wówczas Krystynką, o rok młodszą od Iba, i dlatego

była prawie ciągle na tratwie lub bawiła się na

wrzosowisku i wśród krzaków borówek; kiedy

pewnego razu ojciec musiał wyruszyć aż do Randers,

wtedy Krystynkę zaprowadzono do chaty Jeppe-

Jaensa.

Ib i Krystynka zgodnie jedli i bawili się razem;

kopali dołki, grzebali się w piasku, pełzali i chodzili,

a pewnego dnia odważyli się oboje wejść zupełnie

sami wysoko na pagórek Aasen i zapuścili się aż do

lasu; znaleźli tam raz parę bekasich jaj. Było to dla

nich wielkie wydarzenie.

Ib nie był jeszcze nigdy wysoko na wrzosowisku,

nie jeździł nigdy po jeziorach, aż do rzeki Guden, ale

teraz miał właśnie pojechać; został zaproszony przez

flisaka i już w wigilię podróży poszedł z nim do

domu.

Wczesnym rankiem na wysoko spiętrzonych

kłodach drzewa dzieci siedziały we dwójkę na

tratwie i jadły chleb z malinami. Flisak i jego

pomocnik popychali tratwę naprzód; tratwa płynęła

szybko z prądem w dół rzeki Guden przez jeziora,

które wydawały się zamknięte wokół lasem i

sitowiem, ale mimo to zawsze znajdowało się jakieś

przejście, nawet wówczas, gdy stare drzewa schylały

się nisko nad wodą, a dęby wyciągały swe obnażone

gałęzie, jak gdyby zakasały rękawy pragnąc pokazać

swe sękate, nagie ramiona; stare olchy, które prąd

podmył przy brzegu, trzymały się mocno korzeniami

ziemi i wyglądały jak małe wysepki; nenufary

kołysały się na wodzie; była to piękna jazda. A potem

przybyli na miejsce, gdzie woda szumiała

przepływając przez tamy. To się najlepiej podobało

Ibowi i Krystynce.

Wówczas nie było tam jeszcze fabryki ani

miasteczka, stał tu jedynie folwark i nie było tam

wielkiego ruchu; spadek wody przez śluzę, krzyki

dzikich kaczek były wówczas jedynymi stałymi

oznakami życia. Kiedy drzewo zostało spławione,

ojciec Krystynki kupił sobie kilkanaście węgorzy i

zabitego prosiaka; wszystko to włożono do koszyka i

postawiono z tyłu na tratwie. Wracali teraz pod prąd,

ale wiatr był pomyślny i kiedy rozwinięto żagle,

tratwa pędziła tak, jak gdyby zaprzężono do niej parę

koni.

Kiedy znaleźli się tak wysoko pod lasem, że

pomocnik flisaka miał już blisko do domu, wysiadł

on wraz z ojcem Krystynki na brzeg, a dzieciom

kazali zachowywać się cicho i ostrożnie; ale dzieci

niedługo siedziały spokojnie; po chwili zajrzały do

koszyka z węgorzami i prosiakiem; wzięły prosię do

ręki, wyrywały je sobie wzajemnie, aż upuściły i

prosię wpadło do wody. Poniósł je prąd; to było

straszne zdarzenie!

Ib wyskoczył na brzeg i pobiegł przed siebie;

Krystynka go dogoniła.

- Weź mnie ze sobą! - wołała i oboje wkrótce

znaleźli się w gęstych krzakach, skąd nie widzieli już

ani tratwy, ani rzeki; biegli jeszcze kawałek drogi,

gdy nagle Krystynka upadła i zaczęła płakać; Ib

podniósł ją.

- Chodź ze mną! - powiedział - Tam jest nasz dom!

- Ale domu tam nie było. Szli i szli po zwiędłych

liściach, po suchych, opadłych gałązkach, które

trzeszczały pod nóżkami; nagle usłyszeli czyjeś

głośne wołanie - stanęli i nasłuchiwali; był to głos

orła. Tym przejmującym krzykiem oboje przerazili się

bardzo, ale przed nimi rosły w lesie najpiękniejsze

czarne jagody, nieprawdopodobne mnóstwo jagód;

były one tak nęcące, że musieli się zatrzymać.

Zatrzymali się więc i jedli, aż ich usta i policzki

umorusały się na czarno. Nagle znowu usłyszeli

wołanie.

- Dostaniemy baty za prosiaka! - powiedziała

Krystynka.

- Chodźmy do nas! - powiedział Ib. - To tu zaraz

w lesie! - I poszli. Wyszli na szosę, ale szosa nie

prowadziła do domu; zrobiło się ciemno i dzieci

ogarnęło przerażenie. Głęboką ciszę, jaka panowała

dookoła, mąciły przykre krzyki wielkiego puszczyka

i innych ptaków, których nie znali; wreszcie schronili

się oboje w gęstych zaroślach. Krystynka płakała i Ib

płakał, aż wreszcie po całej godzinie płaczu położyli

się na zeschłych liściach i zasnęli.

Słońce stało wysoko na niebie, kiedy się obudzili;

zmarzli porządnie, ale wysoko na pagórku tuż nad

nimi słońce przeświecało przez drzewa; tam będą

mogli się rozgrzać - pomyślał Ib - stamtąd będą mogli

także zobaczyć dom rodziców; ale byli daleko od

domu, zupełnie w innej stronie lasu. Wdrapali się

wysoko na pagórek i niespodziewanie znaleźli się na

stromym wybrzeżu jasnego, przezroczystego jeziora;

kłębiły się tam roje ryb, oświetlone promieniami

słońca. Widok ten był nieoczekiwany. Tuż obok nich

rósł duży krzew orzechów; trafiło się siedem w

jednym pęczku; zrywali je, gryźli i zjadali delikatne

jądra, które dopiero się zawiązywały... A potem

spotkała ich jeszcze jedna niespodzianka, która ich

przestraszyła. Z zarośli wyszła wysoka, stara kobieta

o brązowej twarzy i czarnych, lśniących włosach,

białka jej oczu błyszczały jak u Murzynów; na plecach

miała węzeł, w ręku sękaty kij; była to Cyganka.

Dzieci nie od razu zrozumiały, co mówiła;

wyciągnęła z kieszeni trzy duże orzechy i

powiedziała, że w każdym z nich znajdują się

najcudniejsze rzeczy, że są to zaczarowane orzechy.

Ib spojrzał na nią; była tak miła, że ośmielił się i

zapytał czy zechce mu podarować te orzechy.

Kobieta dała mu je, a w zamian zerwała z krzewu

pełną garść innych orzechów, którymi wypchała

sobie całą kieszeń.

Ib i Krystynka patrzyli wielkimi oczami na trzy

zaczarowane orzechy.

- Czy w tym orzechu znajduje się zaprzężony

wóz? - spytał Ib.

- Tam w środku jest złota kareta ze złotymi końmi!

- powiedziała kobieta.

- Daj mi ten orzech! - prosiła Krystynka.

Ib dał go jej, a kobieta zawiązała orzech w jej

chusteczkę na szyi.

- Czy w tym orzechu znajduje się mały, śliczny

szalik, taki, jaki ma Krystynka? - spytał Ib.

- Jest tu dziesięć szalików! - powiedziała kobieta. -

Są tu śliczne sukienki, pończoszki i kapelusz.

- Chcę go mieć także! - powiedziała Krystynka i

mały Ib dał jej drugi orzech. Trzeci orzech był mały i

czarny.

- Ten możesz sobie zatrzymać! - powiedziała

Krystynka. - Ten jest także ładny!

- A co w nim jest? - spytał Ib.

- Coś najlepszego dla ciebie! - odpowiedziała

Cyganka.

Ib mocno trzymał orzech. Staruszka obiecała, że

ich zaprowadzi do domu; ruszyli w drogę,

wprawdzie w zupełnie innym kierunku, niż powinni

byli iść, ale nie można z tego powodu posądzać jej o

to, że chciała ukraść dzieci.

W środku dzikiego lasu spotkali gajowego

Chraena, który znał Iba i który zaprowadził ich do

domu, gdzie się o nich bardzo niepokojono;

przebaczono im, chociaż zasłużyli na dobre baty, po

pierwsze dlatego że upuścili do wody prosię, a po

drugie za to, że uciekli.

Krystynka wróciła do domu na wrzosowisko, a Ib

został w małym domku w lesie; tego wieczora przede

wszystkim rozłupał orzech, który zawierał "coś

najlepszego"; wsunął orzech ostrożnie pomiędzy

drzwi a futrynę, przymknął je - i orzech trzasnął, ale

nie widać było ani śladu jądra; orzech był napełniony

jak gdyby tabaką czy czarną ziemią; był, jak to

mówią, robaczywy.

- Mogłem się tego spodziewać! - powiedział Ib. -

Jakże w tak małym orzechu mogłoby być miejsce na

"coś najlepszego"! Krystynka nie będzie miała ze

swoich orzechów ani sukienek, ani złotej karety!

Nadeszła zima i przyszedł nowy rok.

I wiele nowych lat minęło. Ib miał przystąpić do

konfirmacji i chodził na naukę; proboszcz mieszkał

daleko od leśnego domku. W tym czasie flisak

odwiedził rodziców Iba i opowiadał, że Krystynka

musiała pójść w świat zarabiać na życie i że spotkało

ją prawdziwe szczęście, gdyż dostała się na służbę do

porządnych ludzi; pomyślcie tylko, przenosi się do

bogatych właścicieli gospody Herning, daleko na

zachód; będzie tam pomagać gospodyni, a jeżeli się

nada, zostanie konfirmowana i zatrzymają ją na stałe.

Ib i Krystynka pożegnali się. Nazywano ich

"narzeczonymi". Przy pożegnaniu Krystynka

pokazała mu, że ma jeszcze owe dwa orzechy, które

jej dał, gdy błądzili w lesie, i powiedziała, że

przechowuje w skrzyni małe drewniaczki, które

kiedyś wyciął dla niej z drzewa. Potem rozstali się.

Ib przystąpił do konfirmacji, ale został w domu

matki, zręcznie robił drewniaki, a w lecie pracował na

małym pólku. Matka miała już tylko jego, gdyż ojciec

Iba umarł.

Rzadko słyszano coś o Krystynce; czasami

posłaniec pocztowy przywoził jakąś wiadomość, a

czasami któryś z rybaków; było jej dobrze u bogatych

właścicieli gospody, a po swojej konfirmacji napisała

list do ojca, w którym przesłała pozdrowienia dla Iba

i dla jego matki; pisała też w liście, że dostała od

państwa sześć nowych koszul i piękną suknię. Były to

dobre wiadomości.

Następnej wiosny pewnego pięknego dnia

zapukał ktoś do domku Iba i jego matki; byli to flisak

i Krystynka; przyjechała na jeden dzień w

odwiedziny. Nadarzyła się jej okazja podróży w obie

strony do Them i z powrotem, więc skorzystała z niej.

Wyglądała ślicznie - jak delikatna panienka, ładnie

ubrana, suknia jej była dobrze uszyta i świetnie na

niej leżała. Wyglądała paradnie, a Ib miał na sobie

stare, codzienne ubranie. Nie był w stanie przemówić

do niej ani słowa; wziął jej rękę, trzymał mocno i był

szczerze uradowany, ale nie mógł otworzyć ust; za to

Krystynka dużo mówiła, umiała opowiadać i

pocałowała Iba w same usta.

- Czy mnie nie poznajesz, Ib? - spytała; ale nawet

kiedy zostali sami, stał tylko i trzymał ją za rękę,

ledwie odważył się powiedzieć:

- Stałaś się zupełnie wytworną panią, a ja

wyglądam tak śmiesznie. Jakże wiele myślałem o

tobie, Krystynko, i o tych dawnych czasach!

Trzymając się za ręce, poszli na pagórek i patrzyli

za rzekę Guden na wrzosowiska i wzgórza zarośnięte

wrzosem. Ib nic nie powiedział, ale kiedy się

rozstawali, było dla niego jasne, że Krystynka

zostanie jego żoną, nazywali ich przecież od

najmłodszych lat narzeczonymi, wydawało mu się, że

są parą narzeczonych, chociaż żadne z nich nigdy

tego nie wymówiło.

Jeszcze tylko parę godzin mogli być razem, gdyż

dziewczyna musiała wracać do Them, skąd

następnego dnia wczesnym rankiem miał ruszyć wóz

z powrotem na zachód. Ojciec i Ib odprowadzili ją do

Them, księżyc świecił jasno. Kiedy tam przyszli, Ib

wciąż jeszcze trzymał Krystynkę za rękę i nie mógł jej

puścić, oczy błyszczały mu, ale słowa były skąpe, a

przecież każde słowo było wydarte z serca.

- O ile się za bardzo nie rozpieściłaś - mówił - i

będziesz mogła zamieszkać w domu mojej matki

razem ze mną jako moja żona, to się kiedyś

pobierzemy... ale możemy trochę poczekać.

- Tak, poczekamy trochę, Ib - powiedziała;

przycisnęła jego rękę, a on pocałował ją w usta. -

Ufam ci, Ib - powiedziała Krystynka - i myślę także,

że cię kocham; ale pozwól mi nad tym jeszcze się

zastanowić.

I tak się rozstali. Ib powiedział flisakowi, że jest

prawie zaręczony z Krystynką, a flisak twierdził, że

tego się zawsze spodziewał; wieczorem wrócił z Ibem

do domu i przespali się w jednym łóżku; nie

mówiono już więcej o zaręczynach.

Przeszedł rok; Krystynka i Ib napisali do siebie

dwa listy. "Wierny aż do śmierci" - brzmiał podpis

Iba. Pewnego dnia flisak przyszedł do Iba i przyniósł

mu pozdrowienia od Krystynki; miał mu coś jeszcze

do oznajmienia, ale mu to szło niesporo. Powiedział

wreszcie, że Krystynce dobrze się powodzi, więcej

niż dobrze, wyrosła na śliczną dziewczynę, wszyscy

ją kochają i poważają. Syn właściciela gospody

przyjechał w odwiedziny do domu, pracuje w jakimś

wielkim interesie w Kopenhadze w biurze; spodobała

mu się Krystynka i on jej się spodobał, jego rodzice

również nic nie mają przeciwko temu, ale Krystynce

leży na sercu to, iż Ib poważnie o niej myśli, i dlatego

to postanowiła odtrącić od siebie to szczęście.

Ib z początku nie powiedział ani słowa, ale

pobladł jak prześcieradło, potrząsnął nieco głową i

powiedział:

- Krystynka nie powinna odtrącać szczęścia.

- Napisz do niej parę słów - poradził flisak.

Ib napisał; nie mógł jednak skleić ani jednego

zdania, tak jak chciał, przekreślał i darł to, co napisał,

ale na drugi dzień list do małej Krystynki był gotowy,

oto on:

"Czytałem list, który pisałaś do

Twego ojca; dowiedziałem się z niego, że

Ci się pod każdym względem dobrze

powodzi i że może Ci być jeszcze lepiej.

Poradź się swego serca, Krystynko, i

pomyśl o tym, na co się narażasz, jeżeli

mnie wybierzesz - nie jestem przecież

bogaty. Nie myśl o mnie ani o tym, jak

mi się powodzi, ale myśl o własnym

szczęściu. Nie jesteś ze mną związana

żadnym przyrzeczeniem, a skoro

zaprzysięgłaś mi wierność w swoim

sercu, zwalniam Cię z tej przysięgi.

Niechaj Ci przyświeca radość całego

świata, droga Krystynko. Pan Bóg

pocieszy moje serce.

Twój na zawsze oddany Ci przyjaciel

Ib."

List został wysłany i doszedł do rąk Krystynki.

Około święta Marcina wyszły zapowiedzi w

kościele na wrzosowisku i w Kopenhadze, gdzie

mieszkał narzeczony; tam też pojechała Krystynka ze

swą chlebodawczynią, gdyż narzeczony z powodu

wielu swoich interesów nie mógł się wybrać w daleką

podróż do Jutlandii. Krystynka, zgodnie z umową,

jadąc przez miasteczko Funder razem ze swoim

ojcem - ponieważ było to najbliżej - tam pożegnała się

z Ibem. Rozmawiano trochę, ale Ib nie powiedział nic.

"Bywa taki zamyślony", powiedziała jego stara

matka. Tak, bywał teraz często zamyślony i

przypominały mu się trzy orzechy, które jako dziecko

dostał od Cyganki i z których dwa podarował

Krystynce. Były to zaczarowane orzechy. W jednym z

nich znajdowała się złota kareta z końmi, a w drugim

- najpiękniejsze suknie. Sprawdzało się to teraz! Na

Krystynkę czekało w królewskiej Kopenhadze tyle

wspaniałości, dla niej wróżba się spełniła. Dla Iba

leżała w orzechu tylko czarna ziemia.

"Coś najlepszego dla ciebie" - powiedziała

Cyganka. Tak, nawet i to się sprawdziło; czarna

ziemia była dla niego najlepsza. Teraz dobrze

zrozumiał, co myślała kobieta. W czarnej ziemi, w

mogile będzie mu najlepiej.

Minęły lata - niewiele lat, ale dla Iba był to długi

okres czasu. Starzy właściciele gospody umarli

wkrótce jedno po drugim, cały majątek, wiele tysięcy

talarów odziedziczył ich syn. Teraz Krystynka mogła

mieć złotą karetę i piękne suknie. W ciągu dwóch

długich lat, które potem nastąpiły, nie przyszedł

żaden list od Krystynki, a kiedy w końcu ojciec

otrzymał wiadomość, nie była ona pisana w szczęściu

i w radości. Biedna Krystynka!

Ani ona, ani jej mąż nie umieli się obchodzić z

majątkiem; poszedł, jak przyszedł - nie było nad nim

błogosławieństwa, gdyż oni sami nie czuwali nad

nim.

Wrzosy kwitły i przekwitały. Śnieg przykrywał

już tyle razy wzgórze i zasłoniętą od wiatrów chatkę

w lesie, gdzie mieszkał Ib. Gdy świeciło wiosenne

słońce, Ib orał pługiem ziemię. Nagle zahaczył o coś,

myślał, że to krzemień, ale wyciągnął z ziemi wielki,

czarny wiór, kiedy wziął go do ręki, zobaczył, że to

był kawałek metalu, a w tym miejscu, gdzie pług go

zadrapał, coś błysnęło jasno. Był to duży, ciężki

naramiennik ze złota z czasów pogańskich. W tym

miejscu, gdzie znaleziony został drogocenny klejnot,

stał niegdyś kurhan żałobny. Ib pokazał klejnot

proboszczowi, który mu wytłumaczył, jaki to

drogocenny skarb, a potem udał się Ib do wójta, który

zawiadomił o znalezieniu skarbu Kopenhagę, i

poradził Ibowi, aby sam zawiózł drogocenny klejnot

do stolicy.

- Znalazłeś w ziemi najlepsze, coś mógł znaleźć -

powiedział wójt.

"Najlepsze - myślał Ib - coś najlepszego, co

znalazłem w ziemi. A więc Cyganka i mnie dobrze

wywróżyła, jeżeli to ma być to najlepsze!"

Ib pojechał kutrem z Aarhus do stołecznej

Kopenhagi. Dla niego, który znał jedynie rzekę

Guden, była to podróż dookoła świata.

I tak dojechał do Kopenhagi. Wypłacono mu

wartość drogocennego klejnotu, była to duża suma:

sześćset talarów. Tak to z małej chatki na leśnej

polanie dostał się Ib do wielkiego, zgiełkliwego

miasta.

Właśnie w samą wigilię swego wyjazdu z

powrotem statkiem do Aarhus zabłądził na ulicach

miasta i poszedł w zupełnie innym kierunku, niż

zamierzał. Przez most Knippelsbro doszedł do

dzielnicy Christianshavan zamiast do wałów przy

bramie zachodniej. Na ulicy nie widać było żywej

duszy. Z jednego z ubogich domów wyszła mała

dziewczynka. Ib spytał ją o drogę, której szukał;

dziewczynka zatrzymała się, spojrzała na niego i

wybuchnęła płaczem. Zapytał ją, czemu płacze,

odpowiedziała mu coś, czego nie zrozumiał;

znajdowali się właśnie pod latarnią, której blask

oświetlał jasno twarz dziewczynki, wtedy doznał

dziwnego wrażenia, gdyż ujrzał przed sobą

wykapaną Krystynkę, zupełnie taką samą, jaką

pamiętał z dawnych czasów, kiedy oboje byli

dziećmi.

Poszedł z małą dziewczynką do ubogiego domu

po wąskich, prowadzących na poddasze schodach,

do małej i niskiej facjatki. Panował tam dławiący

zaduch i ciemności. W kącie ktoś ciężko oddychał. Ib

zapalił zapałkę. Na ubogim barłogu spoczywała

matka dziecka.

- Czy mógłbym pani w jakikolwiek sposób

pomóc? - spytał Ib. - Mała wprowadziła mnie na

górę, ale ja sam jestem w tym mieście obcy. Czy nie

ma tu jakichś sąsiadów lub kogoś, kogo mógłbym

wezwać? - I uniósł głowę chorej.

Była to Krystynka z wrzosowiska.

Od lat nikt nie wymówił w Jutlandii jej imienia,

gdyż to zmąciłoby spokój i ciche myśli Iba; a pogłoski

o jej losach były prawdziwe, lecz niestety wcale nie

pocieszające.

Olbrzymi majątek odziedziczony po rodzicach

uczynił męża Krystynki pysznym i gwałtownym;

rzucił swoją stałą posadę, przez pół roku podróżował

po obcych krajach, potem wrócił, narobił długów, a

mimo to żył na wielkiej stopie; wóz przechylał się

coraz bardziej, aż w końcu przewrócił się. Liczni

towarzysze hulanek mówili o nim, że zasłużył na to,

gdyż żył jak szaleniec. Pewnego ranka wyciągnięto

go martwego z kanału w Parku Zamkowym.

Krystynka była w śmiertelnej rozpaczy. Jej

najmłodsze dziecko, które miało zaledwie parę

tygodni, poczęte w dobrobycie, urodzone w nędzy,

umarło, a ona sama leżała nieuleczalnie chora,

opuszczona, w nędznej komórce, tak nędznej, że

lepsza była ta na wrzosowisku; była przecież

przyzwyczajona do dużo lepszych warunków i

boleśnie odczuwała swą nędzę. Tej najstarsze

dziecko, również mała Krystynka, cierpiało biedę i

głód wraz z nią i oto teraz przyprowadziło do niej

Iba.

- Boję się, że umrę i dziecko zostanie sierotą -

westchnęła. - Któż się nim zaopiekuje? - Więcej nie

mogła mówić.

Ib zapalił zapałkę, znalazł ogarek świecy, który

oświetlił nędzną izdebkę.

Spojrzał na dziewczynkę i myślał o Krystynce z

dawnych lat; ze względu na Krystynkę będzie dobry

dla tego dziecka, którego dotąd nie znał.

Umierająca spojrzała na Iba, jej oczy stawały się

coraz większe i większe, czyżby go poznawała? Nie

wiedział; nie przemówiła ani słowa.

Było to w lesie na brzegu rzeki Guden, obok

wrzosowiska; powietrze było szare, wrzos już

przekwitł; jesienne wichry, wiejące od zachodu,

zrywały z drzew żółte liście, które wpadały do rzeki

albo unosiły się nad polaną, gdzie stał domek z torfu,

w którym niegdyś mieszkał flisak; teraz mieszkali

tam obcy ludzie; a pod wzgórzem, osłonięty od

wiatru, pod wysokimi drzewami stał pobielany i

malowany dom, wewnątrz palił się ogień, w pokoju

para dziecięcych oczu błyszczała jak słońce, z

świeżych, śmiejących się ust rozbrzmiewały słowa jak

śpiew słowika. Życie płynęło wesoło i radośnie; była

tam Krystynka. Siedziała na kolanach Iba; Ib był dla

niej ojcem i matką, którzy odeszli, jak sen odchodzi

od dziecka i od człowieka dorosłego. Ib mieszkał

zamożnie w ładnym, miłym domu; był teraz bogatym

człowiekiem; a matka dziewczynki leżała na

cmentarzu ubogich w stołecznej Kopenhadze.

Ludzie mówili, że Ib ma w skrzyni pieniądze,

pieniądze wydobyte z czarnej ziemi. I miał także

małą Krystynkę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

IMBRYK

 

Był sobie pewnego razu imbryk do herbaty, dumny z

porcelany, z której był zrobiony, dumny ze swej wysmukłej

szyi i z dużego ucha. Miał on szyję z przodu, ucho z tyłu i o

tym wciąż mówił; nie mówił zaś nigdy o swej pokrywce,

która była stłuczona i sklejona, co było wielkim brakiem, a

niechętnie mówi się o swych brakach, inni to przecież robią

za nas. Filiżanki, garnuszek do śmietanki i cukiernica, cały

serwis do herbaty - całe to towarzystwo zwracało uwagę na

pęknięcie pokrywki i rozmawiali o tym więcej niż o pięknym

uchu i niezwykłej szyi; imbryk do herbaty wiedział o tym

dobrze.

- Znam ich! - mówił sam do siebie. - Znam także dobrze

moje wady i uznaję je, na tym właśnie polega moja pokora i

skromność; wszyscy mamy wady, ale posiadamy także i

zalety.

Filiżanki mają uszka, cukiernica ma pokrywkę, a ja mam

jedno i drugie, i jeszcze w dodatku coś z przodu, czego oni

nie posiadają - szyję, która sprawia, że jestem królem stołu.

Cukiernicy i garnuszkowi do śmietanki przypadło w udziale

być służebnymi dobrego smaku, ale ja jestem tym

szczodrym władcą, rozdaję błogosławieństwo łaknącej

ludzkości; w moich wnętrznościach chińskie listeczki

rozpuszczają się w gotowanej, pozbawionej smaku wodzie.

Wszystko to mówił imbryk, kiedy był beztroski i młody.

Stał na nakrytym stole, podnosiła go w górę delikatna

rączka; ale delikatna rączka okazała się niezręczna, imbryk

upadł na ziemię, szyjka się stłukła, stłukło się ucho, o

pokrywce nie ma co gadać, dość się już o niej mówiło.

Imbryk leżał zemdlony na podłodze, wrzątek wyciekał z

niego. Spotkał go ciężki cios, ale najsmutniejsze było to, że

śmieli się z niego, a nie z niezręcznej dłoni, która go upuściła

na ziemię.

- Nigdy nie będę się mógł pozbyć tego wspomnienia! -

mówił imbryk później, opowiadając dzieje swego życia. -

Nazwali mnie inwalidą, postawili w kącie, a na drugi dzień

podarowali kobiecie, która żebrała o łyżkę skromnej strawy;

zszedłem do rzędu nędzarzy, stałem bez użytku w kącie; ale

kiedy tak stałem, zaczęło się dla mnie lepsze życie; jest się

czymś jednym, a nagle staje się zupełnie czymś innym.

Napełniono mnie ziemią; dla imbryka znaczy to samo co

pogrzeb, lecz do ziemi włożono cebulkę kwiatu, kto ją tam

włożył, kto mi ją podarował - nie wiem; ale był to dla mnie

dar, wynagrodzenie za chińskie listeczki i wrzątek, za

stłuczone ucho i szyję. Cebulka leżała w ziemi, leżała we

mnie, stała się moim sercem, moim żywym sercem, a

przecież nigdy przedtem nie miałem takiego serca. Wstąpiło

we mnie życie i siły; puls bił, cebulka wypuściła pędy; można

było pęknąć od rozsadzających uczuć i myśli; wyrósł z niej

kwiat, patrzałem na niego, dźwigałem go; patrząc na jego

piękno, sam zapomniałem o sobie; to prawdziwe

błogosławieństwo zapomnieć przez innych o sobie. Kwiat nie

dziękował mi za to, nie myślał o mnie; podziwiali go i

chwalili. Byłem taki szczęśliwy, że jemu jest dobrze.

Pewnego dnia usłyszałem, jak mówiono, że kwiat zasługuje

na lepszą doniczkę. Rozbito mnie na dwoje; bolało to

okropnie, ale kwiat dostał lepszą doniczkę, a mnie

wyrzucono na podwórze, gdzie leżę jako stara skorupa -

zostało mi jednak wspomnienie, którego nikt mi nie może

wydrzeć.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

KALOSZE SZCZĘŚCIA

 

1. Początek

W Kopenhadze, w jednym z domów na Östergade,

niedaleko od centrum placu Kongens Nytorv, było wielkie

przyjęcie. Takie przyjęcia należy co pewien czas wyprawiać,

żeby się pozbyć tego obowiązku i żeby w zamian być

zapraszanym na podobne przyjęcia przez innych. Część gości

siedziała już przy kartach, a druga część czekała, co

wyniknie z pytania gospodyni: „No, i w co się teraz

zabawimy?” Rozmowa toczyła się tak, jak zwykle toczą się

podobne rozmowy. Między innymi zaczęto mówić o

średniowieczu i niektórzy goście uważali tę epokę za daleko

lepszą od naszych czasów. A radca Knap bronił nawet tak

zawzięcie tego poglądu, że gospodyni zgodziła się z jego

wywodami i oboje zaczęli zwalczać pogląd Örsteda, który w

Almanachu o starych i nowych czasach wynosił nasze czasy

ponad tamte. Radca uważał, że najszczęśliwsza była epoka

króla Jana.

Podczas gdy się tak plecie ta rozmowa, przerwana

jedynie na chwilę przyniesieniem gazety, w której, nawiasem

mówiąc, nic nie było do czytania, zajrzyjmy do pokoju, gdzie

pozostawiono płaszcze, laski, parasole i kalosze. W

przedpokoju tym siedziały dwie dziewczyny: jedna młoda,

druga starsza. Można było sądzić, że to dwie służące, które

przyszły, aby towarzyszyć swoim paniom, jakiejś starej

pannie lub wdowie, ale gdy się uważniej im przyjrzało, widać

było od razu, że nie były to zwykłe służące. Na to dłonie ich

były za delikatne, postawy i ruchy iście królewskie, a nawet

szaty miały śmiały krój. Były to dwie wróżki. Młodsza nie

była co prawda samym Szczęściem, ale jedną z pokojówek u

jednej z dam dworu samego Szczęścia, i obnosiła

drobniejsze jego dary po świecie. Starsza wyglądała

ogromnie poważnie i surowo, była to bowiem Troska, ta

zawsze osobiście załatwia swoje sprawy nie polegając na

nikim; tylko wtedy wie, że załatwione są ściśle i sumiennie.

Wróżki opowiadały sobie nawzajem, gdzie były tego dnia.

Ta, która była służebną damy dworu Szczęścia, spełniła kilka

drobnych zadań: ochroniła nowy kapelusz przed ulewą,

sprawiła, że wytworny nicpoń ukłonił się uczciwemu,

skromnemu człowiekowi, i tym podobne, ale teraz miała

przed sobą poważniejsze zadanie, coś, co było zupełnie

niezwykłe.

– Muszę powiedzieć, że dzisiaj przypadają moje urodziny

– rzekła. – Powierzono mi więc w celu uczczenia tego święta

parę kaloszy, które mam wręczać ludziom. Kalosze mają tę

cudowną własność, że człowiek, który je włoży, może się

znaleźć w takim czasie i w takim miejscu, w jakim pragnie

się znajdować. Każde życzenie w zakresie czasu i miejsca

będzie natychmiast spełnione. Raz w życiu będzie naprawdę

szczęśliwy.

– Szczęśliwy! I ty wierzysz temu! – powiedziała Troska. –

Jestem pewna, że będzie nieszczęśliwy i że będzie

błogosławił tę chwilę, kiedy pozbędzie się kaloszy.

– Co też ty mówisz – zaprzeczyła tamta. – Stawiam

kalosze tu pod drzwiami. Ktoś zamieni je ze swoimi i

zostanie uszczęśliwiony. Oto o czym rozmawiały wróżki.

2.Co się przydarzyło panu Radcy?

Było już późno. Radca Knap, zagłębiony w myślach o

czasach króla Jana, wybrał się do domu i oto los chciał, że

zamiast swoich kaloszy włożył na nogi kalosze szczęścia, po

czym wyszedł na Östergade. Ale ponieważ czarodziejska siła

kaloszy przeniosła go w czasy króla Jana, więc nogi jego

natychmiast ugrzęzły w błocie, bo za czasów króla Jana ulice

nie były brukowane.

– To okropne! Dlaczego tu jest tak brudno? – powiedział

radca. – Chodnik gdzieś się zapodział i wszystkie latarnie

pogasły!

Księżyc nie wzeszedł jeszcze wysoko, a poza tym była

gęsta mgła, tak że wszystko tonęło w ciemnościach. Na

najbliższym rogu paliła się, co prawda, lampka przed

obrazem Matki Boskiej, ale światło było prawie że żadne;

radca spostrzegł je dopiero, gdy był całkiem blisko, i wzrok

jego padł na malowidło przedstawiające Matkę z

Dzieciątkiem. „Z pewnością – pomyślał – mieści się tu

antykwariat i zapomniano schować na noc szyld.”

Przeszło koło niego paru ludzi w strojach z tamtej epoki.

– Cóż to za ubranie? Pewnie wracają z maskarady!

Nagle rozległy się dźwięki trąb i piszczałek, mroki ulicy

rozświetlił blask pochodni. Radca zatrzymał się i przyglądał

dziwnemu pochodowi, który przeciągał środkiem ulicy. Na

przedzie kroczyli dobosze waląc w bębny, za nimi trabanci

uzbrojeni w łuki i kusze. Najważniejszym w pochodzie był

jakiś duchowny. Zdumiony tym widokiem radca spytał, co to

wszystko znaczy i kim jest ten człowiek.

– To biskup Zelandii – odpowiedziano mu.

– Mój Boże, co też się stało temu biskupowi? – westchnął

trzęsąc głową radca. – Nie, to niemożliwe!

I rozmyślając nad tym, nie patrząc ani na prawo, ani na

lewo, szedł radca ulicą Östergade aż do placu Höibro. Ale nie

mógł nigdzie znaleźć mostu wiodącego do Kongens Nytorv z

placu Zamkowego. Przystanął na brzegu kanału i natknął się

tu na dwu ludzi siedzących przy łodzi.

– Chce pan na wyspę Holm? – spytali go.

– Na wyspę Holm? – powtórzył radca, który wciąż nie

wiedział, w jakim jest stuleciu. – Chcę się dostać do

Christianshavn, a stamtąd na Lilletorvegade.

Ludzie spojrzeli po sobie.

– Powiedzcie mi tylko, gdzie jest most? To skandal, że

nie zapalono latarni. I cóż tu za błoto? Zupełnie jak gdyby

się chodziło po bagnie.

Im dłużej mówił z przewoźnikiem, tym mniej rozumiał,

co ci ludzie mówią.

– Nie rozumiem waszej bornholmszczyzny – powiedział

wreszcie ze złością, odwrócił się od nich i poszedł dalej. Ale

wciąż nie mógł znaleźć mostu, nie było nawet bariery

oddzielającej wodę.

– To skandal, jak tu wygląda – oburzał się. Jeszcze nigdy

tak nie pogardzał swoją epoką jak tego wieczora.

„Zdaje się, że będę musiał wziąć dorożkę – pomyślał. –

Ale jak tu znaleźć dorożkę? Będę musiał chyba wrócić na

Kongens Nytorv. Tam z pewnością jest postój dorożek.

Inaczej nigdy nie dostanę się do Christianshavn.”

Wrócił więc do Östergade i właśnie w chwili gdy tam

dotarł, na niebie ukazał się księżyc.

– Mój Boże, cóż to za rusztowanie tam ustawili! –

powiedział, patrząc na bramę, która wówczas znajdowała się

u wylotu Östergade.

Wreszcie przez furtkę w bramie wydostał się na plac

Nytorv, ale plac ten okazał się obszerną łąką; rzadkie krzaki

sterczały tu i ówdzie, a środkiem łąki płynął kanał czy też

potok. Parę nędznych lepianek na drugim brzegu służyło tu

za schronienie hallandzkim rybakom, od których miejsce to

wzięło nazwę Strugi Hallandzkiej.

– Albo ujrzałem, jak to mówią, fatamorganę, albo jestem

pijany – jęknął radca. – Cóż to jest? Cóż to jest?

Zawrócił, święcie przekonany, że jest chory. Gdy znalazł

się znowu na ulicy, przyjrzał się uważniej domom i

spostrzegł, że większość z nich była zbudowana z

drewnianych wiązadeł, a wiele miało dachy kryte słomą.

– Nie, nie, stanowczo nie czuję się dobrze! – wzdychał. –

A wypiłem przecież tylko jedną szklankę ponczu. Ale

widocznie i tego nie jestem w stanie znieść. Też pomysł,

żeby podawać do ponczu gorącego łososia. Muszę to

powiedzieć gospodyni. Może by tak wrócić i powiedzieć, jak

ja się teraz źle czuję. Głupstwo! Nie wiadomo, czy nie poszli

już spać.

Zaczął szukać znajomego domu, ale nie mógł go znaleźć.

– To straszne! Nie poznaję wcale Östergade! Nie widzę tu

ani jednego sklepu. Same jakieś stare, zapadłe chałupy, jak

gdybym był w Roskilde albo w Ringsted. Ach, zachorowałem.

Nie powinienem się krępować. Ale gdzież podział się dom

agenta? Wygląda zupełnie inaczej niż zawsze. W każdym

razie są tam wewnątrz ludzie, wejdę do środka. Ach, z

pewnością jestem bardzo chory!

Natrafił na uchylone drzwi, zza których padało przez

szparę światło. Była to jedna z gospod, rodzaj piwiarni,

których tak wiele było w mieście w owych czasach.

Izba wyglądała jak wnętrze holsztyńskiej chaty.

Towarzystwo, składające się z żeglarzy i obywateli

kopenhaskich oraz z paru uczonych ludzi, siedziało zatopione

w żywej rozmowie przy dzbanku i mało zwróciło uwagi na

wchodzącego.

– Przepraszam bardzo! – powiedział radca do gospodyni,

która podeszła do niego. – Ale zrobiło mi się słabo i chciałem

prosić o znalezienie mi dorożki, która by mnie zawiozła do

Christianshavn.

Kobieta spojrzała na niego i potrząsnęła głową. Potem

przemówiła do niego po niemiecku. Radca zrozumiał, że

kobieta nie zna duńskiego, i dlatego powtórzył swoją prośbę

po niemiecku. To w połączeniu z jego niezwykłym strojem

utwierdziło kobietę w mniemaniu, że ma przed sobą

cudzoziemca. Zrozumiała jednak, że czuje się on niedobrze, i

przyniosła mu dzban mętnej wody, którą widać zaczerpnęła z

pobliskiej studni.

Radca podparł głowę ręką, odetchnął głęboko i zaczął

rozmyślać nad wszystkimi dziwami, które go otaczały.

– Czy to dzisiejszy „Dzień” – spytał, żeby coś powiedzieć

widząc, że kobieta odkłada jakiś duży arkusz papieru.

Kobieta nie zrozumiała, o co pyta, ale podała mu

trzymany w ręku papier. Był to drzeworyt przedstawiający

zjawisko powietrzne, obserwowane w mieście Kolonii.

– To bardzo stare! – powiedział radca, ogromnie

podniecony znalezieniem czegoś tak starożytnego. – W jaki

sposób dostał się tak rzadki sztych w pani ręce? Bardzo

ciekawe, chociaż treść ilustracji jest wierutną bajką.

Przekonano się, że to była zorza północna i że podobne

zjawiska prawdopodobnie wywołuje elektryczność!

Najbliżej siedzący biesiadnicy słysząc jego słowa spojrzeli

nań zdziwieni, a jeden z nich powstał z miejsca, zdjął

kapelusz z głowy i powiedział z najpoważniejszą miną:

– Musicie być bardzo uczony, monsieur!

– O, wcale nie! – zaprzeczył radca. – Tyle tylko, że

umiem o tym czy o owym pomówić jak każdy inny.

– Modestia to piękna cnota! – powiedział nieznajomy. –

A zresztą chciałbym dodać do pańskiego zdania: mihi secus

videtur , chętnie jednak wstrzymam się tu od mego

własnego judicium !

– Czy wolno mi spytać, z kim mam przyjemność? –

spytał radca.

– Jestem bakałarzem uczonym w Piśmie! – odpowiedział

nieznajomy.

Ta odpowiedź wystarczyła radcy. Zresztą strój

odpowiadał takiemu zawodowi. „Musi być starym

nauczycielem wiejskim – pomyślał. – Dziwak, jakich można

jeszcze niekiedy spotkać w zakamarkach Jutlandii.”

– Nie jest tu co prawda locus docendi ! – ciągnął dalej

bakałarz. – Ale proszę, mówcie, panie. Musicie być biegłym

w sprawach starożytnych.

– Ach, tak, istotnie, znam się na starożytnej literaturze,

ale lubię także nowoczesną. Tylko nie te powieści z życia

codziennego. Mamy ich dość w rzeczywistości.

– Z życia codziennego? – spytał bakałarz.

– Tak. Mam na myśli te modne obecnie powieści.

– O! – uśmiechnął się nieznajomy. – A jednak jest w nich

wiele ukrytej mądrości. Czytają je przecież i na dworze. Król

lubi zwłaszcza powieść o panu Ivenie i panu Gaudianie, w

której czyta się o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu,

żartuje często na ich temat z dworskimi panami.

– Tego jeszcze nie czytałem. To musiał świeżo dopiero

wydać Heiberg – powiedział radca.

– Nie – odpowiedział tamten. – Wydawcą nie jest

Heiberg, tylko Godfred von Gehmen.

– Ach, to on jest wydawcą! – wykrzyknął radca. – To

bardzo stare nazwisko. Tak przecież nazywał się najstarszy

drukarz w Danii.

– Tak, to jest nasz pierwszy drukarz – odparł człowiek.

Rozmowa więc toczyła się gładko. Potem jeden z obywateli

zaczął mówić o strasznej zarazie, która nawiedziła Danię na

parę lat przedtem, przy czym miał na myśli epidemię z roku

1484, radca jednak zrozumiał, że mowa jest o niedawnej

cholerze, i rozprawiano w dalszym ciągu. Następnie musiano

poruszyć wojnę piracką z roku 1490. Narzekano na piratów

angielskich, którzy pozabierali okręty z portu, a radca,

któremu żywo stały w pamięci wypadki roku 1801 , narzekał

wraz z nimi na Anglików. Dalsza rozmowa nie szła już tak

składnie. Przestano się wzajemnie rozumieć. Uczony

bakałarz wydawał się radcy bardzo naiwnym, a nawet

najprostsze sprawy, które poruszał radca, brzmiały dla

bakałarza jak zuchwale fantastyczne przypuszczenia.

Spoglądali na siebie, a bakałarz w najkrytyczniejszych

chwilach mówił po łacinie, bo myślał, że tak będzie lepiej

zrozumiany, ale to nie pomagało.

– Jakże teraz czujecie się, panie? – spytała gospodyni

ciągnąc radcę za rękaw. Radca nagle przypomniał sobie, co

mu się przytrafiło, gdyż podczas rozmowy wypadło mu to z

pamięci.

„Wielki Boże, gdzież ja się właściwie znajduję?” –

pomyślał i aż mu się w głowie zakręciło.

– Napijemy się na zdrowie! Mieszanka z miodu i

bremeńskiego piwa! – zawołał jeden z gości. – A wy

napijecie się z nami, panie!

Weszły dwie dziewczyny, jedna z nich miała na głowie

dwubarwny czepiec . Napełniły kieliszki i ukłoniły się

pięknie. Radcę przeszedł lodowaty dreszcz.

– Cóż to się dzieje? Cóż to się dzieje? – powiedział, ale

musiał pić z innymi. Wszyscy byli dla niego zresztą bardzo

uprzejmi, aż wreszcie jeden z nich powiedział, że radca jest

pijany. Radca uwierzył i prosił, aby mu sprowadzono

dorożkę. Ale oni myśleli, że mówi po moskiewsku.

Radca jeszcze nigdy w życiu nie przebywał w tak

prostackim i ordynarnym towarzystwie. „Przeżywam

najokropniejsze momenty mego życia! – myślał. –

Pomyślałby kto, że kraj się cofnął do czasów pogańskich.” I

nagle przyszło mu do głowy, że mógłby przykucnąć pod

stołem i na czworakach nieznacznie wysunąć się z izby. Ale

gdy znalazł się już blisko drzwi, biesiadnicy spostrzegli, co

się święci, i schwytali go za nogi. Na szczęście dla radcy

ściągnęli mu

przy tym kalosze, a wraz z tym prysnął cały czar.

Radca zobaczył, że znajduje się pod jasno płonącą

latarnią, a obok wznosi się wysoka kamienica. Znał ją

doskonale, tak samo jak i wszystkie sąsiednie. Był na

Östergade, wyglądającej tak, jak ją wszyscy znamy. Radca

leżał zwrócony nogami ku bramie jakiegoś domu, a

naprzeciw niego siedział stróż nocny i spał.

– Stwórco kochany, widocznie usnąłem na ulicy i

wszystko to mi się śniło – powiedział. – Tak, jestem na ulicy

Östergade, jak tu pięknie, jasno, jak czysto! To okropne,

żeby jedna szklanka ponczu mogła mieć takie skutki.

W dwie minuty później siedział już w dorożce, która

wiozła go do Christianshavn, rozmyślał o tym, ile się najadł

strachu, i dziękował w duszy szczęśliwej rzeczywistości.

Sławił nasze czasy, o wiele przewyższające mimo swych

braków tamte, w których dopiero co przebywał.

Bardzo to było rozsądne ze strony pana radcy.

3. Przygoda nocnego stróża

– Cóż to za para kaloszy leży przed progiem domu? –

powiedział stróż. – Na pewno należą do porucznika z

pierwszego piętra. Leżą akurat przed bramą!

Uczciwy stróż miał ochotę zadzwonić i oddać kalosze

właścicielowi, bo jeszcze się tam paliło światło, ale bał się, że

obudzi innych mieszkańców domu; i dlatego dał spokój.

– Jakże to musi być ciepło w takich kaloszach na nogach!

– westchnął. – Jakże są mięciutkie! – Akurat pasowały na

jego nogi. – Jak to dziwnie dzieje się na tym świecie.

Porucznik mógłby dawno położyć się do ciepłego łóżka, a

zamiast tego biega tam i na powrót po pokoju. Szczęśliwy

człowiek! Nie ma ani żony, ani dzieci! Co wieczór chodzi na

wizyty. Ach, gdybym był na jego miejscu, byłbym

szczęśliwym człowiekiem.

Zaledwie wymówił to życzenie, kalosze zaczęły działać,

miał je przecież na nogach. I stróż wcielił się w porucznika.

Stał na górze pośrodku oświetlonego pokoju i trzymał w

palcach różowy arkusik papieru. Na arkusiku wypisane były

wiersze, a wiersze te ułożył sam porucznik. Któż bowiem nie

bywa raz w życiu w poetycznym usposobieniu. A kiedy

zapisze się swe myśli, wtedy powstaje wiersz.

Na kartce były napisane te zwrotki:

Gdybym był możny, gdybym był bogaty –

Marzyłem o tym w dzieciństwie, przed laty –

Wtedy bym został dzielnym oficerem,

Chodziłbym z szablą, w mundurze, z orderem.

Minęły lata, jestem oficerem,

Lecz na ubóstwo nic to nie pomoże.

Wspieraj mnie, Boże.

Nadszedł raz wieczór, światło dnia pobladło

I na kolanach dziecię mi usiadło,

Dla niego snułem baśni barwne przędze,

Możny w skarb baśni, nie dbałem o nędzę,

Dziewczynka chciała baśni, nie pieniędzy.

Lecz na ubóstwo nic to nie pomoże.

Ty wiesz, o Boże.

„Ach, być bogatym” – modlitwa ma brzmiała,

Dziewczynka z czasem w dziewicę dojrzała,

Jest taka piękna, tak mądra, tak miła,

Ach, gdyby w sercu mym miłość odkryła,

Tę baśń tak wielką, ach, gdyby odkryła!

Lecz biedny jestem, nic mi nie pomoże.

Ty wiesz, o Boże.

O, gdybym znalazł ciszę, ukojenie

I precz odpędził od siebie cierpienie...

Ty, której serce me niosę w ofierze,

Przeczytaj, com tu skreślił na papierze,

Tę smutną baśń, co niosę w ofierze.

Smutek przede mną, nic mi nie pomoże,

I ciebie tylko błogosławię, Boże.

Tak wiersze piszą tylko zakochani, ale rozsądny człowiek

ich nie drukuje. Porucznik, miłość i bieda to trójkąt, a raczej

połówka przełamanej kostki szczęścia. Porucznik czuł to

doskonale i dlatego, oparłszy głowę o ramę okna, wzdychał

głęboko.

„Ubogi stróż na ulicy szczęśliwszy jest ode mnie! Nie wie

on, co to tęsknota! Ma dom, żonę, dzieci, które podziela z

nim troski i radości! O ileż byłbym szczęśliwszy, gdybym się

mógł stać stróżem!”

I w tejże chwili stróż stał się na nowo stróżem, bo

kalosze szczęścia zrobiły go porucznikiem, a jak widzimy,

czuł się on o wiele gorzej w ciele porucznika i wolał zostać

tym, czym był w istocie. A więc stróż był na nowo nocnym

stróżem.

„Niedobry to był sen – powiedział wtedy – ale zabawny!

Śniło mi się, że byłem porucznikiem w mieszkaniu na górze i

że to wcale nie było przyjemne! Tęskniłem do starej i do

bachorów, które zacałowują mnie na śmierć!”

Stróż usiadł znów i kiwał głową; sen nie chciał go

opuścić, kalosze miał wciąż jeszcze na nogach. Po niebie

przeleciała padająca gwiazda.

„Już jej nie ma! – pomyślał. – Ale jeszcze ich dość

zostało na niebie. Chciałbym z bliska przypatrzyć się tym

rzeczom, szczególnie księżycowi, bo ten tak prędko nie

znika. Student, któremu moja żona pierze bieliznę,

opowiada, że po śmierci wędrujemy z jednej planety na

drugą. Naturalnie, to wymysł, ale to mogłoby być wcale miłe.

Pragnąłbym, na przykład, żeby moja dusza teraz mogła

zrobić taką małą wycieczkę. Ciało mogłoby zostać

tymczasem tu na schodkach.”

Często w życiu trzeba się dobrze namyślić, zanim się coś

powie. Ale szczególnie powinien pomyśleć ten, co wypowiada

życzenie mając na nogach kalosze szczęścia. Posłuchajcie

tylko, co się stało ze stróżem!

My, ludzie, znamy prawie wszyscy szybkość komunikacji

za pomocą pary, wypróbowaliśmy ją albo w kolei, albo na

statku płynąc po morzu, ale szybkość ta jest przechadzką

leniwca czy marszem ślimaka w porównaniu z szybkością

światła; jest ono dziewiętnaście milionów razy szybsze niż

tamta szybkość, a elektryczność jest jeszcze prędsza. Śmierć

jest elektrycznym ciosem, który otrzymujemy w serce, a

dusza wyzwolona wyfruwa na skrzydłach elektryczności w

przestrzeń. W ciągu ośmiu minut i jednej sekundy promień

świetlny przebywa przestrzeń przeszło dwudziestu milionów

mil; dusza ludzka za pomocą pośpiesznej poczty elektrycznej

zużywa jeszcze znacznie mniej czasu na przebycie tej samej

drogi. Przestrzeń między ciałami niebieskimi nie wydaje jej

się większą niż nam w mieście przestrzeń między domami

naszych przyjaciół, ale za to ten elektryczny cios w serce

dzieje się kosztem naszego życia tu na ziemi. Chyba że

mamy kalosze szczęścia na nogach, tak jak ten stróż nocny.

W ciągu paru sekund stróż przebył pięćdziesiąt dwa

tysiące mil dzielących ziemię od księżyca, który, jak

wiadomo, zrobiony jest z materiału o wiele lżejszego niż

ziemia i jest miękki jakby świeżo spadły śnieg. Znalazł się on

na jednym z tych niezliczonych kraterów, które znamy z

mapy księżycowej doktora Madlera; chyba ją znacie

wszyscy? Góra spadła stromo w kotlinę, na długość całej

duńskiej mili. Tu znajdowało się miasto. Wyglądało ono ze

szczytu jak białko jajka w szklance wody. Kopuły, wieże,

balkony w kształcie żagli były przezroczyste; chwiały się w

rzadkim powietrzu; nasza ziemia, jako wielka purpurowa

kula, unosiła się nad jego głową.

Były tam też jakieś istoty w rodzaju ludzi, ale

wyglądające całkiem inaczej niż my na ziemi. Mówiły one

jakimś językiem. Trudno doprawdy wymagać od duszy stróża

nocnego, by ten język rozumiała; a jednak rozumiała ona

każde słowo.

Rozumiała więc, że mieszkańcy księżyca rozprawiają o

naszej ziemi i wątpią w to, czy jest zamieszkała, bo

powietrze, które ją otacza, musi być zbyt gęste na to, by

jakikolwiek rozsądny mieszkaniec księżyca był w stanie nim

oddychać. Uważali oni, że tylko księżyc jest zamieszkały i że

on jest ośrodkiem wszechświata, gdzie mieszkają jedyne w

świecie żywe istoty.

Ale wróćmy teraz na Östergade i zobaczmy, co się stało z

ciałem stróża. Siedziało ono martwe na schodach, z ręki

wypadł mu kij stróżowski, oczy utkwione miało w księżyc,

gdzie właśnie jego uczciwa dusza rozpoczęła wędrówkę.

– Która godzina, stróżu! – spytał jakiś przechodzień, a

nie otrzymawszy odpowiedzi, dał mu lekkiego szczutka w nos

i wówczas stróż stracił równowagę, ciało przewróciło się na

wznak. Człowiek ten przecież był martwy. Wielki strach

przejął przechodnia, który tak zażartował. Otóż stróż umarł i

leżał nieżywy. Dano znać, gdzie trzeba, zbadano sprawę i

nad ranem przeniesiono ciało do szpitala.

Ładny to byłby figiel dla duszy, gdyby wróciwszy z

księżyca nie znalazła ciała na swoim dawnym miejscu na

ulicy Östergade. Musiałaby zapewne wpierw polecieć na

policję, potem do biura znalezionych rzeczy, by zobaczyć,

czy nie znajdzie czasem swego ciała między zaginionymi

przedmiotami: a potem popędziłaby do szpitala. Ale

pocieszmy się tym, że dusza jest najmądrzejsza wówczas,

gdy działa na własną rękę, to tylko ciało tak ją ogłupia.

Jak to już powiedzieliśmy, ciało stróża zaniesiono do

szpitala. Tu położono je w sali przyjęć i przede wszystkim

ściągnięto z niego kalosze. Wtedy dusza musiała wrócić do

ciała i skierowała się prościuteńko na swoje miejsce. Stróż

zaraz ożył.

Zapewniał wszystkich, że była to najokropniejsza noc w

jego życiu, nie chciałby jeszcze raz przeżyć czegoś

podobnego! Nawet za dwie marki. Na szczęście było już po

wszystkim.

Wypisano go tego samego dnia, ale kalosze zostały w

szpitalu.

4. Kulminacyjny moment

Numer deklamacji. Wysoce niezwykła podróż.

Każdy mieszkaniec Kopenhagi wie doskonale, jak

wygląda brama szpitala Fryderyka, ale ponieważ historię tę

będą czytali może i ci, którzy Kopenhagi nie znają, więc

muszę ją na wszelki wypadek pokrótce opisać.

Szpital oddzielony jest od ulicy wysoką kratą żelazną,

której pręty są tak szeroko jeden od drugiego rozstawione,

że bardzo szczupli młodzi asystenci lekarscy wykradają się

pomiędzy nimi na różne krótkie wizyty. Najtrudniej było

przecisnąć na drugą stronę głowę, tak że i tu, jak w ogóle

często na świecie, małe głowy są najszczęśliwsze. Tych parę

słów wystarczy zamiast wstępu.

Tego wieczora miał dyżur jeden z młodych praktykantów.

Można było o nim powiedzieć jedynie w fizycznym znaczeniu

tego słowa, że miał tęgą głowę. Na dworze deszcz lał

strumieniami, ale pomimo tych dwóch przeszkód lekarz

postanowił wyjść, przynajmniej na kwadrans. Uważał przy

tym, że nie opłaca się na tak krótki przeciąg czasu

wtajemniczać w całą sprawę woźnego, gdy można się było

prześliznąć pomiędzy prętami ogrodzenia.

Stały tam kalosze zapomniane przez stróża; młody lekarz

wcale nie myślał, że to kalosze szczęścia, ale sądził, że

przydadzą mu się na taką pogodę, włożył je więc i chciał

prześliznąć się przez ogrodzenie, czego jeszcze nigdy

dotychczas nie próbował. No i już jest przy ogrodzeniu!

– Daj Boże, aby przesunąć głowę! – powiedział asystent i

zaraz (chociaż głowę miał dużą i grubą) szczęśliwie

przesunął ją pomiędzy prętami, już to kalosze potrafiły

zrobić! Teraz trzeba było przecisnąć całe ciało, ale tu sprawa

utknęła.

– Ha, jestem za gruby – powiedział asystent – myślałem,

że z głową będzie najtrudniej! Nie przelizę, to darmo!

Chciał prędko cofnąć głowę, ale nie mógł. Mógł łatwo

poruszać szyją, ale to wszystko. Z początku się rozgniewał, a

potem humor zupełnie go opuścił. Kalosze szczęścia

postawiły go w strasznej sytuacji, a na nieszczęście nie

przyszło mu do głowy powiedzieć, że chce wyzwolenia z tej

pozycji. Deszcz lał, nikogo nie było na ulicy. Nie mógł

dosięgnąć dzwonka do bramy, jakże się mógł wyzwolić z

takiego położenia? Myślał, że będzie musiał tak przestać do

rana i że trzeba będzie posłać kogoś po kowala, aby

przepiłował żelazne pręty, ale to przecie nie będzie tak

szybko, a tymczasem cała szkoła chłopców w błękitnych

mundurkach z przeciwka stanie na nogi, przybiegną weterani

marynarze ze swoich domków, żeby przyglądać się, jak stoi

niczym pod pręgierzem. Większy zbierze się tłum niż w

zeszłym roku, kiedy to podziwiano kwitnącą, olbrzymią

agawę. „Ha, krew uderza mi do głowy, ja oszaleję! Już

szaleję! Ach, żebym się tylko mógł wydostać, zaraz mi

wszystko przejdzie!”

Widzicie, tak powinien był od razu powiedzieć; w jednej

chwili miał już głowę wolną i skoczył z powrotem do szpitala,

nieprzytomny ze strachu, którego mu napędziły kalosze

szczęścia.

Ale niech się nam nie zdaje, że już się wszystko

skończyło. Działy się jeszcze gorsze rzeczy.

Noc minęła i cały następny dzień, a nikt nie przysłał po

kalosze.

Wieczorem miało się odbyć przedstawienie w małym

teatrze przy ulicy Kannikestraede. Sala była pełna;

przeczytano nowy wiersz. Zaraz go posłyszymy. Tytuł był

następujący:

Okulary babuni

Mądrość mej babki uznana jest

wszędzie,

Wie ona świetnie, co jest i co

będzie;

Gdyby przed laty w dawnych

czasach żyła,

Jak czarownica życie by

skończyła,

Nie lubi chwalić się swą sztuką

wcale,

Nie zawsze mówi. co wie

doskonale.

Pragnąłbym nieraz wiedzieć, co

się w kraju stanie,

I o me losy zadać jej pytanie;

Lecz choć nie lubi zgadywać

przyszłości,

Mówi mi czasem w swej dla

mnie miłości.

By mi dogodzić, gdym prosił o

czary,

Dała mi babka swoje okulary.

„Idź w takie miejsce, gdzie jest

ludzi wiele

I poprzez szkiełka oglądaj ich

śmiele,

Myśli ich staną przed tobą jak

karty.

Z łatwością poznasz, co każdy z

nich warty.”

Złożyłem dzięki i ruszyłem w

drogę;

Gdzież ich najwięcej zobaczyć

też mogę?

Na Langelinje? Zbyt mocny

wiatr chłodzi,

Na Östergade? Fe, w śmieciach

się brodzi.

Więc do teatru? To mnie bardzo

nęci.

Wieczorem wiele osób tam się

kręci.

A więc mnie tutaj obecnie

widzicie,

Jak przez szkła babci obserwuję

życie.

Nie uciekajcie, zostańcie

chwileczkę,

Za to podzielę się z wami

troszeczkę

Tym, co zobaczę przez te

okulary,

Które dostałem od me) babki

starej;

Tak, to jest prawda – jakże mi

wesoło!

Ileż to cudów pokażę wam

wkoło.

Jakie przedziwne widzę tu

figury,

Kierowe damy, są ich całe

sznury,

A dalej czarne, to trefle i piki.

Od razu widzę badań mych

wyniki.

Dama pikowa, jak żywa kobieta,

Za cel swych uczuć wybrała

waleta.

Słyszałem wiele o dużym

majątku,

Lecz fakt ten psuć mi nie będzie

dziś wątku.

Nie chcę gazecie wchodzić ja w

paradę,

Bo tym przeszkody karierze mej

kładę.

(wkłada okulary)

Teatry tykać? Premiery?

Prelekcje?

Nie! Mógłbym tylko rozgniewać

dyrekcję.

A moje losy? Dobrze o tym

wiecie,

Że są najbliższe mi na całym

świecie,

Więc o nich milczę, nie powiem

wyrazu,

Bo mógłbym popsuć me sprawy

od razu.

Kto z was szczęśliwy, o tym

milczeć wolę

I o tym mówić sobie nie

pozwolę.

Kto będzie długo żył: ten pan?

ta pani?

Nie powiem, choć mi z nazwiska

są znani.

A więc, cóż mówić mam wam,

moi drodzy?

O tym? O tamtym? Nie, to

jeszcze gorzej.

Na co spoglądać? O czym mówić

mam?

Do was, panowie, i do pięknych

dam?

Lepiej już zamknę się całkiem w

milczeniu

I piękne dzięki złożę

zgromadzeniu.

Wiersz ten został świetnie wypowiedziany i recytatorowi

podziękowano głośnymi oklaskami. Między widzami

znajdował się tez asystent ze szpitala, który, zdawało się, już

zapomniał o swojej nocnej przygodzie. Na nogach miał

kalosze szczęścia. Nikt się o nie nie upomniał, a ponieważ

było błoto na ulicy; więc mu się przydały.

Wiersz ten spodobał się asystentowi.

Myśl w nim zawarta zajęła go bardzo; gdyby miał takie

okulary, wiedziałby wszystko o ludziach, można by im na

przykład zaglądać do serc, byłoby to o wiele bardziej

zajmujące niż przepowiadanie tego, co będzie na przyszły

rok, bo o tym i tak się dowiemy, a tego, co kto ma w sercu –

nigdy. Weźmy na przykład tych wszystkich panów i panie w

pierwszym rzędzie, żeby im można było zajrzeć do serc,

musi tam przecież być jakieś wejście jak do magazynów,

jakżebym się rozglądał w tych sklepach. Tamta pani ma z

pewnością serce jak magazyn mód, tamta druga ma puste,

lecz źle wyprzątnięte, ale z pewnością istnieją także i

poważne, solidne sklepy.

„Ach tak – westchnął. – Znam nawet jeden taki solidny

sklep, jedyną jego wadą jest to, że posiada już swego

subiekta; to jedyna zła strona sklepu. Do niektórych sklepów

z pewnością by mnie zapraszano: «Prosimy bliżej!» – ach,

żebym mógł wśliznąć się tam pod postacią miłego,

przelotnego wzruszenia.”

To wystarczyło kaloszom szczęścia. Asystent skurczył się

cały i rozpoczęła się jego niezwykła podróż poprzez serca

ludzi siedzących w pierwszym rzędzie.

Pierwsze serce było sercem pewnej damy. Zrazu lekarz

myślał, że znajduje się w instytucie ortopedycznym, jak

zwykło się nazywać dom, w którym doktor usuwa

wykoślawienia i wyprostowuje ręce i nogi, tyle wisiało tam na

ścianach odlewów gipsowych rozmaitych zniekształconych

ludzkich części ciała. Różnica jednak pomiędzy zakładem

ortopedycznym a sercem polega na tym, że w zakładzie robi

się odlewy gipsowe, gdy pacjent jest obecny, w sercu damy

zaś odlewy te powstały dopiero po wyjściu ludzi. Były to

odlewy cielesnych i duchowych braków przyjaciółek,

starannie tutaj przechowywane.

Przeniósł się więc szybko do innego kobiecego serca.

Wydało mu się ono obszernym kościołem, nad głównym

ołtarzem latała biała gołębica niewinności. Jakże chętnie

padłby tam na kolana, ale musiał wędrować dalej. Jeszcze

słyszał dźwięk organów i z uczuciem, jak gdyby stał się

lepszym człowiekiem, poczuł się godnym tego, aby

przekroczyć próg następnej świętości. Była to izdebka na

poddaszu, leżała tam chora matka, ale okno izdebki było

otwarte, zaglądały przezeń róże rosnące w skrzynkach i Boże

słonko świeciło; dwa błękitne jak niebo ptaszki śpiewały o

radości dziecięcej, a matka błogosławiła swą dobrą córkę.

Potem przeczołgał się na czworakach przez serce, które

było, jak jatki rzeźnika, pełne mięsa i tylko mięsa. Było to

serce pewnego bogacza, bardzo godnego człowieka, którego

nazwisko z pewnością figurowało w księdze adresowej.

Teraz znalazł się z kolei w sercu małżonki tego bogacza.

Było ono jak stary, rozwalający się gołębnik: portret męża

służył tam za chorągiewkę na dachu; był on połączony

automatycznie z drzwiami, które otwierały się i zamykały,

ilekroć mąż się obrócił.

Potem znalazł się w lustrzanym gabinecie podobnym do

tego, jaki jest w zamku Rosenborg. Tylko że tu lustra

powiększały w niezwykłym stopniu, a pośrodku podłogi

siedziało, jak Dalaj Lama, nic nie znaczące Ja osoby, do

której należało serce, i dziwiło się własnej wielkości.

Nagle doznał wrażenia, jak gdyby się dostał do igielniczki

pełnej kłujących igieł i szpilek. „To zapewne serce starej

panny” – pomyślał, ale okazało się, że się myli: było to serce

młodego wojskowego nagrodzonego wieloma już orderami,

jak to się mówi, człowieka z sercem i rozumem.

Młody asystent opuścił ostatnie z rzędu serce zupełnie

oszołomiony. Trudno mu było zebrać myśli, ale przypuszczał,

że to jego zbyt bujna fantazja poniosła go w ten sposób.

„Mój Boże – myślał – z pewnością mam skłonności do

pomieszania zmysłów. Jak tu gorąco. Krew uderza mi do

głowy.” I nagle przypomniał sobie swoją przygodę z

poprzedniego wieczora, kiedy mu głowią utkwiła między

żelaznymi prętami szpitalnego ogrodzenia.

„To z pewnością skutki mojej wczorajszej przygody –

westchnął. – Muszę czym prędzej coś na to poradzić. Myślę,

że pomogłaby mi łaźnia parowa. Ach, gdybym już leżał na

najwyższej desce.”

Ledwo to pomyślał, już leżał na najwyższej desce w łaźni.

Był jednak całkowicie ubrany, w płaszczu i kaloszach, a

gorące krople spadały mu na twarz z sufitu.

– Och! – krzyknął i zeskoczył na podłogę, a posługacz

wrzasnął ze strachu, widząc ubranego człowieka w łaźni.

Asystent miał jeszcze tyle przytomności umysłu, że

zdążył szepnąć posługaczowi: „Tu chodzi o zakład.” A gdy

przyszedł do domu, przylepił sobie na plecach i na karku dwa

wielkie plastry z wezykatorii , aby wyciągnęły z niego

szaleństwo.

Nazajutrz rano miał pokrwawione plecy i to było

wszystko, co mu dały kalosze szczęścia.

5. Przemiana kopisty

Stróż nocny, o którym z pewnością jeszczeście nie

zapomnieli, przypomniał sobie tymczasem

o kaloszach, które znalazł, i zabrał z sobą do szpitala. Zgłosił

się po nie, ale że ani porucznik, ani nikt na całej ulicy nie

chciał się do nich przyznać, stróż zaniósł je na policję.

– Wyglądają zupełnie jak moje kalosze – powiedział

jeden z panów kopistów i obejrzawszy uważnie znaleziony

przedmiot postawił go koło swoich własnych. – Nawet oko

szewca nie potrafiłoby rozróżnić jednych od drugich.

– Panie pisarzu! – zwrócił się do niego w tej chwili

urzędnik, który wszedł z papierami.

Kopista odwrócił się, rozmówił z urzędnikiem, ale gdy

skończył rozmowę, sam już nie był pewien, które kalosze

należą do niego: te z lewej czy te z prawej strony.

„To pewno będą z pewnością te mokre” – pomyślał i

właśnie się omylił, bo to były kalosze szczęścia. Myślicie, że

urzędnik policji nie może się omylić? Włożył kalosze, do

kieszeni wsadził paczkę papierosów, pod pachę wziął drugą

paczkę, którą miał w domu odczytać i przepisać, i wyszedł.

Była to niedziela przed południem, pogoda była śliczna.

„Przechadzka do Frederiksberg dobrze by mi zrobiła” –

pomyślał i ruszył w tę stronę.

Nie było chyba pilniejszego, staranniejszego młodzieńca

niż ów kopista. Użyczamy mu z całego serca tej przechadzki,

która z pewnością doskonale podziała na niego po długim

siedzeniu bez ruchu. Z początku szedł nie myśląc o niczym,

więc kalosze szczęścia nie miały okazji do pokazania swej

czarodziejskiej siły.

W alei wiodącej do Zamku spotkał znajomego, młodego

poetę, który opowiedział mu, że nazajutrz wyjeżdża w

podróż wakacyjną.

– Więc pan znowu wyjeżdża? – spytał kopista. – Wolny i

szczęśliwy z pana człowiek. Może pan sobie fruwać, dokąd

się panu podoba, a my mamy łańcuch u nogi.

– Ale łańcuch ten jest przymocowany do drzewa, które

daje chleb! – odparł poeta. – Nie ma pan za to potrzeby

troszczyć się o jutro, a starość zabezpieczy panu emerytura.

– A jednak panu jest lepiej! – odparł kopista. – Siedzieć i

układać sobie wiersze to przecież przyjemnie. Wszyscy

mówią o panu miłe rzeczy, a przy tym jest się panem siebie.

Ach, gdyby pan raz spróbował siedzieć, tak jak ja, dzień w

dzień wśród tych przyziemnych spraw.

Poeta potrząsnął głową, pisarz także potrząsnął głową.

Każdy z nich pozostał przy swoim zdaniu i rozstali się.

– Cóż to za dziwny naród ci poeci! – powiedział pisarz. –

Chciałbym kiedyś spróbować, jak to się jest poetą, z

pewnością nie pisałbym wówczas tak jak inni. Dziś taki

prawdziwie wiosenny dzień, akurat dla poety. Powietrze jest

takie przezroczyste, obłoki takie piękne, a zieleń tak pachnie!

Od wielu już lat nie odczuwałem tego piękna tak jak w tej

chwili.

Spostrzegliście już zapewne, że pisarz zamienił się w

poetę. Nie było to może tak bardzo widoczne, bo głupio jest

sądzić, że poeci są różni od innych ludzi: wśród zwykłych

ludzi spotyka się często bardziej poetyczne natury niż wśród

uznanych poetów. Różnica pomiędzy zwykłymi ludźmi a

poetami polega tylko na tym, że poeci mają lepszą pamięć

duchową: potrafią zachować tak długo myśl i uczucie, aż

przejdzie ono jasno i wyraźnie w słowo, a tamci tego nie

potrafią. Istnieje jednak przejście od zwykłego człowieka do

obdarzonego talentem, i to przejście właśnie przekroczył

kopista.

– Jakiż to piękny zapach! – powiedział. – Jakże

przypomina mi fiołki u ciotki Lony. Tak, byłem wtedy małym

chłopcem. Mój Boże, jakże dawno o tym nie myślałem.

Poczciwa stara panna. Mieszkała w tamtej uliczce za giełdą.

Zawsze miała w wazonie gałązkę lub dwie nawet podczas

najsroższej zimy. Fiołki pachniały w jej pokoiku, gdy ja

przyciskałem do zamarzniętej szyby gorące miedziaki i

robiłem otwory, aby wyglądać na ulicę. Jakiż to był piękny

widok! Na kanale stały skute lodem zamarznięte, opuszczone

statki. Kracząca wrona stanowiła jedyną załogę, ale gdy

powiał ciepły wiatr wiosenny, na kanale robił się ruch. Przy

dźwiękach piosenek i wesołych okrzyków rąbano lód, okręty

uszczelniano smołą i ruszały w dalekie kraje. A ja zostałem i

muszę zostać na zawsze, zawsze siedzieć w dusznym biurze

policyjnym i patrzeć na to, jak inni wyrabiają sobie

paszporty, żeby wyjechać za granicę. Taki mój los. Tak. –

Westchnął ciężko, ale potem nagle urwał. – Mój Boże, co się

ze mną stało? Nigdy jeszcze tak nie myślałem ani nie

czułem. To z pewnością z powodu wiosennego powietrza. To

jednocześnie przyjemne i niepokojące uczucie. – Sięgnął do

kieszeni, do której schował papiery. „Przejrzę je, może

zacznę myśleć o czymś innym” – pomyślał. Spojrzał na

pierwszy arkusz i przeczytał: „«Zygbryda, oryginalna

tragedia w pięciu aktach.» Co to jest? To przecież moje

pismo? Czy to ja napisałem tragedię? «Intryga na wałach,

czyli Dzień pokuty, wielki wodewil.» Ale skąd ja to wziąłem?

Musiał mi ktoś włożyć do kieszeni, a oto jakiś list.” List był

od dyrektora teatru. Sztuki zostały odrzucone, a list wcale

nie był grzeczny. „Hm, hm” – pomyślał kopista i usiadł na

ławce. Myśli miał tak żywe, a serce tak rzewne. Mimo woli

zerwał kwiatek rosnący niedaleko w trawie. Była to maleńka

stokrotka. To, co botanik opowiada nam w ciągu wielu

wykładów, stokrotka potrafiła opowiedzieć w ciągu jednej

chwali. Opowiadała baśń o swym narodzeniu, opowiadała o

wielkiej mocy słońca, które rozwinęło jej delikatne listki i

kazało im pachnieć. Wówczas kopista pomyślał o walkach

naszego życia, które tak samo budzą uczucia w naszych

sercach. Powietrze i światło, oto kochankowie stokrotki, ale

najbardziej kochała światło i za nim obracała główkę.

Dopiero gdy światło znikało, zwijała listki i kładła się spać w

objęciach powietrza.

– Światło mnie ozdabia – powiedziała stokrotka.

– Ale powietrzem oddychasz – szepnął głos poety. Tuż

obok stał chłopiec i uderzał kijem w błotnisty rów: krople

wody tryskały w górę ku zielonym gałęziom. Kopista

pomyślał o tych milionach istot, żyjących w każdej kropelce

wody, i o tym, że dla nich takie wytryśnięcie w górę było

tym, czym dla nas lot ponad chmury.

Gdy pisarz myślał o tym i o całej zmianie, która w nim

zaszła, rzekł z uśmiechem:

– Śpię i marzę. Jakie to dziwne! Jak to można tak śnić, a

jednocześnie wiedzieć, że to wszystko tytko marzenie. Obym

tylko jutro, budząc się, pamiętał to wszystko. Teraz jestem w

wyjątkowo dobrej formie, mam takie jasne spojrzenie na

wszystko, taki jestem trzeźwy, ale pewny jestem, że jutro,

jeżeli co z tego będę pamiętał, będzie mi się to wszystko

wydawało głupstwem bez sensu. Przeżywałem już nieraz

podobne rzeczy. Ze wszystkim, co mądre i piękne, o czym

się słyszy i mówi w snach, dzieje się tak jak ze złotem pod

ziemią, którym obdarzają nas w baśniach. Pod ziemią wydaje

się ono piękne i błyszczące, ale wyniesione na światło

okazuje się kamieniami lub zwiędłymi liśćmi. – Ach! –

westchnął żałośnie i spojrzał na śpiewające ptaszki, które

skakały z gałązki na gałąź. – Tym ptakom jest lepiej niż

mnie. Jak to musi być uroczo fruwać. Szczęśliwy, kto się z tą

sztuką urodził. Gdybym się chciał w cokolwiek zamienić, to

tylko w takiego małego skowronka.

W tejże chwili poły jego surduta i rękawy zamieniły się w

skrzydła, ubranie stało się pierzem, a kalosze pazurkami.

Pisarz spostrzegł to i roześmiał się w duchu. „Teraz mam

najlepszy dowód, że to naprawdę sen, ale jeszcze nigdy mi

się nic tak głupiego nie śniło.” I pofrunął na zieloną gałązkę,

śpiewając. W śpiewie jego nie było jednak nic poetycznego,

przestał być poetą. Kalosze, tak jak każdy, kto chce zrobić

coś pożytecznego. robiły tylko jedną rzecz naraz. Chciał być

poetą, został poetą, chciał się zamienić w ptaszka, zamienił

się w ptaszka, ale poprzednia właściwość przez to zniknęła.

– To wspaniale! – powiedział. – W dzień siedzę w biurze

policyjnym wśród najpoważniejszych spraw, a w nocy mogę

śnić, że jestem skowronkiem i fruwam w ogrodzie

Frederiksbergu. Doprawdy, można by o tym napisać całą

komedię.

Sfrunął na trawę, kręcił główką na wszystkie strony i

stukał dziobkiem w giętkie źdźbła trawy, które wydawały mu

się tak wielkie jak palmy afrykańskie w stosunku do jego

obecnych rozmiarów.

Nagle ogarnęła go czarna noc, rzucono na niego jakiś

przedmiot, który mu się wydał olbrzymi. Była to czapka,

którą chłopak z kolonii marynarskiej przykrył ptaszka. Jakaś

ręka wsunęła się pod czapkę i schwyciła kopistę za

skrzydełka i grzbiet tak mocno, że pisnął. W pierwszym

strachu zawołał głośno:

– Ty bezwstydny smarkaczu! Jestem pisarzem w biurze

policyjnym! Ale chłopiec usłyszał tylko cichutkie: „ćwir, ćwir”.

Ścisnął dziób ptaszkowi i powędrował.

W alei parku spotkał chłopak dwóch uczniów z wyższej

klasy, ale duchowo byli oni w najniższej klasie. Chłopcy ci

kupili ptaka za osiem szylingów i w ten sposób kopista wrócił

do Kopenhagi i zamieszkał w domu pewnej rodziny na

Gothersgade.

– Dobrze, że to tylko sen! – powiedział kopista. – Inaczej

byłbym doprawdy wściekły. Najpierw byłem poetą, teraz

znowu jestem skowronkiem. Widocznie to moja poetycka

natura przemieniła mnie w to stworzonko. To przykra

sprawa, szczególnie gdy się wpadnie w ręce chłopaków.

Ciekawa jestem, jak to się skończy.

Chłopcy przynieśli ptaka do bardzo eleganckiego pokoju,

gdzie przyjęła ich jakaś roześmiana, gruba pani. Nie chciała

jednak słyszeć o tym, aby taki „polny ptaszek”, jak nazywała

skowronka, pozostał w jej mieszkaniu.

– Dzisiaj jeszcze niech tu zostanie! – zgodziła się

wreszcie, wsadzając ptaszka do pustej klatki stojącej przy

oknie. – Może sprawi to przyjemność Lorci! – dodała patrząc

z uśmiechem na dużą papugę, kołyszącą się wyniośle na

obręczy w swojej wspaniałej, mosiężnej klatce.

– Dziś są urodziny Lorci! – dodała jeszcze z niemądrym

uśmiechem. – Niech ten polny ptaszek jej powinszuje.

Lorcia nie odpowiedziała ani słowa, tylko dalej huśtała się

wytwornie na obręczy tam i z powrotem. Za to kanarek,

którego zeszłego lata przywieziono z jego ciepłej i winnej

ojczyzny, zaczął głośno śpiewać.

– Krzykacz! – zawołała pani i rzuciła białą chusteczkę na

klatkę.

– Ćwir, ćwir! – jęknął. – Cóż to za zawieja śnieżna! – I

zamilkł. Kopista albo – jak dama mówiła – polny ptak

siedział w malutkiej klatce tuż koło kanarka, niedaleko

papugi. Jedyne ludzkie słowa, jakie Lorcia umiała wymawiać,

a które robiły dość śmieszne wrażenie, były;

„Ach, bądźmy ludźmi!” Wszystko inne było równie

niezrozumiałe jak ćwierkanie kanarka. Pisarz jednak, który

teraz sam był ptakiem, rozumiał doskonale swych

towarzyszy.

– Latałem pod zielonymi palmami i kwitnącymi

migdałami – śpiewał kanarek. – Latałem z moimi siostrami i

braćmi ponad wspaniałymi kwiatami, nad przejrzystymi jak

szkło jeziorami, gdzie na dnie widziałem poruszające się

rośliny. Widziałem wiele papug, które opowiadały mi tyle

wesołych i długich historii.

– To były dzikie ptaki! – odparła papuga. – Bez żadnego

wykształcenia. Ach, bądźmy ludźmi. Czemu się nie śmiejesz?

Jeżeli pani i jej wszyscy goście mogą się z tego śmiać, to i ty

chyba możesz. To ogromna wada nie mieć poczucia humoru.

Ach, bądźmy ludźmi!

– Och, czy pamiętasz jeszcze te urocze dziewczyny, które

tańczyły przed namiotem pod kwitnącymi drzewami? Czy

pamiętasz słodkie owoce i orzeźwiający sok dzikich roślin?

– O tak! – odparła papuga. – Ale tutaj jest mi o wiele

lepiej. Mam dobre jedzenie, traktują mnie jak kogoś

lepszego. Wiem, że mam mądrą głowę, a więcej nie

wymagam. Ach, bądźmy ludźmi! Ty masz, jak to mówią,

duszę poety. Ja posiadam gruntowne wiadomości i dowcip,

ty masz talent, ale nie przejawiasz rozsądku w twoich

pieśniach i dlatego przykrywają cię białą chusteczką. Ze mną

sobie tak nie pozwalają, bo za mnie więcej zapłacili.

Imponuję im moim dziobem i cenią mój „żart, żart, żart”.

Ach, bądźmy ludźmi!

– O moja upalna, kwitnąca ojczyzno! – śpiewał kanarek.

– Chcę śpiewać o twoich ciemnozielonych drzewach, o

cichych morskich zatokach, gdzie gałęzie całują przejrzystą

powierzchnię wody, chcę śpiewać o radości braci moich i

sióstr tam daleko, gdzie rosną kaktusy, „źródła pustyni”.

– Przestań już raz narzekać! – powiedziała papuga. –

Zaśpiewaj lepiej coś dowcipnego. Śmiech jest oznaką

najwyższego poziomu duchowego. Powiedz sam, czy pies

albo koń może się śmiać? Mogą tylko płakać. Ale śmiech to

właściwość tylko ludzka. Ho-ho-ho-! – zaśmiała się papuga i

zakończyła swym żartem: – Ach, bądźmy ludźmi!

– Szary, duński ptaszku! – powiedział kanarek. – I ciebie

uwięziono. W twoich lasach jest co prawda zimno, ale i tam

panuje swoboda. Wyleć z klatki. Zapomnieli ją zamknąć, a

górne okno jest otwarte. Uciekaj, uciekaj! – Kopista

posłuchał. Frr, i wyleciał z klatki. W tej samej chwili

skrzypnęły wpółotwarte drzwi; z sąsiedniego pokoju zwinnie

wśliznął się kot domowy. Miał zielone, błyszczące oczy i

natychmiast rozpoczął pogoń za skowronkiem. Kanarek

zaniepokoił się w klatce, papuga biła skrzydłami i wołała: –

Ach, bądźmy ludźmi! – Kopista uczuł śmiertelne przerażenie

i wyfrunął na oślep przez okno ponad domy i ulice; był tak

zmęczony, że zapragnął spoczynku.

Dom naprzeciwko wydał mu się znajomy, okno było

otwarte, wleciał do niego. Był to jego własny pokój; usiadł na

stole.

– Ach. bądźmy ludźmi! – powtórzył bezmyślnie słowa

papugi i w tejże chwili zamienił się z powrotem w kopistę.

Tylko że siedział na stole.

– Na Boga – powiedział. – W jaki sposób się tu dostałem

i tak zasnąłem? Co za niespokojny sen! Co za idiotyczna

historia!

6. Co kalosze sprawiły najlepszego

Nazajutrz wczesnym rankiem, gdy pisarz leżał jeszcze w

łóżku, zapukano do jego drzwi. Był to sąsiad z tego samego

piętra, student, który uczył się na pastora. Wszedł do

pokoju.

– Pożycz mi twoich kaloszy! – powiedział. – W ogrodzie

jest mokro, ale słońce świeci tak pięknie, że chciałbym tam

wypalić fajeczkę!

Włożył kalosze i zszedł do ogrodu. Rosła tam jedna śliwa

i jedna grusza, ale nawet tak mały ogródek jak ten jest w

środku Kopenhagi czymś wspaniałym.

Student spacerował ścieżką tam i z powrotem. Była

dopiero szósta rano, z ulicy doleciały dźwięki trąbki

pocztowej.

„Ach podróżować, podróżować! – pomyślał student. –

Czyż może być większe szczęście na świecie. Tak bardzo

mocno tego pragnę! Podróż uciszyłaby z pewnością niepokój,

który odczuwam. Chciałbym być daleko, daleko w uroczej

Szwajcarii, pojechać do Włoch!”

Dobrze, że kalosze podziałały od razu. Inaczej student

zapędziłby się za daleko, zarówno dla siebie, jak dla nas. A

tak już jechał. Był w Szwajcarii. Siedział wraz z wieloma

innymi osobami w samym środku dyliżansu. Bolała go

głowią, zdrętwiał mu kark, a nogi, uwięzione ciasno w

butach, piekły i nabrzmiały. Ani spał, ani nie spał. W prawej

kieszeni miał czek, w lewej paszport, a na piersi parę

luidorów zaszytych w woreczku. Co chwila śniło mu się, że

zgubił jedną z tych cennych rzeczy, dlatego budził się

gorączkowa i pierwszym ruchem ręki zakreślał trójkąt z

prawej ku lewej i ku piersi, aby upewnić się, czy wszystko w

porządku. Nad jego głową w siatce kołysały się parasole,

laski i kapelusze, zasłaniając mu widok, który był

rzeczywiście wspaniały. Spoglądał ukradkiem ku oknu, a w

sercu brzmiała mu pieśń, którą napisał pewien znany poeta o

Szwajcarii, ale której dotąd jeszcze nie wydrukowano:

Ach, jakiż piękny jest świat w podróży;

Widzę Mont Blanc tam w dali,

Zostałbym chętnie jeszcze dłużej,

Gdyby pieniędzy mi dali.

Cała przyroda wokoło wyglądała poważnie, surowo i

mrocznie. Lasy iglaste na wysokich skałach robiły wrażenie

wrzosów, szczyty tonęły w chmurach. Zaczął padać śnieg.

Wiał zimny wiatr.

– Ach! – westchnął. – Gdybyśmy byli po tamtej, stronie

Alp, byłoby już ciepło i miałbym w ręku pieniądze za mój

czek. Ten ciągły strach o pieniądze przeszkadza mi cieszyć

się Szwajcarią. Ach, gdybym był już po tamtej stronie!

I oto był już po tamtej stronie – głęboko we Włoszech,

między Florencją a Rzymem. Pośród błękitnych gór w blasku

zachodzącego słońca leżało Jezioro Trazymeńskie jak

roztopione złoto. Tu, gdzie niegdyś Hannibal pobił

Flaminiusza, pnącza winne trzymały się zgodnie za zielone

palce, rozkoszne, półnagie dzieci pasły stado czarnych świń

pod pachnącymi laurowymi drzewami przy drodze.

Gdybyśmy potrafili wiernie oddać ten obraz na malowidle,

wszyscy powiedzieliby z zachwytem:

„Piękna Italia!” Ale student teologii nie mówił tak, nie

mówił też tego żaden z towarzyszów podróży w dyliżansie.

Zjadliwe muchy i komary tysiącami unosiły się nad

podróżnymi, nie pomagało machanie gałązkami mirtowymi,

wszyscy ludzie w powozie mieli twarze popuchnięte od ukłuć.

Biedne konie wyglądały jak padlina, tak obsiadły je całe

placki much, tylko na chwilę pomagało, gdy woźnica schodził

z kozła i zdrapywał owady. Słońce zaszło i natychmiast

lodowate zimno przeniknęło całą naturę. Nie było to wcale

przyjemne. Ale za to góry i obłoki stanęły w

najcudowniejszym, zielonym blasku, były przezroczyste,

jasne – zresztą, podejdź tam sam i zobacz, to cię lepiej

przekona niż opis. Było niewypowiedzianie pięknie. Podróżni

również tak uważali, ale żołądki ich były puste, ciała

zmęczone, i wszyscy pragnęli znaleźć dobry nocleg. Jakiż on

będzie? O wiele tęskniej oglądano się za noclegiem niż za

piękną przyrodą.

Drogą prowadziła przez oliwny lasek. Wyglądała jak

wysadzana sękatymi wierzbami droga tam, w domu. Tu stała

samotna gospoda. Pół tuzina żebrzących kalek rozłożyło się

przed nią obozem. Najzdrowszy spośród nich wyglądał jak

„najstarszy syn Głodu, który właśnie doszedł do

pełnoletności”. Inni byli albo ślepi, ale pełzali na czworakach,

albo też mieli uschnięte ręce i dłonie bez palców. Była to

prawdziwa nędza w łachmanach.

– Eccellenza, miserabili! – jęczeli pokazując chore

członki.

Gospodyni, bosa i rozczochrana, w brudnej bluzce,

wyszła naprzeciw gości, drzwi w gospodzie związane były

sznurem, podłogi w pokojach wyglądały jak na wpół

rozkopany bruk, nietoperze fruwały pod sufitem, a smród...

– Proszę mi położyć pościel w stajni! – powiedział jeden z

podróżnych. – Tam przynajmniej wiadomo, czym się

oddycha!

Otwarto okna, aby wpuścić trochę świeżego powietrza,

ale szybciej niż świeże powietrze wtargnęły do środka

pokręcone członki i żałosne jęki żebraków:

– Miserabili, eccellenza! — Na ścianach widniały

najrozmaitsze napisy, połowa z nich była wymierzona

przeciwko „pięknej Italii”.

Przyniesiono jedzenie. Zupa była to woda posypana

pieprzem i okraszona stęchłą oliwą, potem podano sałatę też

z tą samą oliwą; poza tym podano jako główne danie

nieświeże jajka i popieczone kogucie grzebienie. Nawet wino

było niedobre i miało smak lekarstwa. Na noc postawiono

przed drzwiami kufry, a jeden z podróżnych musiał pełnić

wartę, podczas gdy inni spali. Warta przypadła teologowi. O,

jakaż to była noc! Gorąco dokuczało, komary brzęczały i

gryzły, a żebracy na dworze jęczeli przez sen.

– Tak, podróżować byłoby pięknie! – westchnął student.

– Gdyby można było podróżować bez ciała, gdyby tylko duch

nasz wędrował, a ciało spoczywało. Wszędzie, gdzie się

znajdę, gniecie moje serce tęsknota. Pragnę czegoś lepszego

niż to, co w tej chwili posiadam, czegoś najlepszego... Ale

czego? Gdzie tego szukać? Nie, właściwie wiem, czego chcę.

Tęsknię do ostatecznego, najszczęśliwszego celu.

Ledwo to pomyślał, znalazł się w swoim własnym pokoju.

Białe, długie firanki zwieszały się z okien, a na środku pokoju

stała trumna. On sam spoczywał w tej trumnie w

śmiertelnym śnie. Spełniło się jego marzenie: ciało

spoczywało, duch wędrował. „Nie mów o nikim, że jest

szczęśliwy, dopóki nie umarł” – powiedział Solon. Słowa te

sprawdzały się tutaj raz jeszcze. Każdy umarły jest sfinksem

nieśmiertelności. Ale sfinks leżący w czarnej trumnie nie

dawał odpowiedzi na pytanie, które sam zadał sobie za życia

parę dni temu w następującym wierszu:

O śmierci, twe milczenie grozę tylko budzi,

Ślad twój w grobowcach cmentarnych jedynie,

Czyż nic prócz trawy nie zostaje z ludzi?

Czy wszystko na świecie przejdzie i przeminie?

Najgorszych cierpień świat nie widzi stary.

Ciebie, co byłeś sam i niekochany,

Mocniej dręczyły za życia ciężary,

Niż ziemia tłoczy trumny cztery ściany.

W pokoju znajdowały się dwie postacie. Znamy je

dobrze. Jedna była wróżką Troską, druga posłanką Szczęścia.

Pochyliły się nad umarłym.

– Widzisz teraz – powiedziała Troska – jakie to szczęście

przyniosły twe kalosze ludziom?

– Temu, który tu śpi, przyniosły przynajmniej wieczne

ukojenie – powiedziała Radość.

– O nie! – powiedziała Troska. – Nie powołano go, sam

poszedł. Nie miał dość siły, by podjąć tu na ziemi wszystkie

dary, które są dla niego przeznaczone. Ale ja wyświadczę mu

dobrodziejstwo.

I zdjęła mu z nóg kalosze. Minął sen śmierci,

przywrócony do życia wstał. Troska zniknęła, a wraz z nią

zniknęły kalosze. Widocznie uważała je za swoją własność.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

KOGUCIK PODWÓRKOWY I KOGUCIK NA DACHU

Były raz dwa koguty: jeden stał na kupie nawozu, a drugi

na dachu, oba się pyszniły; ale który z nich zdziałał więcej?

Powiedz nam swoje zdanie, a my zostaniemy przy swoim.

Przybytek drobiu był odgrodzony parkanem od

sąsiedniego podwórza, gdzie leżała kupa nawozu, a na niej

rósł wielki ogórek, który był świadom tego, że jest rośliną

inspektową.

- Takim się już przychodzi na świat - mówił - nie wszyscy

mogą być urodzeni jako ogórki, muszą istnieć także inne

żywe stworzenia. Kury, kaczki i całe stado z sąsiedniego

podwórza - to także żywe stworzenia. Patrzę na

podwórzowego koguta stojącego na parkanie, jakiż on jest

inny od kogucika na dachu, który tak wysoko stoi i nie

potrafi nawet skrzypieć, nie mówiąc już o pianiu. Nie ma ani

kur, ani kurcząt, myśli tylko o sobie i poci się na zielono. Nie,

kogut podwórzowy to mi kogut, co się zowie! Stąpa dzielnie,

jakby tańczył. Jego pianie to mi muzyka. Gdzie tylko się

zjawia, zaraz można poznać, co to za trębacz. Gdyby

przyszedł teraz tutaj i zjadł mnie z liśćmi i łodygą i gdybym

zginął w jego wnętrznościach, byłaby to błogosławiona

śmierć! - powiedział ogórek.

W nocy rozpętała się straszna burza; kury, kurczęta i

kogut szukały schronienia. Płot przedzielający oba podwórza

przewrócił się od wiatru, trzeszcząc strasznie; cegły spadały

z dachu, ale kogucik wskazujący pogodę trzymał się mocno,

nie obrócił się nawet ani razu, nie mógł się poruszyć, a

jednak był młody, świeżo odlany, tylko rozważny i stateczny;

urodził się już jako stary, nie był podobny do trzpiotowatych

ptaków podniebnych, wróbli i jaskółek, pogardzał nimi,

"ćwierkające ptactwo, mizerne wzrostem i gminne!" Gołębie

były dla niego wielkimi, błyszczącymi i mieniącymi się jak

masa perłowa ptakami, mówił, że wyglądają jak coś w

rodzaju kogucika na dachu, ale są grube i głupie.

- Wszystkie ich myśli i pragnienia dążą tylko do tego, aby

napełnić żołądek - mówił kogucik na dachu - a jakie są

nudne w obcowaniu!

Ptaki wędrowne jednak odwiedzały kogucika na dachu.

Opowiadały mu o obcych krajach, o powietrznych

karawanach, opowiadały straszne historie o zbójcach, czyli o

drapieżnych ptakach; gdy kogucik słyszał te opowiadania po

raz pierwszy, wydawały mu się nowe i interesujące, ale

potem wiedział już, że wędrowne ptaki się powtarzają, że

ciągle mówią to samo, a to było nudne; z nikim nie mógł

przestawać, wszyscy bez wyjątku byli nudni i ograniczeni, z

nikim nie można było zawierać znajomości.

- Świat jest nic niewart - mówił kogucik. - Wszystko jest

głupstwem.

Kogucik na dachu był, jak to mówią, zblazowany,

uczyniłoby go to zapewne w oczach ogórka interesującym,

gdyby o tym wiedział, ale ogórek patrzał tylko na

podwórzowego koguta, a ten był teraz właśnie na podwórzu,

tuż przy nim. Płot przewrócił się, ale błyskawice i grzmoty

minęły.

- Cóż sądzicie o takiej koguciej muzyce? - spytał kogut

podwórzowy kur i kurcząt. - Było to trochę ordynarne,

całkiem bez dyskusji.

Kury i kurczęta weszły na kupę nawozu, a kogut podążał

za nimi wielkimi krokami.

- Ogrodowa roślina - powiedział kogut do ogórka i tym

jednym słowem pokazał mu swe głębokie wykształcenie, tak

że ogórek nie spostrzegł się, gdy kogut zaczął go dziobać i

zjadł.

- Błogosławiona śmierć!

Przyszły kury, przyszły kurczęta (kiedy jedno leci, biegną

za nimi wszystkie inne), gdakały i piszczały, patrzyły na

koguta i były z niego dumne, że należał do ich rodu.

- Ku-ku-ry-ku! - zapiał kogut. - Kiedy ja wydam rozkaz,

we wszystkich kurnikach świata kurczęta staną się

natychmiast dorosłymi kurami.

A kury i kurczęta gdakały i piszczały. Kogut oznajmiał

wielką nowinę:

- Kogut może znieść jajko! A czy wiecie, co się w tym

jajku znajduje? Bazyliszek! Żaden człowiek nie może znieść

jego widoku. Ludzie wiedzą o tym, a teraz i wy już wiecie,

wiecie, co we mnie mieszka. Wiecie, co to ja jestem za

wszechpotężny pan! - I kogut uderzył skrzydłami, naprężył

grzebień i zapiał znowu. Ciarki przeszły po kurach i

kurczętach, ale były strasznie dumne, że jeden z ich rodu

jest takim wszechpodwórzowym panem; gdakały i piszczały

tak, że kogucik na dachu musiał to słyszeć, słyszał, ale nie

ruszał się z miejsca.

- Wszystko to jest bzdurą - powiedział do siebie kogucik.

- Podwórzowy kogut nie składa nigdy jaj, a i ja nie mam na

to ochoty. Gdybym zechciał, mógłbym nawet mieć wydęte

jajko! Ale świat nie jest wart nawet pustej skorupy.

Wszystko bzdura! Teraz nie chce mi się nawet już siedzieć na

miejscu!

I kogucik spadł z dachu, ale nie zabił podwórzowego

koguta, chociaż nosił się z tym zamiarem, mówiły kury.

A jaka z tego nauka?

Lepiej jest piać, niż być zblazowanym i skręcić kark.

Edytowane przez Niezarejestrowany
drukowanie
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

KRASNOLUDEK U KUPCA

 

Był sobie pewnego razu prawdziwy student,

mieszkał na strychu i nie miał nic; był sobie pewnego

razu prawdziwy kupiec, mieszkał na parterze i był

właścicielem całego domu. Krasnoludek zamieszkał u

kupca, gdyż co rok na Gwiazdkę dostawał od niego

talerz kaszy z dużym kawałem masła w środku:

kupiec mógł sobie na to pozwolić. Krasnoludek

pozostał w jego sklepie i możecie sobie z tego

wyciągnąć naukę.

Pewnego wieczoru student wszedł drzwiami od

tyłu, aby kupić sobie świecę i ser, nie miał kogo

posłać, więc poszedł sam; otrzymał, czego zażądał,

zapłacił, kupiec kiwnął mu głową na dobranoc, żona

kupca również mu się ukłoniła, a była to kobieta,

która potrafiła nie tylko kłaniać się, ale posiadała

jeszcze dar wymowy. Student ukłonił im się także;

zatrzymał się na środku sklepu, z oczami wlepionymi

w papier, którym był owinięty ser. Była to kartka

wyrwana ze starej książki, która nie zasługiwała na

podarcie; stara książka była pełna poezji.

- Mam tu więcej tego! - powiedział kupiec. - Dałem

za to jednej staruszce parę ziarenek kawy; niech mi

pan da osiem szylingów, to dostanie pan resztę tego

papieru.

- Dziękuję! - odrzekł student. - Proszę mi to dać

zamiast sera, mogę jeść sam chleb bez sera: byłoby

grzechem, gdyby taka książka została podarta w

strzępy. Jest pan wspaniałym człowiekiem,

praktycznym człowiekiem, ale na poezji zna się pan

nie więcej niż ta beczka!

Było to niegrzeczne, zwłaszcza w stosunku do

beczki, ale kupiec roześmiał się i student się śmiał, bo

to były tylko żarty. Ale krasnoludek rozgniewał się,

że student odważył się tak mówić do kupca, który był

właścicielem domu i sprzedawał najlepsze masło.

Gdy zapadła noc, zamknięto sklep i wszyscy prócz

studenta poszli spać.

Krasnoludek poszedł do mieszkania i zabrał pani

kupcowej jej dar wymowy (w czasie snu nie był jej

przecież potrzebny); na jakikolwiek przedmiot w

pokoju go położył, przedmiot ten zaczynał mówić i

potrafił wypowiadać swoje myśli i uczucia zupełnie

jak pani kupcowa; nie można jednak było obdarzyć tą

wymową wszystkich przedmiotów naraz i miało to

dobrą stronę, bo inaczej wszyscy mówiliby jeden

przez drugiego.

Krasnoludek użyczył wymowy beczce kupca, w

której leżały stare gazety.

- Czy to prawda - zapytał - że pani nie wie, co to

jest poezja?

- Wiem doskonale! - powiedziała beczka. - To jest

coś, co znajduje się w dole gazety i co ludzie wycinają

nożyczkami, wydaje mi się, że mam tego więcej w

sobie niż student, a jednak w porównaniu z kupcem

jestem tylko mizerną beczką.

Potem krasnoludek obdarzył mową młynek do

kawy - jakże zaczął mleć! Obdarzył też darem

wymowy beczułkę z masłem i kasę; wszyscy byli

tego samego zdania co beczka, a należy szanować

sądy większości.

Teraz pokażemy studentowi! - I krasnoludek

poszedł cichutko kuchennymi schodami na górę, na

poddasze, gdzie mieszkał student. W pokoju paliło

się jeszcze światło, krasnoludek zajrzał przez dziurkę

od klucza i zobaczył studenta siedzącego i

czytającego podartą książkę przyniesioną ze sklepu.

Jakże jasno było w pokoju! Z książki wydobywał się

promień, który przemienił się w potężne, wysoko

wznoszące się drzewo, rozpościerające swe gałęzie

szeroko nad studentem. Listki były świeżutkie, a

każdy kwiat był prześliczną dziewczęcą główką,

niektóre z tych główek miały oczy ciemne i

promienne, inne znów jasne i przejrzyste. Każdy

owoc był błyszczącą gwiazdą, w powietrzu unosił się

przepiękny śpiew i muzyka.

Krasnoludek nigdy nie wyobrażał sobie, nie

widział ani nie słyszał takich wspaniałości. Stał na

paluszkach i patrzał, patrzał, dopóki nie zgasło

światło. Student zdmuchnął lampę i poszedł do

łóżka, ale mały krasnoludek stał mimo to wciąż

jeszcze, bo ciągle słyszał cichy, śliczny śpiew; była to

kołysanka, śpiewana studentowi do snu.

- Jakże tu pięknie! - powiedział mały krasnoludek.

- Czegoś podobnego nie spodziewałem się wcale.

Myślę, że chyba zostanę na zawsze u studenta! -

Myślał i myślał, zastanawiał się rozsądnie i

westchnął: - Student nie ma kaszy! - Więc zszedł z

powrotem na dół do kupca i dobrze zrobił, bo beczka

zużyła już prawie całą wymowę, pani kupcowej,

wypowiedziała już jednym bokiem wszystko, co

miała do powiedzenia, a teraz miała się właśnie

obrócić na drugą stronę, aby wyczerpać swoją drugą

połowę. Ale w tej chwili krasnoludek wrócił i zabrał

dla pani

kupcowej jej dar wymowy.

W całym sklepie, począwszy od kasy, a

skończywszy na łuczywie, wszyscy zaczęli myśleć

tak jak beczka, poważali ją do tego stopnia i ufali jej

tak bardzo, że kiedy kupiec czytał "Kronikę sztuki i

teatru" co wieczora w swoim kurierku, myśleli, że

wszystko to pochodzi od beczki.

Lecz mały krasnoludek nie siedział już tak

spokojnie jak dawniej, nie słuchał już tutejszej

mądrości i tutejszego rozsądku; gdy tylko zabłysło

światło na poddaszu, wydawało mu się, że to światło

przemienia się w mocne okrętowe liny, które go

wyciągają w górę: musiał uciekać i zaglądać przez

dziurkę od klucza i wtedy ogarniało go takie potężne

uczucie, jak nas, kiedy patrzymy na falujące morze,

nad którym Bóg rozpętał burzę. Wtedy wybuchał

płaczem, sam nie wiedział dlaczego, ale w płaczu tym

było coś błogiego. Jakże rozkosznie byłoby usiąść

wraz ze studentem pod drzewem, ale to się nie mogło

stać - więc pozostawało mu tylko patrzenie przez

dziurkę od klucza.

Stał tam w zimnym przedpokoju, a jesienny wicher

wiał przez szczeliny w dachu: było zimno, tak bardzo

zimno, ale maleńki krasnoludek czuł to dopiero

wtedy, kiedy gasło światło w pokoiku na poddaszu i

dźwięki zamierały, zagłuszone świstem wiatru. Brr,

jakże mu było wtedy zimno! Wsuwał się znowu w

swój ciepły kącik, było tam tak przytulnie i

bezpiecznie. Kiedy nadeszło Boże Narodzenie i

zjawiła się kasza z wielkim kawałkiem masła, kupiec

zwyciężył stanowczo.

Lecz pośród nocy obudził krasnoludka jakiś

straszny hałas, rozlegający się za okiennicami sklepu.

Krzyczeli ludzie, walili w okiennice, stróż nocny

trąbił: wybuchł wielki pożar. Cała ulica stanęła w

jasnym blasku. Czy paliło się tu, w domu, czy u

sąsiada? Gdzie? Wszystkich ogarnęło przerażenie!

Pani kupcowa do tego stopnia straciła głowę, że

wyjęła sobie z uszu złote kolczyki i włożyła je do

kieszeni, aby cośkolwiek uratować, kupiec pobiegł do

swoich wartościowych papierów, a służąca - po

jedwabną mantylkę, kupioną za zarobione pieniądze.

Każdy chciał ratować to, co miał najmilszego, i

krasnoludek tak samo: w paru podskokach pobiegł

na schody i wpadł do pokoju studenta, który stał

spokojnie przy otwartym oknie patrząc na pożar

szalejący w sąsiednim podwórzu. Krasnoludek

chwycił ze stołu cudowną książkę, włożył ją do

swojej czerwonej czapeczki i mocno zacisnął ją

obiema rękami. Największy skarb domu został

uratowany. Potem ruszył, skoczył na dach, wysoko

na komin i tam usiadł, oświetlony płomieniami

sąsiedniego pożaru: obiema rękami trzymał

czerwoną czapeczkę, w której leżał skarb. Teraz

poznał już swoje uczucia, wiedział, do kogo

właściwie należy jego serce; ale gdy ugaszono pożar i

krasnoludek opamiętał się, powiedział:

- Podzielę się pomiędzy ich obu, nie mogę wyrzec

się tak zupełnie kupca ze względu na kaszę.

Było to całkiem ludzkie uczucie. My wszyscy

chodzimy przecież do kupca - po kaszę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

NIEGODNA KOBIETA

 

Burmistrz stał przy otwartym oknie; miał na sobie

koszulę z koronkowymi mankietami, szpilkę wpiętą do

żabotu, był niezwykle starannie ogolony, sam się zawsze

golił, zaciął się wprawdzie trochę, ale przykleił w tym miejscu

skrawek gazety.

- Słuchaj no, mały! - zawołał.

A ten mały to był syn praczki; właśnie tamtędy

przechodził i z szacunkiem zdjął czapkę; daszek czapki był

złamany tak specjalnie, że można ją było schować do

kieszeni. W ubogim, ale czystym i niezwykle porządnie

wylatanym ubraniu, w ciężkich, drewnianych buciskach stał

przed burmistrzem, pełen szacunku, jak przed samym

królem.

- Jesteś dobrym chłopcem - powiedział burmistrz - jesteś

grzecznym chłopcem. Twoja matka pierze bieliznę w

strumieniu, a ty zanosisz jej to, co masz tam w kieszeni.

Trudna sprawa z twoją matką. Ile tam tego masz?

- Pół miarki - odpowiedział chłopiec przerażonym i

cichym głosem.

- A dzisiaj rano zaniosłeś jej również tyle? - pytał dalej.

- Nie, to wczoraj - odpowiedział chłopiec.

- Dwie pół miarki tworzą całą miarkę. To niegodna

kobieta! Niełatwe są stosunki z ludźmi tego pokroju. Powiedz

twojej matce, niech się wstydzi! Ty przynajmniej nie bądź

pijakiem, ale na pewno też nim zostaniesz. Biedne dziecko!

No, idź już sobie.

I chłopiec poszedł. Czapkę trzymał w ręku, wiatr

powiewał jego jasnymi włosami, które długimi pasmami

podnosiły się do góry. Skręcił na rogu w małą uliczkę

prowadzącą do strumyka, gdzie jego matka stała na desce

nad wodą i z wysiłkiem tłukła bieliznę kijanką. Woda rwała

mocno, gdyż otworzono śluzę młyna, prąd porwał

prześcieradło i o mało co nie uniósł kładki, na której stała

praczka; musiała opierać się mocno, żeby nie spaść.

- O mało co nie zabrała mnie woda - powiedziała. -

Dobrze, że jesteś, muszę podtrzymać swe siły. Tak tu zimno

w wodzie, stoję tu już sześć godzin. Masz co dla mnie? -

Chłopiec wyjął butelkę; matka przyłożyła ją do ust i

pociągnęła jeden łyk.

- O, jakie to dobre! Jak grzeje. To jest to samo co ciepła

strawa, a kosztuje taniej. Pij, mój chłopcze! Jesteś taki

blady, marzniesz w lekkim ubraniu. Przecież już jesień. Brr,

jaka zimna woda! Byle nie zachorować! Ale nie zachoruję!

Daj mi jeszcze łyk i ty także wypij, ale tylko kropelkę, nie

powinieneś się przyzwyczajać, moje biedne, wynędzniałe

dziecko.

Skierowała się za groblę, gdzie stał chłopiec, i stanęła na

suchej ziemi;woda spływała ze słomianej maty, którą była

przewiązana w pasie, woda spływała z jej spódnicy!

- Haruję i męczę się, aż mi krew prawie wytryska spod

paznokci.

Ale to wszystko jedno, obym tylko mogła cię uczciwie

wykierować na ludzi, moje drogie dziecko!

W tej samej chwili ukazała się trochę starsza kobieta,

ubogo ubrana, kulała na jedną nogę, a nad jednym jej okiem

zwieszał się wielki, przyprawiony pukiel włosów, który miał

zasłonić bielmo, ale tylko zwracał na nie uwagę.

Była to przyjaciółka praczki, "kulawa Maren z

kosmykiem", jak ją nazywały sąsiadki.

- Biedna, jak harujesz i męczysz się stojąc w zimnej

wodzie! Naprawdę trzeba ci rozgrzewki, a złe języki obgadują

cię przez parę kropelek! - i powtórzyła praczce wszystko, co

mówił burmistrz do chłopca. Maren słyszała jego słowa i

gniewało ją, że nagadał tak dziecku o własnej matce, i to z

powodu tych paru kropel, podczas gdy sam wydawał wielki

obiad z winem, które pito butelkami.

- Wyborne wina, mocne wina! I trochę więcej, niż trzeba,

by ugasić pragnienie. Ale tego nie nazywa się pijaństwem.

To są godni ludzie, a ty jesteś niegodna.

- Tak do ciebie mówił, dziecko? - spytała matka i jej

wargi zadrżały lekko. - Masz niegodną matkę. Może ma

rację. Ale dziecku nie powinien był tego mówić. Tak, w tym

domu już niejedno mnie spotkało.

- Służyłaś przecież u nich, kiedy rodzice burmistrza

jeszcze żyli i mieszkali w tym domu; to już wiele lat temu.

Od tego czasu zjedzono już wiele garnców soli, można po

nich mieć pragnienie. - Maren zaśmiała się. - Dziś burmistrz

wydaje wielki obiad, miano go wprawdzie odwołać, ale już

było za późno, jedzenie już przygotowane. Słyszałam to od

stajennego chłopca. Przed godziną przyszedł list, że młodszy

brat burmistrza umarł w Kopenhadze.

- Umarł! - zawołała praczka i zbladła jak trup.

- Cóż to? Bierzesz to tak bardzo do serca? - zapytała

kobieta. - Aha, znałaś go przecież z czasów, gdy u nich

służyłaś.

- Umarł! Był to najlepszy, najszlachetniejszy człowiek.

Bóg nie ma wielu takich jak on u siebie. - I łzy spłynęły po

jej policzkach. - Mój Boże, wszystko mi się kręci przed

oczyma, to dlatego, że wypiłam całą butelkę. To mi szkodzi.

Tak mi niedobrze! - i chwyciła się mocno za deskę.

- Mój Boże, źle z tobą, kobieto! - powiedziała Maren. -

Opanuj się, to przejdzie; nie! jesteś, zdaje się, naprawdę

chora. Najlepiej będzie, jeśli cię odprowadzę do domu.

- A bielizna?

- Zajmę się tym. Chodź, daj mi ramię; chłopiec może tu

zostać i uważać, aż ja wrócę i dokończę prania; już niewiele

zostało.

Praczka ledwie trzymała się na nogach.

- Za długo stałam w zimnej wodzie; od rana nic nie

jadłam i nic nie piłam. Mam gorączkę! Ach, Boże pomóż mi

wrócić do domu. Moje biedne dziecko! - I płakała.

Chłopiec też płakał siedząc sam nad brzegiem wody nad

mokrą bielizną. Obie kobiety szły bardzo powoli, praczka

zachwiała się na rogu, szły ulicą obok domu burmistrza i

właśnie w tym miejscu praczka upadła na bruk. Nadbiegli

ludzie.

Kulawa Maren wbiegła do domu burmistrza wezwać

pomocy. Burmistrz i jego goście wyjrzeli przez okna.

- To praczka - powiedział - wypiła trochę za dużo; to

niegodna kobieta! Żal mi tego ładnego chłopca, jej syna.

Bardzo go naprawdę lubię, ale matkę ma niegodną!

Kobietę ocucono i zaprowadzono do jej ubogiego

mieszkanka, gdzie się położyła do łóżka. Dobra Maren

zagotowała dzbanek gorącego piwa z masłem i z cukrem,

uważała to za najlepsze lekarstwo: potem poszła nad wodę,

wypłukała bieliznę, ale pomimo dobrych chęci robiła to

bardzo źle. Wreszcie wyciągnęła na brzeg tylko zamoczoną

bieliznę i włożyła do kosza.

Pod wieczór Maren czuwała w ubogiej izdebce przy chorej

praczce. Przyniosła jej kilka smażonych kartofli i ładny,

tłusty kawałek szynki, dostała to dla niej od kucharki

burmistrza. Maren i chłopiec posilili się, a chora zadowoliła

się zapachem; mówiła, że to także syci.

Chłopiec położył się do łóżka, do tego samego, w którym

leżała matka, tylko że miał tam miejsce w poprzek, w jej

nogach, i przykrył się starym dywanikiem uszytym z

czerwonych i niebieskich skrawków.

Praczce zrobiło się trochę lepiej, wzmocniło ją gorące

piwo i dobrze jej zrobił zapach delikatnego jedzenia.

- Dziękuję ci, dobra duszo - powiedziała do Maren - kiedy

chłopiec uśnie, wszystko ci opowiem. Wydaje mi się, że już

nawet śpi. Jakże ładnie i mile wygląda z zamkniętymi

oczami! Nie wie, wcale, ile przecierpiała jego matka, daj

Boże, aby nigdy nic podobnego nie doświadczył! Służyłam u

radców nadwornych, rodziców burmistrza; zdarzyło się, że

najmłodszy z synów, student, wrócił do domu; byłam wtedy

młoda, płocha, szalona, ale uczciwa, mogę to wyznać przed

obliczem Boga - powiedziała praczka. - Student był taki

wesoły, pogodny i dobry, każda kropla jego krwi była dobra i

sprawiedliwa, nie było na świecie lepszego człowieka. Był

paniczem, a ja tylko służącą, ale pokochaliśmy się czystą

miłością. Pocałunek nie jest przecież grzechem, kiedy się

czuje prawdziwą miłość; powiedział o tym swojej matce;

była dla niego Bogiem na ziemi; taka mądra, pełna miłości i

dobroci. Wyjechał i włożył mi na palec swój złoty pierścionek.

A kiedy odjechał, zawołała mnie moja pani do siebie: była

poważna, ale bardzo łagodna, mówiła do mnie jak sam Pan

Bóg; wytłumaczyła mi jasno, jaka nas dzieli przepaść pod

względem pochodzenia i wykształcenia. "Teraz on widzi

twoją urodę - mówiła - ale wygląd zewnętrzny szybko

przemija. Nie jesteś tak wykształcona jak on, nie jesteście

sobie równi duchowymi zaletami i tu właśnie tkwi

nieszczęście. Poważam biednych - powiedziała - biedny może

otrzymać w niebie wyższe miejsce niż niejeden bogacz, ale

tutaj na ziemi nie trzeba przestawiać wozu na niewłaściwy

tor, gdy się jedzie w drogę, gdyż wóz się przewróci i oboje

wypadniecie. Wiem, że prosił o twoją rękę dzielny człowiek,

rzemieślnik, Eryk rękawicznik, jest on wdowcem, nie ma

dzieci i dobrze mu się powodzi; zastanów się nad tym." -

Każde słowo, które powiedziała, przeszywało mi serce jak

nożem, ale ta kobieta miała rację i to właśnie mnie dobijało.

Pocałowałam ją w rękę i płakałam gorzkimi łzami, a kiedy

wróciłam do swojej komórki i rzuciłam się na łóżko, było mi

jeszcze gorzej. Ciężka to była noc, która nadeszła potem.

Bóg wie, ile wycierpiałam i namęczyłam się. W niedzielę

przystąpiłam do Pańskiego stołu, aby Pan mnie oświecił. Było

to jak gdyby przeznaczenie; wychodząc z kościoła spotkałam

Eryka rękawicznika. W duszy mojej, nie było już wątpliwości;

odpowiadaliśmy sobie sferą i stanowiskiem w świecie, był to

poza tym zamożny człowiek. Podeszłam do niego, wzięłam

go za rękę i spytałam: "Czy myślisz jeszcze wciąż o mnie?" -

"Zawsze i wiecznie", odpowiedział. - "Czy chcesz wziąć

dziewczynę, która cię poważa i szanuje, ale cię nie kocha, a

przecież to może przyjść z czasem." - "Tak, to może przyjść

z czasem", powiedział i podaliśmy sobie ręce.

Wróciłam do domu, do mojej pani; złoty pierścionek,

który dostałam od jej syna, nosiłam na piersi, gdyż w dzień

nie mogłam go nosić na palcu, ale wieczorem, kiedy kładłam

się spać, wkładałam go zawsze. Pocałowałam pierścionek

tak, że aż mi pokrwawił wargi, a potem oddałam go mojej

pani i powiedziałam, że na przyszłą niedzielę odbędą się

moje zapowiedzi z rękawicznikiem. Wtenczas pani wzięła

mnie w ramiona i uściskała; i nie mówiła, że jestem

niegodna, może byłam wtedy lepsza, chociaż nie

wypróbowałam tylu przeciwności życiowych. W święto

Oczyszczenia odbył się nasz ślub. Pierwszego roku wszystko

szło dobrze, trzymaliśmy jednego czeladnika i jednego

ucznia i ty u nas służyłaś, Maren.

- Ach, byłaś dobrą gospodynią - powiedziała Maren. -

Nigdy nie zapomnę, jacy byliście dla mnie dobrzy, ty i twój

mąż.

- Tak, dobre to były lata, kiedy u nas byłaś. Dzieci nie

mieliśmy jeszcze wtedy. Studenta nie zobaczyłam już nigdy.

Raz go wprawdzie widziałam, ale on mnie nie widział.

Przyjechał na pogrzeb swojej matki. Widziałam, jak stał nad

grobem, był taki biedny i taki smutny, ale to dlatego że

stracił matkę. Kiedy później umarł jego ojciec, był w obcych

krajach i nie przyjechał na pogrzeb. Nigdy od tej pory tu nie

był! Nie ożenił się, podobno został prokuratorem; o mnie

zapomniał, a gdyby nawet mnie zobaczył, nie poznałby,

wyglądam tak okropnie. Szczęście, że mnie nie widział.

Potem opowiedziała o ciężkich dniach próby, o

nieszczęściach, które zaraz potem na nią spadły. Mieli

pięćset talarów, a na ulicy znajdował się dom za dwieście

talarów, opłacało się zburzyć ten dom, wybudować nowy,

wobec czego dom kupiono. Murarze i cieśle obliczyli, że to

ma kosztować tysiąc dwieście talarów. Eryk rękawicznik miał

kredyt, pożyczył pieniądze w Kopenhadze, ale marynarz,

który wiózł te pieniądze, rozbił się wraz z okrętem i pieniądze

poszły na dno.

- W tym czasie urodziłam mego kochanego chłopca, który

tu śpi. Ojciec dziecka obłożnie zachorował i przez trzy

kwartały musiałam go ubierać i rozbierać. Było z nami

bardzo źle, pożyczaliśmy i pożyczaliśmy, cały nasz majątek

przepadł. Mąż umarł. Pracowałam i harowałam. Cierpiałam

dla mego dziecka, szorowałam schody, prałam bieliznę

zwyczajną i wykwintną, nie sądzone mi było dożyć lepszych

czasów. Pan Bóg tego nie chce, ale zbawi mnie i zaopiekuje

się moim synem.

I potem zasnęła.

Nad ranem wzmocniona snem, pomyślała, że jest dość

silna, by wrócić do pracy. Zaledwie weszła do zimnej wody

poczuła dreszcze i zemdlała; kurczowo wyciągnęła przed

siebie rękę, zrobiła jeden krok i upadła. Głowa leżała na

suchej ziemi, ale nogi były w wodzie, jej drewniane sandały,

w których stała na kładce, wypchane słomą, porwał prąd.

Tak zastała ją Maren, kiedy przyszła do niej z kawą.

Tymczasem burmistrz posłał po nią do domu, by

natychmiast do niego przyszła, gdyż ma jej coś powiedzieć.

Ale było za późno. Wezwano felczera, aby jej upuścił krwi.

Ale praczka była martwa.

- Zapiła się na śmierć - powiedział burmistrz.

W liście donoszącym o śmierci brata podana była treść

testamentu, jaki zostawił; było tam napisane, że wdowa po

rękawiczniku, która służyła niegdyś u jego rodziców, ma po

jego śmierci otrzymać sześćset talarów. Pieniądze te według

najlepszego uznania mają zostać wypłacone w większych i

mniejszych sumach jej i jej dziecku.

- Było tam coś między nią a moim bratem - powiedział

burmistrz - to szczęście, że zeszła mu z drogi; chłopiec

dostanie teraz całą sumę, a ja umieszczę go u porządnych

ludzi, będzie z niego dobry rzemieślnik.

Bóg pobłogosławił tym słowom.

Burmistrz wezwał do siebie chłopca, obiecał mu, że się

nim zajmie, i powiedział:

- Jak to dobrze, że twoja matka umarła, gdyż była to

niegodna kobieta!

Zaniesiono ją na cmentarz, na cmentarz dla ubogich.

Maren zasadziła mały różany krzew na grobie, chłopiec stał

obok.

- Moja droga mama! - powiedział i łzy spływały mu po

policzkach. - Czy to prawda, że była niegodna?

- Była to bardzo godna kobieta - powiedziała stara Maren

i spojrzała w niebo. - Wiem to od wielu lat i od wczorajszego

wieczora. Mówię ci, była bardzo godna. I Bóg w królestwie

niebieskim mówi to samo. A tu na ziemi niechże sobie

mówią, że była niegodna!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

O TOBIE MÓWI BAJKA

 

Mędrcy starożytni chytrze obmyślili, w jaki sposób można

by ludziom mówić prawdę prosto w oczy nie robiąc tego w

sposób grubiański. Pokazywali im dziwne lustro, w którym

ukazywały się różnego rodzaju zwierzęta i dziwaczne

przedmioty. Był to widok zarówno ciekawy, jak budujący.

Nazwali to "bajką". I zależnie od tego, czy zwierzęta

zachowywały się głupio, czy też mądrze, ludzie musieli

patrząc na nie myśleć przy tym: "To o tobie mówi bajka." W

ten sposób nikt się nie mógł obrazić. Weźmy więc taki

przykład:

Były dwie wysokie góry, a na samym szczycie każdej z

nich stał zamek. W dolinie biegł pies obwą****ąc ziemię, tak

jakby szukał myszy lub przepiórek; chciał zaspokoić głód.

Nagle z jednego zamku zatrąbiono obwieszczając, że czas

zasiąść do stołu. Pies pobiegł natychmiast na górę, aby przy

tej okazji się najeść, lecz gdy był już w połowie drogi,

przestano trąbić, a z drugiego zamku rozległ się głos trąbki.

Wtedy pies pomyślał:

"Zanim przybiegnę, skończą już jeść, a tam się dopiero

teraz zaczyna." Zbiegł więc na dół i zaczął się wspinać na

drugą górę. Wtedy jednak druga trąbka przestała trąbić, a

odezwała się ta pierwsza. Pies znów pobiegł w dół, a potem

pod górę i tak biegał tam i z powrotem, aż wreszcie ucichły

obie trąbki i zakończono posiłek w obu miejscach.

Teraz zgadnij - co starożytni mędrcy mieli na myśli

układając tę bajkę i kto jest tym głupcem, który biega aż do

zmęczenia, ani tu, ani tam nic nie uzyskawszy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

OSTATNIA PERŁA

 

Był to bogaty dom, szczęśliwy dom, wszyscy, którzy tam

mieszkali, państwo i służba, nawet przyjaciele, byli szczęśliwi

i weseli; tego dnia urodził się dziedzic, syn; matka i dziecko

czuli się dobrze.

Lampka w przytulnej sypialni była na wpół zasłonięta,

okna były szczelnie zakryte ciężkimi, jedwabnymi zasłonami

z kosztownej materii. Dywan był gruby i miękki jak mech,

wszystko urządzono po to, aby drzemać, spać, aby

rozkosznie wypoczywać - tak też czyniła położnica: spała i

mogła sobie na to pozwolić - bo wkoło było dobrze i

spokojnie. U wezgłowia łoża stał duch opiekuńczy domu, nad

dzieckiem, spoczywającym przy piersi matki, rozsnuła się jak

gdyby bogata siatka, utkana z błyszczących gwiazd, a każda

z tych gwiazd była perłą szczęścia. Dobre wróżki życia

przyniosły nowo narodzonemu swoje dary; błyszczało tu

zdrowie,

bogactwo, powodzenie, miłość, słowem - wszystko - czego

człowiek może zapragnąć na ziemi.

- Wszystko tu przeniesiono w darze - powiedział duch

opiekuńczy.

- Nie! - zabrzmiał obok jakiś głos. To odezwał się anioł

stróż dziecka. - Jeszcze jedna wróżka nie przyniosła swego

daru, ale przyniesie go, przyniesie chociażby po wielu latach.

Brakuje ostatniej perły!

- Brakuje! Tu nic nie może brakować, a gdyby to było

prawdą, to poszukajmy tej potężnej wróżki - powiedział duch

opiekuńczy - pójdźmy do niej!

- Ona przyjdzie sama, przyjdzie kiedyś! Jej perła

konieczna jest do zakończenia wieńca.

- Gdzież ona jest? Gdzie jest jej dom? powiedz mi, a

wtedy pójdę i przyniosę tę perłę.

- Pójdziesz do niej - powiedział dobry anioł dziecka - ja

cię do niej zaprowadzę, gdziekolwiek przebywa. Nie ma

stałego miejsca pobytu, bywa w królewskim pałacu i u

najbiedniejszego chłopa, obok żadnego człowieka nie

przechodzi bez śladu, bo wszystkim składa swoje dary, które

stanowią cały świat lub tylko zabawkę! I do tego dziecka

musi przyjść także wcześniej czy później. Czas jest dla

wszystkich jednakowy, ale niejednakowy przynosi pożytek.

Dobrze, pójdziemy po tę perłę, po ostatnią perłę w tym

bogatym wieńcu!

Trzymając się za ręce duchy przyleciały do tego miejsca,

gdzie właśnie o tej porze znajdowała się siedziba wróżki.

Był to duży dom o ciemnych korytarzach i pustych,

dziwnie cichych pokojach; rząd okien otwarto tak, że ostre

powietrze Wdzierało się do wnętrza; długie, białe,

zwieszające się firanki poruszały się na wietrze.

Pośrodku na podłodze stała otwarta trumna i spoczywało

w niej ciało kobiety zupełnie jeszcze młodej; piękne, świeże

róże pokrywały ją całą tak, że widać było tylko jej delikatne,

splecione ręce i rozjaśnione śmiercią, pełne szlachetnej

powagi oblicze, które dostąpiło łaski Boga.

Przy trumnie stali mąż i dzieci, a była ich cała gromada;

ojciec trzymał najmłodsze dziecko na ręku - przyszli na

ostatnie pożegnanie; mąż ucałował jej rękę, która była jak

zwiędły liść, a przedtem ręka ta dbała o niego, pełna siły i

miłości. Gorzkie, ciężkie łzy spływały wielkimi kroplami na

podłogę, ale nie padło ani jedno słowo; w milczeniu tym

mieścił się cały świat bólu. Odeszli potem, cicho łkając.

Stała tam świeca, płomień jej obracał się na wietrze,

tryskając w górę długim, czerwonym językiem.

Weszli obcy ludzie, przykryli umarłą wiekiem, zabili

mocno gwoździami, głośno zabrzmiał stuk ich młotka po

pokojach i korytarzach domu, odbijał się echem w sercach,

które krwawiły.

- Dokąd mnie prowadzisz? - spytał duch opiekuńczy. -

Nie mieszka tu wróżka, której perła należy do najlepszych

darów życia!

- Przebywa tu w tym miejscu, tutaj o tej świętej godzinie

- powiedział anioł stróż i wskazał na kąt pokoju, gdzie za

życia siadywała matka pomiędzy kwiatami i obrazami, jak

błogosławiona wróżka domu, pełna miłości do męża, dzieci i

przyjaciół, jak promień słoneczny szerzyła radość i była

sercem tego domu - teraz na tym miejscu siedziała obca

kobieta, owinięta w długie, powiewne szaty. Była to Troska,

która tu teraz panowała, Troska matkowała w miejscu

umarłej. Paląca łza potoczyła się po jej łonie i przemieniła się

w perłę; świeciła ona wszystkimi barwami tęczy, anioł

pochwycił ją, a perła błysnęła jak gwiazda siedmiobarwnym

blaskiem.

- Perła Troski, ostatnia perła, której nie może zabraknąć!

Przy niej wzmacnia się blask i moc innych! Czy widzisz

odblask tęczy, wiążącej niebo z ziemią? Każda droga osoba,

która od nas odchodzi, stwarza nam w niebie o jednego

przyjaciela więcej, za którym tęsknimy. Ziemską nocą

patrzymy ku gwiazdom myśląc o spełnieniu życzeń. Spójrz

na perłę Troski, posiada ona jak Psyche skrzydła, które

unoszą nas w górę!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

PASTERKA I KOMINIARCZYK

 

Czy widziałeś kiedy taką prawdziwą starą szafę,

sczerniałą ze starości, ozdobioną rzeźbami i girlandami?

Taka szafa stała właśnie w pewnym salonie, odziedziczona

po prababce, i była od góry do dołu rzeźbiona w róże i

tulipany, miała mnóstwo najosobliwszych ozdób, a pośród

nich małe jelenie głowy wysuwały rogi. Pośrodku stał

wyrzeźbiony w całej postaci człowiek, wyglądał zabawnie i

szczerzył zęby, bo trudno to było nazwać śmiechem, miał

koźle nogi, małe różki na czole i długą brodę.

Dzieci w pokoju nazywały go zawsze

koźlonogimnadipodgłównodowodzącymgenerałsierżantem,

gdyż była to nazwa trudna do wymówienia i nie każdy mógł

się poszczycić podobnym tytułem, a wyrzeźbić takiego pana

było zadaniem nie byle jakim. No, więc sobie stał. Z miejsca

swego spoglądał bezustannie na stolik pod lustrem, gdyż

tam sterczała mała, urocza pastereczka z porcelany; miała

pozłacane trzewiczki, sukienkę zgrabnie podpiętą czerwoną

różą, do tego złoty kapelusik i kij pasterski – była

prześliczna! Tuż obok niej stał mały kominiarz, czarny jak

węgiel, zresztą także z porcelany; był tak samo czysty i

wytworny jak każdy inny, wyobrażał tylko kominiarza; ten,

kto go zrobił z porcelany, mógł równie dobrze zrobić z niego

księcia, było mu wszystko jedno.

Stał zgrabnie ze swą drabiną, a twarz miał białą i różową

jak dziewczyna, co było może niewłaściwe, gdyż twarz

kominiarza powinna być choć trochę czarna. Stał całkiem

blisko pasterki; stali oboje tam, gdzie ich postawiono, a że

ich tak właśnie postawiono obok siebie – zaręczyli się, bo

byli dla siebie bardzo odpowiedni – oboje młodzi, oboje z

jednakowej porcelany i on tak samo kruchy jak ona.

Tuż obok nich stała jeszcze jedna figurka, trzy razy

większa od nich; był to stary Chińczyk, również z porcelany,

który potrafił kiwać głową i utrzymywał, że jest dziadkiem

małej pasterki, tylko że nie potrafił tego dowieść. Mówił, że

ma nad nią władzę, i dlatego kiwał w stronę

koźlonogiegonadipodgłównodowodzącegogenerałsierżanta,

który starał się o małą pasterkę.

– Będziesz miała męża – mówił stary Chińczyk. – Męża,

który, jak mi się zdaje, zrobiony jest cały z mahoniu, on

może z ciebie uczynić

koźlonogąnadipodgłównodowodzącągenerałsierżantową, do

niego należy cała szafa pełna srebra, nie licząc tego, co jest

ukryte w tajnych schowkach.

– Ja nie chcę iść do ciemnej szafy — mówiła mała

pastereczka. – Słyszałam, że on tam ma jedenaście

porcelanowych żon.

– Więc ty możesz być dwunastą – zdecydował Chińczyk.

– Tej nocy, gdy stara szafa zatrzeszczy, odbędzie się wasze

wesele. Jest to tak pewne jak to, że jestem Chińczykiem. –

To mówiąc kiwnął głową i zasnął.

Ale mała pasterka płakała i patrzyła na swego

ukochanego, porcelanowego kominiarza.

– Chcę cię o coś prosić – powiedziała. – Chodź ze mną w

szeroki świat, bo tutaj nie możemy zostać.

– Zrobię wszystko, czego chcesz – odrzekł kominiarczyk.

– Idziemy natychmiast. Zdaje mi się, że mój zawód zapewni

nam utrzymanie.

– Gdyby się nam tylko udało szczęśliwie zejść ze stołu –

mówiła. – Nie będę szczęśliwa, dopóki nie wyruszę w szeroki

świat.

Kominiarczyk pocieszył ją i pokazywał, jak ma stawiać

małe nóżki na wyrzeźbionych rogach i pozłacanych

girlandach, zdobiących nogę stołu; wziął także swą drabinę

do pomocy i tak udało im się zejść na podłogę; ale kiedy

zwrócili wzrok na starą szafę, ujrzeli tam wielkie poruszenie,

wszystkie wyrzeźbione jelenie wysunęły głowy, podnosiły

rogi i wykręcały szyje;

koźlonoginadipodgłównodowodzącygenerałsierżant skakał do

góry i wołał do starego Chińczyka:

– Uciekają! Uciekają!

Przestraszyli się więc trochę i schowali czym prędzej w

szufladzie komody. Leżały w niej trzy albo cztery niepełne

talie kart i mały teatrzyk marionetek, sklecony, jak się dało;

grano w nim właśnie komedię i wszystkie damy karo czy

kier, trefl czy pik siedziały w pierwszym rzędzie i wachlowały

się tulipanami, a za nimi stali waleci i pokazywali głowy od

góry i od dołu tak, jak to bywa w kartach. Treścią sztuki były

losy dwojga kochanków, którzy nie mogli się połączyć, i mała

pasterka płakała, gdyż były to jakby jej własne dzieje.

– Nie wytrzymam – mówiła. – Muszę się wydostać z

szuflady. – Ale gdy stanęli na podłodze i spojrzeli na stół,

zobaczyli, że Chińczyk obudził się i trząsł się całym ciałem,

od dołu był przecież nieruchomą kłodą.

– Stary Chińczyk nas goni! – krzyknęła pastereczka i

padła na swe porcelanowe kolana, tak była zmartwiona.

– Mam myśl – rzekł kominiarz. – Ukryjmy się w wielkiej

wazie, która stoi w rogu. Tam położymy się na różach i

lawendzie i sypniemy mu soli w oczy, jak się tylko zbliży.

– To nie pomoże – powiedziała. – Zresztą wiem, że

wielka waza i Chińczyk byli niegdyś zaręczeni, a taki

stosunek pozostawia zawsze pewną zażyłość; nie, nie

możemy zrobić nic innego, tylko wyruszyć w daleki świat.

– Czy masz rzeczywiście odwagę iść ze mną w daleki

świat? – zapytał kominiarz. – Czy pomyślałaś o tym, jaki ten

świat jest wielki, i że nigdy nie będziemy mogli tutaj

powrócić?

– Pomyślałam – odrzekła.

Więc kominiarz spojrzał na nią wymownie, a potem

powiedział:

– Droga moja prowadzi przez komin, czy naprawdę masz

odwagę przeleźć ze mną przez piec, przez żelazne ruszty i

rury? Dopiero wtedy przedostaniemy się do komina, a tam ja

potrafię się ruszać. Wejdziemy tak wysoko, że nie będą

mogli się do nas dostać, a w górze znajdziemy otwór, który

nas wyprowadzi w daleki świat.

I poprowadził ją do drzwiczek od pieca.

– Jak tam czarno! – powiedziała, ale poszła za nim

zarówno przez ruszt, jak i przez rury, gdzie było ciemno jak

w grobie.

– Teraz jesteśmy w kominie! – powiedział. – Patrz! Patrz!

Tam w górze świeci najpiękniejsza gwiazda.

Była to prawdziwa gwiazda na niebie, która świeciła nad

nimi, jak gdyby chciała im wskazać drogę. Wspinali się więc

w górę; była to okropna droga, pod górę, wciąż pod górę, ale

on podtrzymywał ją i pomagał jej, i pokazywał jej

najwygodniejsze miejsca, gdzie mogła stawiać swe małe

porcelanowe nóżki, i tak dostali się wreszcie na brzeg

komina, gdzie usiedli, bo byli bardzo zmęczeni, a co prawda

mieli od czego być zmęczeni.

Niebo ze wszystkimi gwiazdami było wysoko nad nimi; a

wszystkie dachy miasta nisko pod nimi; mogli spoglądać

daleko wokoło siebie, daleko przed siebie, w szeroki świat.

Biedna pasterka nie wyobrażała sobie tego nigdy; oparła

główkę o swego kominiarza i płakała tak, że złoto na jej

pasku poodpadało.

– To za wiele dla mnie – mówiła. – Tego nie zniosę.

Świat jest za duży. Chciałabym wrócić na stolik pod lustro.

Nie będę nigdy szczęśliwa, dopóki tam nie wrócę. Poszłam za

tobą w szeroki świat, więc możesz mnie teraz poprowadzić z

powrotem, jeśli choć trochę mnie kochasz.

Kominiarz na próżno próbował pomówić z nią rozsądnie,

mówił o starym Chińczyku i o

koźlonogimnadipodgłównodowodzącymgenerał-sierżancie,

szlochała tak strasznie i całowała swego kominiarczyka tak,

że musiał jej ulec, choć to było czystym szaleństwem.

Więc poszli z największymi trudnościami z powrotem

przez komin i leźli przez wszystkie rury i ruszty, gdzie wcale

nie było rozkosznie, aż znaleźli się w ciemnym piecu; teraz

nasłuchiwali przy drzwiach, co się dzieje w pokoju. Ale w

pokoju było zupełnie cicho; wyjrzeli... ach, stary Chińczyk

leżał na podłodze, spadł ze stołu, kiedy chciał ich gonić, i

stłukł się na trzy części; całe plecy rozpadły się, a głowa

potoczyła się w kąt;

koźlonoginadipodgłównodowodzącygenerałsierżant stał tam,

gdzie zwykle, i rozmyślał.

– To straszne! – powiedziała pastereczka. – Dziadunio

rozbił się na kawałki z naszej winy. Nie przeżyję tego! – I

załamała swe maleńkie rączki.

– Można go będzie skleić – powiedział kominiarz. –

Można go będzie doskonale skleić. Nie rozpaczaj tak, jak mu

skleja grzbiet i przylepią głowę, będzie znów jak nowy i

jeszcze powie nam niejedno przykre słowo.

– Naprawdę? – zapytała.

A potem wdrapali się z powrotem na stół, gdzie

poprzednio stali.

– Dalekośmy zaszli – rzekł kominiarz. – Mogliśmy sobie

zaoszczędzić tych wszystkich trudów.

– Gdyby tylko skleili już starego dziadunia. Czy to będzie

bardzo drogo kosztowało?

Dziadunia sklejono; rodzina kazała mu zlepić plecy, w

szyję wprawiono nowy kołek, był jak nowy, tylko głową

kiwać już nie potrafił.

– Pan bardzo zhardział od czasu, kiedy się pan rozbił na

kawałki – powiedział

koźlonoginadipodgłównodowodzącygenerałsierżant – nie

wydaje mi się, żeby to był powód do dumy. Czy mam ją

dostać, czy też jej nie dostanę?

Komisarz i pasterka spoglądali tak wzruszająco na

starego Chińczyka; tak się bali, że kiwnie głową, ale nie

mógł kiwnąć, a było mu nieprzyjemnie opowiadać obcemu,

że ma wstawiony kołek w kark, wobec tego porcelanowi

kochankowie połączyli się i błogosławili kołek dziadunia, i

kochali się dotąd, dopóki się sami nie potłukli na kawałki.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

PIERWIOSNEK

 

Była mroźna zima i dął ostry wicher, ale pod dachem

było ciepło i zacisznie, spoczywał tam kwiatek, ukryty w

swojej cebulce głęboko pod ziemią i pod śniegiem. Pewnego

dnia spadł deszcz; krople dotarły poprzez śnieżną powłokę

do ziemi, dotknęły cebulki i opowiadały o świecie pełnym

blasku słonecznego; wkrótce dotarł tam także promień

słońca, przedostał się poprzez śnieg aż do cebulki i ukłuł ją.

- Chodź do mnie! - powiedział kwiat.

- Nie mogę - odrzekł promień słońca - jestem jeszcze

zbyt osłabiony, by cię ogrzać; w lecie będę gorętszy.

- Kiedy będzie lato? - spytał kwiatek i powtarzał to

pytanie za każdym razem, gdy docierał do niego promyk

słońca. Ale do lata było jeszcze daleko; wszędzie leżał śnieg,

co noc zamarzała woda w stawie.

- Jakże to długo! Jak długo! - powiedział kwiatek. -

Czuję, jak mnie coś swędzi, chciałbym się wyprostować,

wyciągnąć, otworzyć mój kielich i przywitać się z latem.

Tęsknię już do tych błogich czasów! - Kwiat wyprężył się,

wyprostował i napierał na cienką, zmiękczoną przez wodę

skorupę, aż ją przebił i wyrósł spod śniegu. Miał jasnozielone

pączki, zieloną łodygę i wąskie, mięsiste liście ochraniające

te pączki. Śnieg go ziębił, a ogrzewał blask słońca, z każdym

dniem cieplejszy. Wreszcie pojawiło się słońce o wiele

gorętsze niż dotychczas i poczęło

zmniejszać grubość śnieżnej pokrywy.

- Witaj, witaj! - śpiewał każdy promyk słońca, pieścił i

całował kwiatek, aż ów otworzył się całkiem. Biały jak śnieg,

pomalowany w zielone paski. Pochylił główkę, pełen radości i

pokory.

- Prześliczny kwiat - mówiły promyki słońca. - Jaki

świeży i delikatny! Jesteś pierwszym, jesteś jedynym! Jesteś

naszym ukochaniem. Zwiastujesz lato, piękne lato, które

zawita do wsi i miast, gdy cały śnieg się roztopi, zimne

wichury odlecą daleko, ciepło zapanuje i wszystko się

zazieleni. Nie będziesz sam, wyrosną twoi towarzysze: bez,

złoty deszcz i nareszcie róże, ale ty jesteś pierwszy, jesteś

delikatny i śliczny.

Było mu bardzo przyjemnie. Zdawać się mogło, że

powietrze śpiewa i dzwoni, że promyki słońca przedostaną

się do płatków i łodyg. Rósł sobie ten kwiatuszek delikatny i

kruchy, a jednocześnie mocny w swej młodej krasie, rósł w

białej sukience z zielonymi wstęgami na chwałę lata. Ale do

lata było jeszcze daleko, chmury zakryły słońce, owiały go

ostre wichry.

- Przyszedłeś trochę za wcześnie, kwiatku - mówiły

wichry i deszcz. - My tu jeszcze panujemy, odczujesz naszą

moc i ulegniesz jej. Mogłeś zostać jeszcze w domu, nie

wychodzić na świat, bo przecież nie nadszedł twój czas.

Było przeraźliwie zimno. Nadeszły dni pochmurne,

pozbawione promyka słońca: mały kwiatek zmarzłby

doszczętnie, posiadał jednak więcej sił, niż mu się zdawało.

Był silny radością i wiarą w nadejście lata, które mu

zwiastowała jego głęboka tęsknota i potwierdzały gorące

promienie słońca; stał więc, pełen ufności, w białym stroju,

pośród białego śniegu, pochylając główkę pod uderzeniami

ciężkich śniegowych płatków i pod lodowatymi podmuchami

wichrów.

- Złamiemy cię - mówiły do kwiatka - zwiędniesz,

zmarzniesz. Czegóż tu szukasz na świecie? Po cóż dałeś się

zmamić? Promień słońca cię zwiódł. Dobrze ci tak, ty

pierwiosnku!

- Pierwiosnek! - powtórzył kwiat pewnego zimnego

poranka.

- Pierwiosnek! - wołały dzieci, które przyszły do ogrodu. -

Patrzcie, wyrósł tam taki piękny, uroczy kwiatek, pierwszy,

jedyny!

Słowa te złagodziły niedolę kwiatka; były jak ciepłe

promienie słońca. Kwiat nie spostrzegł w swej radości, że

został zerwany; spoczywał w małej rączce, całowany przez

dziecięce usteczka, potem zabrano go do ciepłego pokoju,

gdzie wszyscy patrzyli na niego serdecznie; wsadzono go do

wody, która go wzmocniła i ożywiła. Kwiat myślał, że to już

wiosna.

Córeczka pani domu, urocza, mała dziewczynka,

przystąpiła właśnie do konfirmacji; miała ona kochanego,

małego przyjaciela, który także był konfirmowany, czytał

Pismo święte.

- Kwiat będzie moim pierwiosnkiem - powiedziała

dziewczynka, potem wzięła go i zawinęła w kawałek

pachnącego papieru zapisanego wierszami o kwiatach.

Wiersze zaczynały się i kończyły pierwiosnkiem.

- Drogi przyjacielu, bądź pierwzimkiem - drażniła go,

przesyłając pierwiosnek.

Wszystko to zawierał wiersz, który włożono do koperty;

kwiat leżał w środku listu. Dookoła niego zalegały ciemności

jak wówczas, gdy leżał w cebulce. Kwiat pojechał daleko,

leżał w torbie listonosza, wygnieciony i spłaszczony, nie było

to wcale przyjemne, ale skończyło się.

Podróż się skończyła, list otworzono i kochany przyjaciel

przeczytał go; był taki zadowolony, pocałował kwiat i włożył

go wraz z wierszem do pudełka, gdzie leżało już więcej

pięknych listów, ale bez kwiatków. Ten kwiatek był tu

pierwszym, jedynym, jak mówiły promyki słońca, i ta myśl

sprawiała mu przyjemność. Miał zresztą wiele czasu do

rozmyślań; myślał, a tu upływało lato, a tu upływała długa

zima, a kiedy znowu przyszło lato, wyjęto go z pudełka. Ale

młodzieniec wcale nie był wesoły; z wściekłością schwycił

papiery, wiersze tak rzucił, że kwiat upadł na ziemię, był

zwiędły i spłaszczony; ale to nie powód, żeby go rzucić na

ziemię; zawsze to jednak lepiej niż znaleźć się w ogniu, który

pożarł i listy, i wiersze.

Cóż się takiego stało? To, co się często zdarza. Kwiat

zwiódł młodzieńca. Był tylko żartem, dziewczyna oszukała go

nie na żarty. Latem znalazła sobie innego przyjaciela.

Rankiem słońce oświetliło mały, spłaszczony pierwiosnek.

Wyglądał jak wymalowany na podłodze. Służąca, sprzątając

pokój, podniosła go, włożyła do jednej z książek, leżącej na

stole; myślała, że wypadł na ziemię podczas sprzątania i

porządkowania. I kwiat leżał znowu między wierszami,

pomiędzy drukowanymi wierszami, które są wytworniejsze

od pisanych, w każdym razie wydano na nie więcej

pieniędzy.

Upłynęło wiele lat; książkę wyjęto z półki i otworzono;

były to piękne wiersze i pieśni duńskiego poety Ambrożego

Stuba.

Człowiek czytający książkę przewrócił kartkę.

- Leży tu pierwiosnek - powiedział. - Ma to swoje

znaczenie, że go do tej książki włożono; biedny Ambroży

Stub! I on także był pierwiosnkiem, zwiastunem poezji.

Zjawił się za wcześnie jak na swoje czasy, dlatego spotkały

go deszcze i ostre wichry; musiał objeżdżać dwory na Fionii

jak kwiat w szklanym naczyniu, jak kwiat w rymowanym

liście. Pierwiosnek, zwiastun

lata i zimy, dowcipniś i błazen, a przecież był on pierwszym,

jedynym, pełnym młodzieńczej świeżości duńskim poetą.

Spoczywaj w tej książce jako jej symbol, ty mój mały

pierwiosnku! Po to cię tutaj włożono.

I kwiatek znalazł się znowu w książce, czuł się tym

zaszczycony i cieszył się, że jest zakładką we wspaniałej

książce z pieśniami, że i ten, który pierwszy o nim pisał, był

także zwiastunem lata, także pojawił się w zimie i był

pośmiewiskiem wszystkich. Kwiat rozumiał to na swój

sposób, tak samo jak my rozumiemy wszystko na swój

sposób.

Oto jest baśń o pierwiosnku!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

PIĘĆ ZIARNEK GROCHU

 

Było sobie pięć ziarnek grochu w jednym strączku;

wszystkie były zielone i strączek był zielony, myślały więc, że

cały świat jest zielony; to całkiem zrozumiałe. Strączek rósł i

ziarnka groszku rosły, mimo że coraz ciaśniej było im w ich

mieszkaniu, jakoś sobie radziły i siedziały rzędem, jedno

przy drugim. Słońce świeciło i ogrzewało strączek, deszcz go

spłukiwał, było ciepło i dobrze, jasno w dzień i ciemno w

nocy, tak jak powinno być; ziarnka groszku stawały się coraz

większe i coraz więcej myślały, bo czymś trzeba się przecież

zająć.

- Czyż zawsze mamy tu tkwić? - pytały - stwardniejemy

od tego długiego siedzenia. Wydaje nam się, że tam na

dworze coś się dzieje; mamy jakieś przeczucia!

Upłynęły tygodnie. Ziarnka grochu zrobiły się żółte i

strączek także pożółkł.

- Cały świat żółknie - mówiły. I miały słuszność.

Nagle poczuły silny wstrząs; zerwano strączek, dostał się

w ludzkie ręce, wraz z wieloma pełnymi strąkami znalazł się

w kieszeni kurtki.

- Teraz już nam wkrótce otworzą - powiedziały i czekały

na tę chwilę.

- Chciałbym teraz wiedzieć, który z nas zajdzie najdalej -

powiedział najmniejszy groszek. - Zaraz się to okaże.

- Niech się stanie, co się ma stać - oświadczył

największy. Trach! strączek pękł i wszystkie pięć groszków

potoczyło się w jasnym blasku słońca: leżały w dziecięcej

dłoni, pewien chłopczyk trzymał je i mówił, że byłyby to

doskonałe naboje do jego procy; zaraz potem jeden z

groszków dostał się do procy i został wystrzelony.

- Teraz lecę w daleki świat! Niech mnie schwyta, kto

potrafi! - krzyknął groszek i poleciał.

- A ja lecę prosto do słońca - powiedziało drugie ziarnko

groszku słońce to wspaniały strąk, w sam raz odpowiedni dla

mnie. I poleciało.

- Gdziekolwiek się dostaniemy, będziemy sobie spały -

powiedziały następne dwa ziarnka - ale mimo to potoczmy

się trochę. - I rzeczywiście potoczyły się naprzód, po

podłodze, wkrótce włożono je jednak do procy. - My

zajdziemy najdalej! - krzyknęły.

- Niech się stanie, co się ma stać - powiedziało ostatnie

ziarnko i wystrzeliło w powietrze, poleciało na starą deskę

pod okno na poddaszu, wpadło do szpary wypchanej mchem

i miękką ziemią, mech otulił je; leżało tam zapomniane, ale

Bóg o nim nie zapomniał.

- Niech się stanie, co ma się stać - powiedziało.

W maleńkim pokoiku na tym poddaszu mieszkała biedna

kobieta, która ciężko pracowała, chodziła po domach i

czyściła piece, rąbała drzewo - miała dużo sił i chęci do

pracy, ale mimo to była wciąż w biedzie.

W domu, w małej izdebce na poddaszu, zostawiała swą

jedyną niedorosłą córeczkę, delikatną i wątłą; dziewczynka

przez cały rok leżała w łóżku i zdawało się, że nie może ani

żyć, ani umrzeć.

- Pójdzie do swojej siostrzyczki - mówiła kobieta. -

Miałam dwoje dzieci, było mi ciężko pracować na dwoje, ale

Bóg podzielił się ze mną i jedno zabrał do siebie, teraz

chciałabym bardzo zatrzymać sobie drugie; ale Bóg nie chce,

aby dzieci były rozłączone, więc ta także odchodzi do

siostrzyczki.

Ale chora dziewczynka nie odeszła. Leżała cierpliwie i

spokojnie przez cały dzień, gdy matka wychodziła, aby coś

zarobić.

Była wiosna i kiedy matka wczesnym rankiem szła do

pracy, a słońce tak pięknie świeciło przez okno i promienie

padały na podłogę pokoiku, chora dziewczynka wpatrywała

się w najniższą szybę.

- Co to jest, to zielone, co wygląda zza szyby i porusza

się na wietrze?

Matka podeszła do okna i uchyliła je.

- Ach - powiedziała - to mały groszek, który wypuścił

zielone listki! W jaki sposób mogło się to ziarnko dostać do

szpary? Masz teraz mały ogródek, na który możesz sobie

patrzeć.

Przesunięto łóżko chorej bliżej okna, aby dziewczynka

mogła patrzeć na kiełkujący groch, a matka poszła do

roboty.

- Mamo, wydaje mi się, że wyzdrowieję - powiedziała

dziewczynka wieczorem. - Słońce grzało mnie dzisiaj tak

mocno. Groszek przyjął się tak dobrze i ja na pewno także

wyzdrowieję, wstanę i wyjdę na słońce.

- Daj Boże! - powiedziała matka, chociaż nie wierzyła,

aby to się mogło stać; kijkiem podparła kiełkujący groch,

który obudził tyle radosnych myśli w dziewczynce; nie

chciała, aby go wiatr połamał. Koniec nitki przywiązała do

parapetu okna i do górnej części ramy, aby pędy groszku

miały się na czym oprzeć i piąć, strzelając w górę; widać

było, jak groszek rozwija się z każdym dniem.

- Doprawdy, ma pączki! - powiedziała pewnego ranka

kobieta i zaświtała jej nadzieja, że mała, chora dziewczynka

wyzdrowieje; uprzytomniła sobie, że w ostatnich czasach

mała ożywiła się, więcej mówiła, a w ciągu ostatnich dni

sama siadała na łóżku i błyszczącymi oczami patrzała na

maleńki ogródek, który składał się z jedynego ziarnka

grochu. W tydzień później chora dziewczynka po raz

pierwszy wstała na godzinę z łóżka. Uszczęśliwiona siedziała

w promieniach ciepłego słońca; okno było otwarte, a przed

oknem rósł w pełnym rozkwicie czerwono-biały kwiatek

groszku. Dziewczynka pochyliła główkę i pocałowała

ostrożnie delikatne płatki. Dzień ten był prawdziwym

świętem.

- Pan Bóg sam posadził to ziarnko i pozwolił rozkwitnąć

roślince, aby dodać nadziei tobie, moje drogie dziecko, i

mnie - powiedziała uszczęśliwiona matka i uśmiechnęła się

do kwiatka jak do dobrego anioła zesłanego przez Boga.

A co się stało z innymi ziarnkami?

To, które poleciało w daleki świat, wołając: "Niech mnie

schwyta, kto potrafi", wpadło do rynny na dachu i dostało się

do gołębnika, leżało tam jak Jonasz w brzuchu wieloryba.

Dwa leniwe ziarnka zostały pożarte przez gołębia.

Przynajmniej na coś się przydały.

Ale czwarte ziarnko, to, które chciało się dostać do

słońca, wpadło do rynsztoka, leżało tam dnie i tygodnie w

stojącej wodzie i pęczniało.

- Utyłem porządnie - powiedział groszek. - Pękam! Dalej

nie może zajść i nie zaszło dalej chyba żadne ziarnko grochu.

Jestem najniezwyklejsze ze wszystkich pięciu ziarnek w

strączku.

A rynsztok podzielił to zdanie.

Przy oknie w pokoiku na poddaszu stała dziewczynka z

błyszczącymi oczami, zdrowymi, rumianymi policzkami,

patrzyła na kwiatek grochu i dziękowała za niego Panu Bogu.

- A ja jednak upieram się przy moim ziarnku - powiedział

rynsztok.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

POD WIERZBĄ

Okolice małego miasteczka Köge są jednostajne. Miasto

leży wprawdzie nad brzegiem morza, gdzie zawsze jest

pięknie, ale mogłoby tam być ładniej, niż jest; dookoła

ciągną się płaskie pola, a do lasu daleko. Ale tam, gdzie

człowiek czuje się u siebie w domu, znajduje zawsze coś, za

czym później tęskni, nawet będąc w najpiękniejszym miejscu

świata. Trzeba więc przyznać, że na krańcu miasteczka Kogę,

tam gdzie kilka nędznych ogródków schodziło aż do brzegu

strumyka wpadającego do morza, było prześlicznie,

zwłaszcza latem. Tego zdania były szczególnie dzieci

sąsiadów, Knud i Joanna, które bawiły się razem i przełaziły

jedno do ogródka drugiego pod krzakami agrestu.

W jednym ogródku rósł krzak dzikiego bzu, a w drugim -

stara wierzba, właśnie pod tym drzewem bawiły się dzieci

tak chętnie. Pozwalano im na to, chociaż wierzba rosła tuż

nad brzegiem strumienia i z łatwością mogły wpaść do wody:

ale Boże oko czuwa nad dziećmi, inaczej byłoby z nimi źle.

Dzieci te były zresztą ostrożne, chłopiec tak bardzo bał się

wody, że nawet latem nie chciał zejść na brzeg, gdzie inne

dzieci biegały i pluskały się wesoło. Śmiały się i szydziły z

niego, i Knud musiał to wszystko znosić; lecz małej Joannie,

córeczce sąsiada, śniło się, że płynęła w łódce po zatoce

Kogę, a Knud szedł do niej, zanurzył się zaraz po szyję, a

potem woda zalała mu głowę. Od chwili gdy Joanna

opowiedziała mu swój sen, chłopiec nie cierpiał już nad tym,

że go wyśmiewano za tchórzostwo, wspomniał tylko sen

Joanny, napełniało go to dumą; ale do wody nie wchodził.

Ubodzy rodzice tych dzieci przebywali często razem, a

Knud i Joanna bawili się w ogrodzie i na drodze, gdzie nad

rowem rosły rzędem wierzby, nie były one piękne, gałęzie ich

były odrąbane, ale przecież nie rosły tam dla ozdoby, tylko

dla pożytku; ładniejsza była stara wierzba w ogrodzie i tam

właśnie spędzały dzieci miłe chwile, jak to się zwykło mówić.

Pośrodku miasta Köge znajduje się duży rynek. W dni

jarmarczne stały tam rzędy bud, gdzie sprzedawano

jedwabne wstążki, buciki i najrozmaitsze rzeczy. Na

jarmarku panował zawsze wielki ścisk i przeważnie padał

deszcz; wtedy czuć było woń chłopskich sukman, ale także

przyjemny zapach pierników. Jedna buda była cała

napełniona piernikami; najwspanialsze ze wszystkiego było

jednak to, że człowiek, który sprzedawał pierniki, mieszkał w

czasie jarmarku u rodziców małego Knuda i dawał mu od

czasu do czasu mały pierniczek, którym chłopiec dzielił się,

naturalnie, z Joanną. Ale było jeszcze coś bodaj bardziej

przyjemnego od pierników: ten, który je sprzedawał, potrafił

opowiadać bajki, i to o wszystkich rzeczach świata, nawet o

piernikach; opowiedział o nich pewnego wieczoru bajkę,

która zrobiła tak głębokie wrażenie na obojgu dzieciach, że

nigdy jej nie mogły zapomnieć, i dlatego będzie najlepiej,

jeżeli jej posłuchamy, tym bardziej że jest krótka.

- Na ladzie - opowiadał - leżały dwa pierniki; jeden był w

kształcie młodzieńca z kapeluszem na głowie, a drugi

przedstawiał młodą pannę bez kapelusza, ale ze złotym

szychem na głowie. Mieli oni twarze zwrócone do góry i nie

trzeba było oglądać ich od spodu, jak nigdy nie należy

oglądać ludzi.

Mężczyzna miał z lewej strony gorzki migdał, to było jego

serce, dziewczyna zaś była cała z piernika. Leżeli na ladzie

na pokaz, leżeli tak długo, aż się pokochali; ale żadne nie

powiedziało o tym drugiemu, a należy to czynić, o ile coś ma

z tego wyniknąć.

"On jest mężczyzną, on musi powiedzieć pierwsze

słowo!" - myślała ona, a przecież cieszyłaby się bardzo,

gdyby wiedziała, że on odwzajemnia jej miłość.

Jego myśli były wprawdzie o wiele gorętsze, gdyż

mężczyźni są już tacy, śniło mu się, że jest żywym

ulicznikiem i że ma cztery grosze, za które kupił dziewczynę i

zjadł ją.

Leżeli dni i tygodnie na ładzie i wysychali, a myśli

dziewczyny stawały się coraz delikatniejsze i bardziej

kobiece.

"Wystarcza mi, że leżę z nim na jednej ladzie!" -

pomyślała dziewczyna i przełamała się wpół.

"Gdyby wiedziała o mojej miłości, przetrwałaby dłużej!" -

myślał mężczyzna.

- Ot i cała bajka, a oto oni sami! - powiedział sprzedawca

pierników. - Dziwne są dzieje ich życia i ich niema miłość,

która nigdy do niczego nie prowadzi. Patrzcie, oto są. - I to

mówiąc dał Joannie całego młodzieńca z piernika, a Knudowi

piernikową przełamaną panienkę. Ale dzieci były tak przejęte

tą historią, że nie miały serca zjeść zakochanej pary.

Na drugi dzień poszły wraz z nimi do Köge na cmentarz,

gdzie mury kościelne obrośnięte były najpiękniejszym

zielonym bluszczem, który zimą i latem zwieszał się jak

puszysty dywan. Postawili pierniki pomiędzy zielonymi

pędami w blasku słońca i opowiedzieli całej gromadzie dzieci

historię niemej miłości, która nic nie jest warta - to znaczy

tylko miłość, gdyż bajka była śliczna - wszyscy tak uważali;

a kiedy znowu chcieli obejrzeć piernikową parę, okazało się,

że jeden duży chłopak (i to tylko na złość) zjadł przełamaną

panienkę, dzieci rozpłakały się, a potem - stało się to tylko

po to, aby biedny, młody człowiek nie szedł sam przez życie

- zjedli i jego także, ale nigdy nie zapomnieli tej bajki.

Dzieci były wciąż razem, pod krzewem dzikiego bzu lub

pod wierzbą, a dziewczynka śpiewała srebrnym głosikiem

najmilsze piosenki. Knud nie miał słuchu, ale znał słowa, a to

już także coś znaczy; mieszkańcy Kogę, nawet żona

handlarza żelazem, przystawali i przysłuchiwali się, jak

Joanna śpiewa.

- Jakiż miły głosik ma ta mała - mówili.

Były to piękne dni, ale nie trwały długo. Sąsiedzi rozstali

się; matka małej dziewczynki umarła. Ojciec miał zamiar po

raz drugi ożenić się w Kopenhadze, mógł tam dostać dobrą

posadę, miał zostać woźnym, a to było bardzo korzystne

zajęcie. Sąsiedzi rozstali się ze łzami; zwłaszcza dzieci

płakały, ale starzy obiecali, że przynajmniej raz na rok będą

do siebie pisywać. Knud poszedł na naukę do szewca - nie

można było pozwolić, aby taki duży chłopak próżnował. A

potem przystąpił do konfirmacji.

Ach, jakże chętnie pojechałby w ten uroczysty dzień do

Kopenhagi, aby zobaczyć małą Joannę; ale nie pojechał,

nigdy jeszcze nie był w stolicy, chociaż znajdowała się tylko

o pięć mil od Kogę; ale gdy widoczność była dobra,

dostrzegał ponad zatoką wysokie wieże, a w dzień

konfirmacji widział zupełnie wyraźnie złoty krzyż,

połyskujący na kościele Panny Marii.

O, jakże myślał o Joasi! Czy jeszcze o nim pamięta? Tak,

pamiętała - na Boże Narodzenie przyszedł list od jej ojca do

rodziców Knuda; pisał, że w Kopenhadze dobrze im się

powodzi, że Joannie, dzięki jej ślicznemu głosowi, przypadło

w udziale wielkie szczęście: została przyjęta do teatru, gdzie

śpiewa i zarabia trochę pieniędzy; i przysyła z tych pieniędzy

miłym sąsiadom z Köge całego talara na wesołe święta; mają

wypić jej zdrowie; sama to własnoręcznie dopisała i dodała:

"Serdeczne pozdrowienia dla Knuda!"

Płakali wszyscy razem, a przecież wiadomości były

wesołe! Ale płakali z radości. Codziennie przebywała Joanna

w myślach Knuda, a teraz widział, że i ona o nim myśli; im

bardziej zbliżał się termin wyzwolenia na czeladnika, tym

jaśniej przekonywał się, że ją kocha i że musi być jego żoną;

i wtedy uśmiech wykwitał mu na twarzy, i dwa razy prędzej

wyciągał dratwę z przyszwy, podczas gdy nogą

przytrzymywał pocięgiel; wsadził sobie szydło głęboko w

palec, ale to nic nie szkodziło. Nie chciał być niemy jak dwa

pierniki, bajka stała się dla niego dobrą nauką.

A potem został czeladnikiem i zasznurował tornister.

Nareszcie po raz pierwszy w życiu miał udać się do

Kopenhagi, miał tam już swego majstra. Cóż to będzie za

niespodzianka i uciecha dla Joanny! Miała teraz siedemnaście

lat, a on dziewiętnaście.

Już w Köge chciał kupić dla niej złoty pierścionek, ale

potem zastanowił się, że przecież w Kopenhadze można

dostać o wiele ładniejszy. Pożegnał się ze starymi i pewnego

jesiennego, deszczowego i wietrznego dnia wyruszył piechotą

w drogę; liście spadały z drzew. Przemoczony do suchej nitki

dostał się do wielkiej Kopenhagi i do nowego majstra.

Najbliższej niedzieli miał odwiedzić Joannę i jej ojca.

Włożył nowe ubranie czeladnika, nowy kapelusz z Kogę,

bardzo mu w nim było do twarzy, dotychczas nosił zawsze

czapkę. Znalazł dom, którego szukał, i wszedł wysoko po

schodach na górę; w głowie mu się kręciło; jak ci ludzie tu,

w tym zawrotnym ruchu, tłoczyli się jedni nad drugimi.

Pokój urządzony był bardzo dostatnio i ojciec Joanny

przyjął go serdecznie, dla drugiej jego żony był on co prawda

obcy, ale podała mu rękę i poczęstowała kawą.

- Joanna ucieszy się, kiedy cię zobaczy! - mówił ojciec. -

Wyrosłeś na przystojnego młodzieńca. Tak, musisz ją

zobaczyć. Ta dziewczyna sprawia mi wiele radości, a z boską

pomocą będę miał z niej jeszcze większą pociechę. Ma swój

własny pokój, za który płaci nam komorne. - Ojciec sam

zapukał grzecznie do jej drzwi, jak gdyby był obcym

człowiekiem, i weszli. - Jakże tam było ślicznie! Takiego

pokoju nie miał z pewnością nikt w całym Kogę, królowa nie

mogłaby mieć ładniejszego. Był tam dywan, firanki

zwieszające się aż do ziemi, prawdziwy pluszowy fotel, a

naokoło stały kwiaty, wisiały obrazy i lustro, do którego się

miało - ochotę wejść, tak było duże jak drzwi. Knud zobaczył

to wszystko od razu, a przecież patrzał tylko na Joannę. Była

dorosłą dziewczyną, zupełnie inną, o wiele ładniejszą niż ta,

o której myślał. W całym Köge nie było takiej dziewczyny jak

ona; jakże była piękna! Ale jakże dziwnie obco spojrzała na

Knuda, wprawdzie tylko przez jedno mgnienie oka, potem

rzuciła się ku niemu, jak gdyby chciała go pocałować; nie

pocałowała go jednak, choć była tak blisko tego; tak,

ucieszyła się naprawdę widząc przyjaciela dzieciństwa. Miała

przecież łzy w oczach. A potem zadawała mu tyle pytań i tyle

mówiła, wypytywała go o wszystko począwszy od jego

rodziców, a skończywszy na krzewie dzikiego bzu i starej

wierzbie, nazywała je mamą wierzbą i papą bzem, jak gdyby

i one były ludźmi, a mogły rzeczywiście uchodzić za ludzi,

tak samo jak para pierników; o tych mówiła także i o ich

milczącej miłości, jak to leżały na ladzie i rozpadły się w

kawałki, i śmiała się przy tym tak serdecznie; ale Knudowi

krew napłynęła do twarzy, a serce biło mu mocniej niż

zwykle. Nie, wcale nie zrobiła się dumna. To na jej prośbę,

spostrzegł to od razu, rodzice poprosili go, aby został z nimi

cały wieczór. Poczęstowała go herbatą i sama podała mu

filiżankę; potem wzięła książkę i czytała im głośno, a

Knudowi wydawało się, że to, co czytała, dotyczyło jego

miłości; odpowiadało to tak bardzo wszystkim jego myślom.

Potem zaśpiewała prostą piosenkę, ale pieśń ta przemieniła

się dzięki niej w całą opowieść, zdawało się, że jej własne

serce promieniało tym, co śpiewała. Tak, to było pewne, że

kochała Knuda! Łzy spływały mu po policzkach, nic nie mógł

na to poradzić i nie mógł wymówić ani jednego słowa,

wydawał się samemu sobie bardzo głupi, ale pomimo to

Joanna uścisnęła mu rękę i powiedziała:

- Masz dobre serce, Knud, zostań zawsze takim, jakim

jesteś! Był to niezwykle piękny wieczór, po takim wieczorze

nie można spać, toteż i Knud nie mógł zasnąć.

Przy pożegnaniu ojciec Joanny powiedział:

- Myślę, że nie zapomnisz o nas. Zobaczymy się jeszcze.

A może zima się skończy, zanim sobie nas przypomnisz?

Mógł więc przyjść tu znowu w niedzielę i chciał to

uczynić. Ale co wieczór po skończonej pracy - a pracowali

przy świecy - Knud szedł na miasto, patrzał w okno Joanny,

gdzie paliło się prawie zawsze światło, i pewnego wieczoru

spostrzegł nawet wyraźny cień jej twarzy na firance. Był to

piękny wieczór. Pani majstrowej nie podobało się to wcale,

że Knud co wieczór "włóczy się" pod oknami, jak to

nazywała, i kręciła głową, ale majster śmiał się.

- Przecież to młody człowiek! - mówił do żony.

"W niedzielę zobaczymy się i powiem jej, że żyje w

moich myślach i że musi zostać moją ukochaną żoną. Jestem

wprawdzie tylko biednym czeladnikiem szewskim, ale mogę

zostać majstrem, będę pracował i dążył do czegoś - tak jej

powiem. Milcząca miłość do niczego nie prowadzi, nauczyły

mnie tego piernikowe lalki."

Nadeszła niedziela i Knud przyszedł w odwiedziny, ale

niestety, wszyscy musieli wyjść i powiedzieli mu o tym.

Joanna uścisnęła jego rękę i rzekła:

- Czy byłeś kiedy w teatrze? Musisz tam raz pójść.

Śpiewam w środę, jeżeli masz wolny wieczór, przyślę ci bilet;

ojciec wie, gdzie mieszka twój majster!

Jakie to było mile z jej strony! W środę w południe

przyszła zapieczętowana koperta, bez słowa, ale w środku

był bilet, a wieczorem Knud poszedł po raz pierwszy w życiu

do teatru. Cóż zobaczył? Zobaczył Joannę, taką piękną, taką

cudną! Poślubiła wprawdzie obcego człowieka, ale wszystko

to była komedia. Knud wiedział, że to tylko "na niby", inaczej

nie miałaby serca przysłać mu biletu, aby patrzył na to:

wszyscy ludzie klaskali i wołali głośno: "Brawo!" i Knud wołał

także.

Nawet sam król uśmiechał się do Joanny, jak gdyby jej

widok sprawiał mu radość. Ach, mój Boże, jaki maleńki czuł

się Knud, ale kochał ją przecież z całego serca i ona go

lubiła, a mężczyzna musi przecież powiedzieć pierwsze słowo

- tak myślała piernikowana dziewica. Jakże wiele prawdy

zawierała ta bajka!

Gdy tylko nadeszła niedziela, poszedł Knud do Joanny.

Jego myśli były tak uroczyste, jak gdyby przystępował do

ołtarza. Joanna przyjęła go sama; nie mógł trafić lepiej.

- Jak to dobrze, że przychodzisz! - powiedziała. - Miałam

nawet zamiar posłać po ciebie ojca, ale czułam, że

przyjdziesz dziś wieczorem; chciałam ci powiedzieć, że w

piątek jadę do Francji, muszę tam pojechać, jeżeli ma być

coś ze mnie.

Knudowi zdawało się, że cały pokój kręci się naokoło

niego, miał wrażenie, że serce wyskakuje mu z piersi, ale łzy

nie stanęły mu w oczach, widać było jednak wyraźnie, jak

bardzo go to zasmuciło.

Joanna widziała to i była bliska płaczu.

- Ty poczciwa, wierna duszo! - powiedziała.

I wtedy rozwiązał się Knudowi język. Wyznał jej, jak

głęboko ją kocha, i powiedział, że musi zostać jego żoną; a

kiedy padły te słowa, zobaczył, że Joanna zbladła

śmiertelnie. Opuściła dłonie i powiedziała poważnie, ze

smutkiem.

- Nie unieszczęśliwiaj siebie i mnie, Knud. Będę dla ciebie

zawsze dobrą siostrą, na którą możesz liczyć, ale niczym

więcej! Pogładziła go miękką ręką po rozpalonym czole.

- Bóg, jeśli zechce, daje nam siły, by znieść wiele

zawodów.

W tej chwili weszła do pokoju jej macocha.

- Knud jest w rozpaczy, że wyjeżdżam! - powiedziała

Joanna. - Bądź mężczyzną! - I poklepała go przy tym po

plecach. Zdawać się mogło, że rozmawiali tylko o podróży, o

niczym więcej. - Dziecko! - powiedziała. - Trzeba być

rozsądnym jak wtedy pod wierzbą, gdy oboje byliśmy

dziećmi!

Knudowi wydawało się, że świat się wali, jego myśli były

jak nić, która zerwała się i unosi się na wietrze. Został

dłużej, nie wiedząc, czy go o to prosili, byli jednak serdeczni

i dobrzy. Joanna poczęstowała go herbatą, a potem śpiewała,

ale głos jej już nie brzmiał jak dawniej: stał się

niewypowiedzianie piękny; Knudowi zdawało się, że serce

wyskakuje mu z piersi, a potem pożegnali się. Nie podał jej

ręki, ale ona schwyciła jego dłoń i powiedziała:

- Uściśniesz chyba na pożegnanie rękę siostry,

przyjacielu! - Uśmiechała się wśród łez spływających jej po

policzkach i powtarzała: - Mój bracie!

Piękna pociecha! Takie było ich pożegnanie.

- Pojechała do Francji. Knud chodził po błotnistych

ulicach Kopenhagi. Inni czeladnicy z warsztatu pytali go, nad

czym tak rozmyśla, namawiali go, aby się z nimi zabawił, był

przecież młody.

Poszli więc razem na tańce, było tam wiele ładnych

dziewcząt, ale żadnej takiej jak Joanna; i tu właśnie, gdzie

spodziewał się, że o niej zapomni, ożyła w jego duszy z nową

mocą. "Bóg, jeśli zechce, daje siły, aby przetrzymać wiele!" -

powiedziała. Skupił się w modlitwie i złożył pobożnie ręce.

Skrzypce grały, dziewczyny tańczyły dookoła. Nagle

przestraszył się; miał uczucie, jak gdyby znajdował się

gdzieś, dokąd nie mógłby zabrać ze sobą Joanny; a przecież

była tu z nim, w jego sercu. I wyszedł stamtąd. Biegł po

ulicach i przeszedł obok domu, gdzie mieszkała. Okna były

ciemne; wszędzie było ciemno, pusto i samotnie. Świat szedł

swoją drogą, a Knud swoją.

Nadeszła zima i wody zamarzły, i wszystko zdawało się

przygotowywać do pogrzebu.

Ale kiedy przyszła wiosna i wyruszył pierwszy okręt,

ogarnęła go taka tęsknota do wyjazdu, do wylotu gdzieś, na

szeroki świat - byle tylko niezbyt blisko Francji.

Wtedy zawiązał swój plecak i powędrował daleko w głąb

Niemiec, chodził od miasta do miasta, bez wytchnienia i

spokoju. Dopiero kiedy przybył do wspaniałego, starego

miasta Norymbergii, wydało my się, że nogi przestały go

swędzić. Wreszcie pozostał na jednym miejscu.

Norymberga jest cudownym, starym miastem, jak gdyby

wyciętym ze starej książki z obrazkami. Ulice biegną, jak im

się podoba. Domy nie chcą stać w szeregu. Wykusze z

wieżyczkami, ozdobami i posągami wyskakują na chodnik, a

w górze, na bardzo spiczastych dachach wybiegają rynny aż

na środek ulicy, są one w kształcie smoków i psów o

wydłużonych tułowiach.

Tutaj na rynku stał Knud z węzełkiem na plecach. Stał

obok jednej ze starych studzien, gdzie wśród tryskających ku

górze strumieni sterczą wspaniałe spiżowe figury biblijnych i

historycznych osób. Jakaś śliczna służebna nabierała właśnie

wody. Ofiarowała Knudowi kubek orzeźwiającego napoju;

ponieważ trzymała w ręku wiązankę róż, dała mu jedną różę;

przyjął ją jako dobry znak.

Z pobliskiego kościoła dochodziły do niego dźwięki

organów, brzmiały tak swojsko jak w

kościele w Kogę. Wszedł więc do wielkiej katedry. Słońce

przyświecało przez malowane szyby między wysokimi,

smukłymi kolumnami. Skupił swe myśli i odzyskał spokój.

W Norymberdze szukał i znalazł dobrego majstra, został

tam i nauczył się niemieckiego.

Stare fosy otaczające miasto przemieniono na małe

warzywne ogródki; ale stoją tam jeszcze wysokie mury z

ciężkimi wieżami. Powroźnik kręci swą linę na galerii z belek,

ciągnącej się wzdłuż wewnętrznej strony muru otaczającego

miasto, a naokoło we wszystkich szparach i rysach rośnie

dziki bez, który rozpościera swe gałęzie nad małymi, niskimi

domami, przytulonymi do miejskich murów. W jednym z

takich domków mieszkał majster, u którego Knud pracował.

Nad małym okienkiem poddasza, gdzie sypiał, pochylały się

gałęzie bzu.

Mieszkał tu przez jedno lato i przez jedną zimę, ale gdy

nadeszła wiosna, nie można go było dłużej utrzymać; bez

kwitnął i pachniał tak swojsko jak w ogrodzie w Köge -

przeniósł się więc Knud od tego majstra do drugiego, który

mieszkał w głębi miasta, gdzie nie rosły krzewy dzikiego bzu.

Tuż koło warsztatu stał jeden ze starych, murowanych

mostów, a naprzeciwko stary, wiecznie szumiący wodny

młyn: rzeka płynęła rwącym nurtem, wciśnięta pomiędzy

domy, z których zwieszały się zmurszałe balkony, wyglądały

tak, jakby lada chwila miały runąć do rzeki.

Nie było tu bzu, nie stała tu nawet doniczka z odrobiną

zieleni, ale naprzeciw rosła wielka, stara wierzba tuląc się do

ścian domów, jakby bała się, że ją porwie rzeka,

rozpościerała swoje gałęzie nad wodą - zupełnie jak wierzba

tam w domu, w ogrodzie nad brzegiem strumienia, w Kogę.

Tak, rzeczywiście przeniósł się od papy bzu do mamy

wierzby; drzewo to, zwłaszcza w blasku księżyca, miało w

sobie coś, co mu przypominało piosenkę:

Ach, czuję się Duńczykiem

W tym świetle księżyca...

Ale to nie była wina księżyca, nie, to była wina wierzby.

Nie znosił jej. A dlaczego? Spytaj o to wierzby, spytaj

kwitnącego bzu; pożegnał się więc z majstrem i z

Norymbergą i powędrował w dalsze strony.

Nikomu nie mówił o Joannie, głęboko chował swój

smutek - szczególne znaczenie przywiązywał do bajki o

piernikach; teraz dopiero zrozumiał, dlaczego piernikowy

młodzieniec miał po lewej stronie gorzki migdał; on sam czuł

gorycz tego smaku, a Joanna, która miała zawsze takie

łagodne i serdeczne usposobienie, była ulepiona z samego

piernika. Zdawało mu się, że rzemienie plecaka gniotą go tak

mocno, iż nie może oddychać, rozluźnił je, ale to nie

pomagało. To, co widział naokoło siebie, było tylko połową

świata, drugą połowę czuł w sobie - i nie mógł nic na to

poradzić!

Dopiero kiedy zobaczył wysokie góry, świat znowu stał

się większy, jego myśli uległy zmianie, a łzy stanęły mu w

oczach. Alpy wydawały mu się złożonymi skrzydłami ziemi.

Czy rozpostarła ona kiedy swoje wielkie skrzydła o

różnobarwnych obrazach, czarnych lasach, szumiących

wodach, chmurach i masach śnieżnych? W dzień ostateczny

ziemia wzniesie swoje wielkie skrzydła, frunie do Boga i

rozpryśnie się jak bańka mydlana w Jego blasku.

- Ach, gdybyż już nadszedł dzień ostateczny! - wzdychał

Knud.

W milczeniu wędrował przez kraj, który zdawał mu się

wielkim, zarośniętym sadem. Z drewnianych balkonów

domów pozdrawiały go dziewczyny zajęte wyrabianiem

koronek, wierzchołki gór płonęły w czerwonym blasku

zachodzącego słońca, a gdy zobaczył zielone jeziora

pomiędzy ciemnymi drzewami - przypominało mu się

wybrzeże przy zatoce w Kogę; i czuł tęsknotę, ale nie ból w

sercu.

Tam gdzie Ren spada jak jedna wielka fala, wali się,

rozpryskuje i zmienia w śnieżne, świetliste obłoki, jak gdyby

było to miejsce narodzin wszystkich chmur - a tęcza

rozwiesza nad nimi swą ruchomą wstęgę - przypomniał sobie

młyn koło Kogę, gdzie szumiała i perliła się woda.

Zostałby chętnie w cichym nadreńskim mieście, ale było

tu tyle krzewów bzu i tyle wierzb - poszedł więc dalej przez

wielkie, potężne góry, przez popękane skały i dróżki

przyczepione do kamiennych ścian jak jaskółcze gniazda. W

przepaściach szumiały strumienie, pod nim kłębiły się

chmury; wędrował w blasku ciepłego, letniego słońca, po

błyszczących ostach, po śniegu i alpejskich różach - a potem

pożegnał się z krajami Północy i wszedł pomiędzy kasztany,

winnice i pola kukurydzy. Góry stanęły murem pomiędzy nim

a wszystkimi wspomnieniami. I tak być musiało.

Przed nim znajdowało się wielkie, wspaniałe miasto,

nazywali je Mediolanem; i tutaj też znalazł niemieckiego

majstra, który mu dał robotę; właściciele warsztatu, gdzie

pracował, byli starym, poczciwym małżeństwem. Pokochali

cichego czeladnika - mówił mało, ale tym więcej pracował,

był taki pobożny i wierzący. A i jemu było tak, jak gdyby Bóg

zdjął ciężar z jego serca.

Największą przyjemność sprawiało mu wchodzenie do

potężnego, marmurowego kościoła, który zdawał się być

zbudowany z jego ojczystego śniegu: były tam obrazy,

spiczaste wieże, otwarte, pełne kwiatów portyki; z każdej

wieżyczki, z każdego łuku uśmiechały się do niego białe

posągi. Nad nim rozpościerało się niebieskie niebo, pod nim

było miasto i szeroka, zielona Równina Lombardzka, a ku

północy wznosiły się wysokie góry, pokryte wiecznym

śniegiem - wówczas przypomniał mu się kościół w Köge i

bluszcz zielony na czerwonych murach, ale nie tęsknił do

ojczyzny, pragnął, aby go pochowano tu, za górami.

Przeżył tu rok cały. Minęły już trzy lata, odkąd opuścił

ojczyznę; pewnego dnia wziął go majster do miasta - nie do

cyrku, aby oglądać woltyżerki, ale do wielkiej opery -

znajdowała się tam sala, którą warto było obejrzeć. Na

wysokości siedmiu pięter zawieszono jedwabną kurtynę, od

ziemi aż do zawrotnej wysokości; u sufitu siedziały

nąjwytworniejsze damy z bukietami kwiatów w ręku, jak

gdyby wybierały się na bal, panowie byli w pełnej gali,

niektórzy w mundurach haftowanych srebrem i zlotem. Było

tam tak jasno jak w blasku najjaśniejszego słońca, a potem

zagrała muzyka, głośna i piękna, było tu o wiele wspanialej

niż w teatrze w Kopenhadze, ale tam śpiewała Joanna, a tu -

czy to czary ? - kurtyna rozsunęła się i tutaj także stała

Joanna w złocie i jedwabiach, na głowie miała złotą koronę;

śpiewała jak sam anioł, wystąpiła na przód sceny,

uśmiechała się tak, jak tylko Joanna potrafiła się uśmiechać;

patrzała prosto na Knuda.

Biedny Knud chwycił majstra za rękę i zawołał głośno:

- Joanna!

Ale nikt tego nie słyszał, gdyż muzyka zagłuszyła

wszystko, a majster kiwnął głową:

- Tak, nazywa się Joanna! - Wyjął zadrukowaną kartkę i

pokazał, że było tam wypisane jej imię, jej całe nazwisko.

Nie, to nie był sen! Wszyscy ludzie oklaskiwali ją gorąco,

rzucali kwiaty i wieńce i za każdym razem, kiedy Joanna

wychodziła, wywoływali ją na nowo, wychodziła więc i

wracała, wychodziła i wracała.

Na ulicy ludzie wyprzęgli konie z jej powozu, a Knud był

jednym z pierwszych i najszczęśliwszych ciągnących powóz;

kiedy przybyli do jej wspaniale oświetlonego domu, Knud

stanął przy samych drzwiczkach karety, które się otworzyły, i

Joanna wyszła, światło padło właśnie na jej piękną twarz;

uśmiechała się, dziękowała tak serdecznie, była bardzo

wzruszona. Knud spojrzał jej prosto w oczy i ona spojrzała

mu prosto w twarz, ale go nie poznała. Jakiś pan z gwiazdą

na piersiach podał jej ramię - podobno byli zaręczeni,

powiadano.

Poszedł więc Knud do domu i spakował plecak; chciał,

musiał wrócić do ojczyzny, do krzaku dzikiego bzu i do

wierzby, ach - do wierzby.

Staruszkowie prosili, aby został; ale żadne prośby nie

były w stanie go zatrzymać. Tłumaczyli mu, że to już zima,

że w górach spadł śnieg - ale śladami wolno jadącego

dyliżansu, który musi przecież torować sobie drogę w śniegu,

będzie mógł iść z tłumoczkiem na plecach, podpierając się

kijem.

Poszedł ku Alpom, wspinał się pod górę i schodził w dół,

siły opuszczały go, a wciąż nie widział przed sobą ani miasta,

ani żadnego domu; szedł na północ. Nad nim błyszczały

gwiazdy; nogi uginały się i kręciło mu się w głowie. Głęboko

w dolinie także błyszczały gwiazdy, było tak, jakby niebo

rozpościerało się także i pod nim. Czuł się źle. W dole

gwiazdy mnożyły się, stawały się coraz jaśniejsze, poruszały

się to tu, to tam. Było to miasteczko, w którym połyskiwały

światełka; kiedy zrozumiał to, wytężył resztę swych sił i

dotarł do ubogiej gospody.

Został w niej przez noc i przez cały następny dzień, gdyż

jego ciało domagało się spokoju i wypoczynku. W dolinie

była mgła i odwilż. Rano przyszedł kataryniarz i zagrał

melodię, którą Knud słyszał w domu, w Danii; nie mógł tego

dłużej znieść i ruszył w drogę; wędrował wiele, wiele dni, z

takim pośpiechem, jak gdyby się obawiał, że zanim dojdzie

do celu, wszyscy umrą - ale nikomu nie mówił o swej

tęsknocie, nikt by nie uwierzył, że nosi w sobie taki ból;

najgłębszy ból, jaki można odczuwać, nie jest dla świata, nie

zajmie nikogo, nawet przyjacielowi zwierzyć się z tego nie

można, a Knud nie miał przyjaciół. Obcy, wędrował przez

obce kraje, do ojczyzny, na północ. W jedynym liście, jaki

otrzymał od rodziców przeszło rok temu, było napisane: "Nie

jesteś prawdziwym Duńczykiem jak my wszyscy tu w kraju;

my tak bardzo wrośliśmy w naszą ziemię. Tobie podobają się

tylko obce kraje." Rodzice mogli mu tak pisać - jakże mało

go znali!

Pewnego wieczora Knud idąc otwartą szosą zaczął

marznąć. Okolica stawała się coraz bardziej płaska, pokryta

polami i łąkami. Przy drodze rosła duża wierzba. Wszystko

wyglądało tutaj tak swojsko i tak po duńsku. Usiadł pod

wierzbą, poczuł zmęczenie, głowa opadła mu na piersi, oczy

zamknęły się sennie, ale czuł, jak wierzba pochyla nad nim

swe gałęzie; zdawało mu się, że drzewo przemienia się w

potężną, starą kobietę - była to mama-wierzba, wzięła go na

ręce i zaniosła, zmęczonego syna, do domu, do Danii, na

otwarte, jasne wybrzeże, do Kogę, do ogrodu dzieciństwa.

Tak, to była wierzba z Kogę, która powędrowała w świat, aby

go szukać i znaleźć; i oto teraz znalazła go i zaniosła do

domu, do małego ogródka nad strumykiem; stała tam

Joanna w całej swej urodzie, w złotej koronie na głowie, tak

jak ją ostatnio widział, i wołała: "Witaj!"

Tuż przed nim stały dwie dziwaczne postacie, ale bardziej

podobne do ludzi niż za czasów dzieciństwa; one się też

zmieniły. To były pierniki, mąż i żona. Stały odwrócone do

niego swą ładniejszą stroną.

- Dziękujemy ci! - powiedzieli oboje do Knuda. -

Rozwiązałeś nam języki. Nauczyłeś nas, że trzeba

wypowiadać otwarcie swoje myśli, gdyż inaczej do niczego to

nie prowadzi, i oto teraz zdobyliśmy się na coś -

zaręczyliśmy się!

I poszli, trzymając się za ręce, ulicami miasteczka Kogę, i

nawet z odwrotnej strony wyglądali bardzo porządnie, nie

można im było nic zarzucić. Szli prosto do kościoła w Kogę, a

Knud i Joanna podążali za nimi. I oni także trzymali się za

ręce. Kościół stał tam, gdzie zawsze, otoczony czerwonym

murem, po którym piął się zielony bluszcz, wielkie kościelne

wrota otworzyły się na rozcież, organy grzmiały, a

piernikowa para kroczyła środkiem kościoła do ołtarza.

- Państwo pierwsi! - Joanna pochyliła głowę nad twarzą

Knuda i z oczu jej popłynęły łzy całkiem z lodu; był to lód,

który roztajał w jej sercu pod wpływem jego wielkiej miłości;

łzy spływały także po jego rozpalonych policzkach i - Knud

obudził się. Siedział pod starą wierzbą w obcym kraju, w

mroźny, zimowy wieczór; z chmur padał lodowy grad i

smagał go po twarzy.

- To była najpiękniejsza godzina mego życia! - powiedział

Knud - a była tylko snem. Dobry Boże, pozwól, aby jeszcze

raz przyśniło mi się to samo. - I zamknął oczy, zasnął, śnił.

Nad ranem spadł śnieg, zasypał nogi Knuda, ale on spał.

Wieśniacy szli do kościoła; znaleźli wędrownego czeladnika,

siedział zamarznięty na śmierć pod starą wierzbą.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

SZCZĘŚLIWA RODZINA

 

Zielony liść łopianu jest bezsprzecznie największym

liściem, jaki znamy; gdy zasłonić nim brzuszek, jest tak duży

jak mały fartuch; kiedy się go kładzie na głowę, służy w

czasie deszczu za parasol – taki jest ogromny. Łopian nie

rośnie nigdy sam, tam gdzie rośnie jeden, jest ich więcej; są

wspaniałe, ale cała ta wspaniałość służy za pożywienie

ślimakom. W dawnych czasach wytworni ludzie przyrządzali

wielkie, białe ślimaki do jedzenia i spożywając je mówili:

„Ach, jakie to smaczne!” Byli przekonani, że są one

naprawdę smaczne, dlatego że żywią się liśćmi łopianu.

Siano więc specjalnie łopiany, by hodować na nich ślimaki.

Był sobie stary dwór, w którym nie jadano już co prawda

ślimaków, bo całkiem wymarły, ale łopiany nie wymarły;

zarosły nawet wszystkie dróżki, wszystkie grządki, nie można

ich było powstrzymać; był to prawdziwy łopianowy las;

gdzieniegdzie stała jabłoń lub śliwa i gdyby nie one, nie

przypuszczałby nikt, że to jest sad; dookoła nie było nic

prócz łopianu, a w środku mieszkały dwa ostatnie, ogromne

stare ślimaki.

Same nie wiedziały, ile miały lat, ale mogły sobie

doskonale przypomnieć. że dawniej było ich więcej, że

pochodziły z rodziny zagranicznej i że dla nich i dla im

podobnych zasadzony był cały ten las. Nigdy jeszcze nie

wyszły z domu, ale wiedziały, że istniało jeszcze na świecie

coś, co się nazywało dworem, że tam we dworze ugotowano

by je i że stałyby się czarne, że położono by je na srebrny

półmisek, ale co dalej stać się miało, tego nie wiedziały. Nie

wiedziały również, jak to jest, gdy się zostaje ugotowanym i

położonym na srebrnym półmisku, ale wiedziały, że to musi

być piękne, a zwłaszcza bardzo wytworne. Ani chrabąszcze,

ani ropucha, ani glista, które o to pytały, nie mogły im tego

objaśnić, bo żadnego z nich nie gotowano ani nie kładziono

na srebrny półmisek.

Stare, białe ślimaki były najwytworniejsze na świecie,

wiedziały o tym, las istniał dla nich i dwór był po to, aby je

ugotowano i położono na srebrny półmisek.

Żyły więc sobie samotnie i szczęśliwie, a ponieważ nie

miały same dzieci, wzięły sobie pospolitego, małego ślimaka

na wychowanie i dbały o niego jak o własne dziecko. Ale

malec nie chciał wcale rosnąć, bo to był tylko zwyczajny

ślimak; starym, a szczególnie matce ślimaczycy, wydawało

się, że trochę rośnie, i prosiła ojca, aby o ile tego nie widzi,

dotknął skorupy ślimaka: ojciec uczynił to i uznał, że matka

miała rację.

Pewnego dnia padał ulewny deszcz.

– Posłuchaj no, jak tam bębni na liściach łopianu: rum,

rum, rum! – powiedział ojciec-ślimak.

– Przecieka tu – zauważyła matka – krople wody

spływają po łodydze. Zobaczysz, będzie tu zupełnie mokro.

Cieszę się tylko, że mamy nasze wygodne domki i że malec

ma także swój dom. Naprawdę zrobiono dla nas więcej niż

dla innych stworzeń, widać, że jesteśmy dobrze urodzone.

Przychodzimy na świat z gotowym domkiem, a las łopianu

zasiano specjalnie dla nas; chciałabym tylko wiedzieć, jak

daleko się rozciąga i co jest poza nim.

– Poza nim nie ma już nic – powiedział ślimak-papa –

nigdzie nie może być lepiej niż u nas, nie życzę sobie niczego

więcej.

– Tak – powiedziała matka – ale chciałabym się dostać

do dworu, aby mnie ugotowano i położono na srebrnym

półmisku tak, jak uczyniono to ze wszystkimi naszymi

przodkami; możesz mi wierzyć, że to jest coś zupełnie

nadzwyczajnego!

– Dwór runął już może – powiedział ojciec-ślimak – albo

może las łopianów rozrósł się tak, że ludzie nie mogą

stamtąd wyjść. Nie ma do czego się śpieszyć. Ale ty gonisz

zawsze tak strasznie i malec zaczyna iść w twoje ślady. Czyż

nie wpełza w trzy dni na szczyt łodygi? W głowie mi się kręci,

kiedy na to patrzę.

– Nie gniewaj się na niego – powiedziała ślimaczyca. –

Pełza rozważnie doczekamy się z niego pociechy, a my,

starzy, nie mamy przecież nikogo poza nim, dla kogo warto

byłoby żyć. Ale czy ty pomyślałeś już o tym, skąd weźmiemy

dla niego żonę? Czy nie przypuszczasz, że tam daleko w

łopianowym lesie powinny być jeszcze jakieś istoty do nas

podobne?

– Myślę, że czarnych ślimaków jest tam na pewno dosyć

– powiedział ojciec – czarnych ślimaków bez domków, ale

one są takie pospolite, a wyobrażają sobie, że są Bóg wie

czym. Jednak możemy zlecić tę sprawę mrówkom, które

kręcą się wszędzie, jakby miały coś do roboty, i na pewno

znajdą kogoś odpowiedniego dla naszego małego ślimaczka.

– Miałybyśmy najpiękniejszą kandydatkę – powiedziały

mrówki – ale obawiamy się, że nic z tego nie będzie, bo ona

jest królową.

– To nic nie szkodzi – odrzekł stary. – Czy ma dom?

– Ma pałac – powiedziały mrówki – najwspanialszy

mrówczy pałac o siedmiuset korytarzach.

– Dziękuję – odparła ślimaczyca. – Nasz syn nie będzie

mieszkał w mrowisku. Jeżeli nie wiecie o niczym lepszym, to

zwrócę się do komarów, które fruwają w słońcu i deszczu i

zbadały las łopianów od góry i od dołu.

– Mamy dla niego żonę – powiedziały komary – o sto

ludzkich kroków stąd siedzi na agrestowym krzaku mała

ślimacza panienka z domkiem, jest zupełnie samotna i

właśnie w wieku odpowiednim do zamążpójścia. Tylko o sto

ludzkich kroków stąd.

– Ona powinna przyjść do niego – powiedzieli starzy – on

ma łopianowy las, a ona tylko jeden krzak.

Przyprowadzili więc ślimaczą panienkę. Osiem dni trwało,

zanim przyszła, ale po tym właśnie można było poznać, że

jest osobą dobrze urodzoną.

A potem wyprawili wesele. Sześć świętojańskich

robaczków świeciło najjaśniej, jak tylko można; wszystko

odbyło się bardzo spokojnie, bo stare ślimaki nie znosiły

zabaw i pijatyki; ale ślimaczyca wygłosiła piękną mowę,

ojciec wcale nie mógł przemówić, taki był wzruszony; a

potem oddał synowi w spadku cały łopianowy las i

powiedział, co zwykle mówił, że to jest najlepsze ze

wszystkiego na świecie i że jeśli młodzi będą dobrze

gospodarować, uczciwie żyć i rozmnażać się – to i oni, i ich

dzieci dostaną się pewnego dnia do dworu, gdzie ich ugotują

i położą na srebrnym półmisku.

Po wygłoszeniu tej mowy starzy wpełzli do swoich

domków i nigdy już więcej z nich nie wyszli; zasnęli. Młoda

ślimacza para panowała teraz w lesie i miała liczne

potomstwo, ale nie ugotowano ich i nie dostali się na srebrny

półmisek. Ślimaki doszły więc do wniosku, że dwór musiał się

rozpaść, a wszyscy ludzie na świecie wymarli, a ponieważ

nikt im się nie sprzeciwiał, uznali to za prawdę; deszcz

bębnił po liściach łopianu jak muzyka na ich cześć, słońce

świeciło, aby zabarwić dla nich łopianowy las; czuli się

bardzo szczęśliwi, podobnie jak cała szczęśliwa rodzina, bo

rzeczywiście byli szczęśliwi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

SZYBKOBIEGACZE

 

Pewnego razu ogłoszono nagrodę, a nawet dwie nagrody,

dla tego, kto najszybciej biega, i to nie za jeden bieg, ale za

wszystkie biegi w ciągu całego roku.

– Ja mam pierwszą nagrodę! – powiedział zając. – Tam

gdzie własna rodzina i dobrzy przyjaciele zasiadają w jury

konkursowym, musi panować sprawiedliwość; ale to, że

ślimak otrzymał drugą nagrodę, jest dla mnie do pewnego

stopnia obrazą!

– Nie! – odrzekł kołek w płocie, który był obecny przy

rozdawaniu nagród. – Trzeba uwzględnić pilność i dobre

chęci; tak orzekło wiele czcigodnych osób, i ja również tak

samo myślę. Ślimak zużył wprawdzie pół roku, żeby przeleźć

przez próg, ale w tym pośpiechu złamał sobie kość biodrową,

gdyż dla niego był to jednak pośpiech. Żył tylko myślą o tym

biegu, a przy tym niósł z sobą swój dom! To wszystko

zasługuje na szacunek i dlatego otrzymał drugą nagrodę.

– I mnie również mogliby wziąć pod uwagę – powiedziała

jaskółka. – Nikt nie jest ode mnie szybszy w locie i w

zakrętach, a ile się napodróżowałem.

Byłam hen, hen, hen!

– Tak, to jest właśnie pani nieszczęście – powiedział

kołek w płocie – włóczy się pani za dużo po świecie. Gdy

tylko zaczyna być zimno, opuszcza pani kraj. Nie może pani

wcale być brana w rachubę. To brak patriotyzmu.

– A gdybym przez całą zimę przeleżała w bagnie? –

zapytała jaskółka. – Gdybym przespała cały ten czas, czy

wtedy wzięto by mnie pod uwagę?

– Niech się pani postara o zaświadczenie wiedźmy z

bagna, że połowę czasu przespała pani w ojczyźnie, wtedy

prośba będzie uwzględniona.

– Zasłużyłem na pierwszą nagrodę, nie na drugą – rzekł

ślimak – wiem przecież, że zając biegał jedynie z

tchórzostwa, bo za każdym razem myślał, że grozi mu

niebezpieczeństwo; ja zaś postawiłem sobie bieg za cel mego

życia i powinność tę przypłaciłem kalectwem. Jeżeli w ogóle

ktoś ma otrzymać pierwszą nagrodę, to tylko mnie się ona

należy, ale nie umiem się wykłócać! Pogardzam tym.

To mówiąc splunął.

– Jestem odpowiedzialny słowem i czynem za to, że

każda nagroda, a przynajmniej mój głos w tej sprawie jest

sprawiedliwy – powiedział stary kołek graniczny z lasu, który

był członkiem jury konkursowego. – Ja postępuję zawsze

zgodnie z porządkiem, z zastanowieniem i z obliczeniami.

Już siedem razy miałem zaszczyt rozdawać nagrody; ale

dopiero dzisiaj po raz pierwszy przeprowadziłem moją wolę.

Przy każdym podziale nagród opierałem się na czymś

pewnym. Przy pierwszej nagrodzie kierowałem się drugą

częścią alfabetu, a przy drugiej nagrodzie cofnąłem się

bardziej ku początkowi. Proszę teraz uważać, w jaki sposób

rozpoczynam od końca: ostatnia litera alfabetu jest Z – i

dlatego pierwszą nagrodę dałem zającowi. Litery A nie biorę

pod uwagę, to nie litera, ale dźwięk i nigdy się nie liczy.

Ósmą literą alfabetu od końca jest S i dlatego ślimak

otrzymał drugą nagrodę. Następnym razem przyjdzie kolej

na J – pierwsza nagroda, a R otrzyma drugą. We wszystkim

musi być porządek. Trzeba się na czymś opierać.

– Gdybym nie należał do sędziów, głosowałbym na

samego siebie! powiedział muł, który także był sędzią. –

Należy brać pod uwagę nie tylko szybkość, która sprawia, że

się ktoś posuwa naprzód, ale także inne cechy, jak na

przykład zdolność dźwigania ciężarów; ale nie chcę o tym

mówić teraz, jak również nie chcę mówić o mądrości zająca

w ucieczce, o jego chytrości, z jaką skacze nagle w bok, aby

zwieść ludzi, wprowadzić ich na fałszywy ślad i ukryć się

przed nimi; jest jeszcze coś, do czego ludzie przywiązują

wielką wagę, czego nie należy zaniedbywać, mam na myśli

to, co nazywają pięknem; na to zwróciłem uwagę, patrzałem

na piękne, strzeliste uszy zająca; to prawdziwa przyjemność

patrzeć, jakie są długie. Wydawało mi się, że patrzę na

samego siebie, kiedy byłem jeszcze mały, i dlatego

głosowałem na zająca.

– Pst! – powiedziała mucha. – Nie chcę przemawiać,

pragnę tylko coś powiedzieć. Jedno wiem, że przegoniłam już

niejednego zająca. Niedawno zmiażdżyłam jednemu z

najmłodszych zajączków tylne skoki, siedziałam na

lokomotywie, często to czynię, gdyż tam można najlepiej

ocenić własną szybkość. Młody zając biegł przez długi czas

przed nami, nie przeczuwał nawet, że ja tam siedziałam;

musiał wreszcie skręcić w bok, ale wtedy lokomotywa

zmiażdżyła mu tylne skoki, dlatego że ja na niej siedziałam.

Zając został, a ja pojechałam dalej. Czyż to nie znaczy, że go

prześcignęłam? Ale mnie nagroda niepotrzebna!

„Ja sądzę – myślała dzika róża, ale nie powiedziała tego,

bo nie zwykła była uzewnętrzniać swych myśli, chociaż

byłoby dobrze, gdyby to powiedziała głośno – ja uważam, że

promień słońca zasłużył na pierwszą nagrodę i na drugą

także. Przelatuje w jednej chwili nieskończenie długą drogę

od słońca aż do nas i uderza z taką siłą, że cała natura się

budzi; jest taki piękny, że my, róże, rumienimy się i

pachniemy na jego widok. Wysoki sąd, zdaje się, tego wcale

nie zauważył. Gdybym była promieniem słonecznym,

dostałby się każdemu z sędziów porządny udar słoneczny,

ale wprawiłoby ich to w szaleństwo, a oni i bez tego już

oszaleli. Nic już nie powiem – pomyślała dzika róża. – Spokój

w lesie! Jakże pięknie jest kwitnąć, pachnieć orzeźwiająco i

żyć, żyć w pieśni i podaniu! Promień słoneczny przeżyje nas

wszystkich!”

– Jaka jest pierwsza nagroda? – spytała dżdżownica,

która cały ten czas przespała i dopiero teraz wyszła na

światło.

– Wolny wstęp do warzywnego ogrodu – powiedział muł.

– To ja podałem ten projekt. Zając musiał mieć wolny wstęp

i wówczas ja, jako rozsądny i czynny członek, zwróciłem

uwagę na to, co jest dla niego pożyteczne; teraz

przynajmniej zając ma to, czego mu potrzeba. Ślimak ma

prawo siedzieć na murku okalającym sad i łykać mech i

promienie słońca, a prócz tego jest jednym z pierwszych

sędziów w zawodach szybkości. Dobrze jest mieć fachowca w

tym, co ludzie nazywają „komitetem”. Muszę przyznać, że

oczekuję wiele od przyszłości, bo przecież zrobiliśmy

wspaniały początek.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

SZYJKA OD BUTELKI

 

W ciasnym, krętym zaułku, wśród mnóstwa nędznych

domostw stał dom bardzo wąski i bardzo wysoki z pruskiego

muru, który rozsypywał się ze wszystkich stron. Mieszkali w

nim ubodzy ludzie, zaś najbiedniej wyglądało poddasze,

gdzie przed małym okienkiem wisiała w słońcu stara, pogięta

klatka, w której nie było nawet przyzwoitej miseczki dla

ptaszków, tylko stała wywrócona szyjka od butelki zamknięta

z dołu korkiem i napełniona wodą. W otwartym oknie widać

było starą pannę; przystroiła właśnie klatkę zielenią, wśród

której uwijała się mała makolągwa i śpiewała, aż się

rozlegało.

"Tak, tak, ty możesz śpiewać! - powiedziała szyjka od

butelki; nie powiedziała tego wprawdzie tak, jak my

mówimy, gdyż szyjka od butelki nie umie mówić, ale

pomyślała to sobie w duszy w ten sposób, jak my, ludzie,

myślimy. - Tak, ty możesz śpiewać! Jesteś cała, ale

spróbowałabyś tak jak ja stracić dolną połowę ciała i mieć

tylko szyjkę i usta, do tego zatkane korkiem: wtedy byś na

pewno nie śpiewała. Ale dobrze przynajmniej, że ktoś jest

szczęśliwy. Ja nie mam powodów do śpiewania i zresztą

wcale nie potrafiłabym. Umiałam śpiewać wtedy, kiedy

byłam całą butelką i gdy mnie pocierano korkiem; nazywano

mnie wówczas skowronkiem, prawdziwym skowronkiem.

Było to wtedy, kiedy byłam ze starymi futrzarzami na

majówce w lesie, a córka ich zaręczyła się; pamiętam

wszystko tak, jakby to było wczoraj. Tak, gdy sięgnę myślą

wstecz, widzę, jak wiele przeżyłam. Byłam w ogniu i w

wodzie, nisko w głębi czarnej ziemi i wysoko, wyżej od

innych, a teraz wiszę w tej klatce na powietrzu i w słońcu;

warto by było posłuchać moich dziejów, ale nie mówię o tym

głośno, bo nie mogę."

I szyjka od butelki opowiedziała sobie, a raczej

rozpamiętywała w sobie wszystko, co przeżyła, a była to

historia osobliwa; mały ptaszek śpiewał wesoło swoją

piosenkę, w dole na ulicy ludzie szli i jechali, każdy rozmyślał

o swoich sprawach albo nie myślał wcale; ale szyjka od

butelki rozmyślała.

Przypomniała sobie płonący piec hutniczy w fabryce,

gdzie wydmuchiwano ją do życia; przypomniała sobie, jak

zajrzała, jeszcze gorąca, do syczącego pieca, skąd wyszła, i

miała wielką ochotę wskoczyć tam z powrotem, dopiero

stopniowo, w miarę jak stygła, poczuła się dobrze tam, gdzie

stała w jednym szeregu z całym pułkiem braci i sióstr;

wszystkie pochodziły z tego samego pieca, ale jedne

wydmuchiwano na butelki do szampana, a inne na butelki do

piwa, a to przecie różnica. Później w świecie można

wprawdzie napełnić butelkę od piwa najwyborniejszym

winem: "Lacrimae Christi", zaś w butelce od szampana

umieścić czernidło, ale po zewnętrznym kształcie można

zawsze poznać, do czego się było przeznaczonym. Szlachcic

to szlachcic, nawet z czernidłem w brzuchu.

Wszystkie butelki zostały zapakowane i nasza butelka

również wtedy nie myślała o tym, że skończy swój żywot

jako szyjka od butelki i że zaawansuje aż do stanowiska

miseczki dla ptaków, bądź co bądź, uczciwa to pozycja,

przynajmniej jest się czymś. Ujrzała dopiero na nowo światło

dzienne, kiedy ją z innymi towarzyszkami wypakowano w

piwnicy winiarza i po raz pierwszy opłukano. Było to dziwne

uczucie. Leżała teraz pusta i bez korka, odczuwała dziwną

czczość, czuła, że jej czegoś brak, ale nie wiedziała dobrze

czego. Potem napełniono ją dobrym, doskonałym winem,

wsadzono korek i zalakowano. Nalepiono na niej etykietkę z

napisem: "pierwszy gatunek", było to tak, jakby dostała

najlepszy stopień na egzaminie, ale wino było naprawdę

dobre i butelka dobra. Kiedy jest się młodym, jest się

lirykiem. Śpiewało też w niej i dźwięczało coś, czego nie

znała: zielone, słońcem oświetlone góry, pokryte winnicami,

gdzie żwawi chłopcy i wesołe dziewczęta śpiewają chętnie i

całują się; tak, życie jest piękne! Wszystko to śpiewało i

grało w butelce jak w młodych poetach, którzy często sami

nie wiedzą, co w nich śpiewa.

Pewnego dnia butelkę kupiono. Chłopiec od futrzarza

miał polecenie kupienia butelki wina w najlepszym gatunku.

Postawiono ją w koszu, obok szynki, sera i kiełbasy; było

tam też wyborowe masło i najdelikatniejszy chleb; córka

futrzarza sama wszystko ułożyła; była bardzo młoda i bardzo

ładna, ciemne jej oczy śmiały się, a na ustach igrał uśmiech,

który mówił tyleż co oczy, miała delikatne miękkie ręce -

bardzo białe, a szyja jej i piersi były jeszcze bielsze: od razu

widać, że jest jedną z najpiękniejszych dziewcząt w mieście,

a nie była dotychczas zaręczona.

Kosz z prowiantami trzymała na kolanach, kiedy rodzina

futrzarza jechała do lasu; szyjka od butelki wyglądała

spośród rogów białej serwetki: korek okryty czerwonym

lakiem patrzył dziewczynie prosto w twarz; widział także

młodego marynarza, który siedział obok niej; był to jej

przyjaciel z lat dziecinnych, syn portrecisty; niedawno złożył

gładko i z powodzeniem egzamin na szturmana i nazajutrz

miał odjechać na statku do obcych krajów; mówiono o tym

dużo podczas pakowania kosza, a kiedy o tym mówiono, w

oczach i wokoło ust pięknej córki futrzarza niewiele było

wesołości.

Dwoje młodych ludzi poszło w głąb zielonego lasu i

rozmawiało - o czym rozmawiali? Tego butelka nie słyszała,

stała przecież w koszu z prowiantami. Trwało to niezwykle

długo, zanim ją wyjęto, ale kiedy to wreszcie nastąpiło,

zrobiło się wesoło, wszystkie oczy śmiały się, córka futrzarza

śmiała się również, ale mówiła mniej i policzki jej pałały jak

dwie czerwone róże.

Ojciec ujął w ręce pełną butelkę i korkociąg. Tak, dziwne

to uczucie być po raz pierwszy odkorkowaną! Szyjka od

butelki nigdy potem nie mogła zapomnieć tej uroczystej

chwili; Zachłysnęła się przecież mocno, kiedy wyciągano

korek, a potem porządnie w niej zabulgotało, kiedy wino

polało się w kieliszki.

- Niech żyją narzeczeni! - powiedział ojciec, i wszystkie

kieliszki wychylono do dna, a młody szturman pocałował swą

piękną narzeczoną.

- Szczęść Boże! - zawołali rodzice. A młody człowiek

napełnił jeszcze raz kieliszki.

- Szczęśliwego powrotu i wesela równo za rok! - zawołał,

a kiedy opróżniono kieliszki, chwycił butelkę, podniósł ją

wysoko w górę i krzyknął: - Byłaś przy uczcie w

najpiękniejszym dniu mego życia, nie będziesz już nikomu

innemu służyła!

I rzucił ją wysoko w górę. Córka futrzarza ani pomyślała,

że częściej będzie widywała tę butelkę fruwającą w

powietrzu, a jednak tak miało być. Butelka upadła w gąszcz

trzcin, nad jeziorkiem; szyjka od butelki pamiętała dobrze,

jak tam leżała i rozmyślała: "Dałam im wino, a oni dają mi

wodę z bagna, ale to nieumyślnie!" Nie mogła już patrzeć na

narzeczonych i na uszczęśliwionych rodziców, ale słyszała

jeszcze długo, jak wiwatowali i śpiewali. Potem przyszli dwaj

chłopcy wiejscy, zajrzeli w sitowie, zobaczyli butelkę i zabrali

ją; teraz znów miała opiekę.

Leśniczówkę, w której mieszkali chłopcy, odwiedził

wczoraj ich najstarszy brat, marynarz; przyszedł się

pożegnać, bo wyruszał w daleką podróż; matka pakowała

właśnie to i owo dla syna, a ojciec miał zabrać paczkę

wieczorem do miasta, gdyż chciał tam jeszcze raz zobaczyć

syna przed odjazdem i uściskać go od siebie i matki.

Mała butelka nalewki stała już gotowa, gdy zjawili się

chłopcy z większą, mocniejszą butelką, którą znaleźli; w

takiej butelce mogło się zmieścić więcej wódki niż w małej

buteleczce, a była to nalewka doskonała na cierpienia

żołądkowe. W nalewce było dużo mięty. A więc nie

napełniono butelki czerwonym winem jak przedtem, ale

gorzką żołądkową. Nowa butelka, a nie ta malutka, poszła w

drogę; zaczęła się jej wędrówka: dostała się na pokład do

Piotra Jensena, a był to właśnie ten sam okręt, na którym

jechał młody szturman, ale ten nie widział butelki, nie byłby

jej zresztą z pewnością poznał i nie pomyślałby: "To jest ta

sama butelka, z której niedawno piliśmy z okazji moich

zaręczyn i za pomyślny powrót do domu."

Nie było już wprawdzie w niej wina, ale za to coś równie

dobrego; toteż za każdym razem, kiedy Piotr Jensen

wyciągał butelkę, nazywali go towarzysze "aptekarzem";

obdarzała ich bowiem najskuteczniejszym na bóle żołądkowe

lekarstwem, które pomagało zawsze, do ostatniej kropli! Były

to dobre czasy i butelka śpiewała, gdy ją pocierano korkiem;

wówczas to nazywano ją wielkim skowronkiem,

"skowronkiem Piotra Jensena".

Dużo czasu minęło; butelka stała pusta w kącie, aż raz -

butelka nie pamiętała dokładnie, czy to było, gdy jechała

tam, czy z powrotem, bo przecież i tak na ląd nie wychodziła

- nadeszła wielka burza, ogromne bałwany podnosiły się,

ciemne i groźne, chwiały i rzucały okrętem, maszt został

strzaskany, fala zdruzgotała pomost, pompy przestały

działać. Była ciemna noc, okręt szedł na dno, ale w ostatniej

chwili młody szturman napisał na kartce papieru: "Na litość

boską! Toniemy!" I napisał nazwisko swojej narzeczonej,

swoje własne i nazwę okrętu, wpakował tę kartkę do pustej

butelki, zatkał ją mocno korkiem i wyrzucił butelkę w

szalejące morze; nie wiedział, że to była ta sama butelka, z

której pito jego i jego narzeczonej zdrowie z życzeniami

radości i nadziei; teraz kołysała się na falach niosąc

śmiertelne pozdrowienie.

Okręt utonął, załoga utonęła, tylko butelka popłynęła jak

ptak; miała przecież w sobie serce, list miłosny. Widywała

teraz wschody i zachody słońca, przypominały jej pierwsze

wrażenia życia: czerwony, płonący piec. Ogarniała ją znowu

tęsknota, aby do niego wrócić. Przetrwała ciszę morską i

nowe burze; nie rozbiła się o żadną rafę i nie połknął jej

żaden rekin; dnie i lata błąkała się tu i tam, to na północ, to

na południe - jak ją niosły prądy. Była zresztą wolna, ale

taka wolność może się w końcu sprzykrzyć.

Zapisana kartka, ostatnie pozdrowienie narzeczonego dla

narzeczonej, trafiwszy wreszcie w odpowiednie ręce,

przyniosłaby tylko rozpacz: ale gdzież są ręce, które lśniły

taką białością wtedy, gdy rozścielały obrus na świeżej trawie

w zielonym lesie, w dniu zaręczyn? Gdzie była córka

futrzarza? Tak, gdzie był tamten kraj i jaki kraj jest

najbliżej? Butelka tego nie wiedziała. Niosło ją i niosło, aż w

końcu znudziło jej się to błąkanie po wodach - nie na to

przecież była przeznaczona. Mimo to tułała się jeszcze tak

długo, aż w końcu dobiła do lądu, do obcego lądu. Nie

rozumiała ani słowa z tego, co tu mówiono, to nie była

mowa, którą słyszała dawniej, a przecież dużo się traci nie

znając języka.

Butelkę wyłowiono i zbadano: kartkę, która w niej tkwiła,

wyjęto, obejrzano, obracano na wszystkie strony, ale nikt nie

rozumiał tego, co było na niej napisane. Zrozumiano, że

butelkę wyrzucono za burtę okrętu i że o tym jest mowa w

kartce, ale co ta kartka zawierała, było tajemnicą. Wetknięto

więc kartkę na nowo do butelki i wstawiono ją do wielkiej

szafy w wielkim pokoju wielkiego domu.

Ile razy przychodzili tam cudzoziemcy, wyjmowano

kartkę, obracano ją na wszystkie strony, tak że słowa,

skreślone ołówkiem, zacierały się i stawały się coraz bardziej

nieczytelne; w końcu nie można już było poznać, że

znajdowały się tam niegdyś litery. Butelka stała tak jeszcze

przez jeden rok w szafie, a potem postawiono ją na strychu,

gdzie pokrył ją kurz i pajęczyna. Myślała wtedy znowu o

dawnych, dobrych czasach, kiedy to rozlewała czerwone wino

w świeżym lesie i kiedy to kołysała się na morskich falach,

niosąc w sercu tajemnicę - list z pożegnalnym

westchnieniem.

I tak stała przez dwadzieścia lat na strychu, mogłaby tak

stać jeszcze dłużej, gdyby dom nie miał być przebudowany.

Zerwano więc dach - spostrzeżono butelkę i mówiono coś o

niej, ale ona nie rozumiała tego, co mówiono. Obcego języka

nie można się nauczyć stojąc na strychu, nawet przez

dwadzieścia lat. "Gdybym stała na dole, w pokoju -

pomyślała butelka - nauczyłabym się na pewno!"

Teraz butelkę umyto i wypłukano; było to jej koniecznie

potrzebne; czuła się jasno i przezroczyście, czuła się znów

młoda jak za dawnych czasów - ale kartka, którą dotąd miała

w sobie, zgubiła się przy myciu.

Potem napełniono ją jakimś nasieniem, którego dotąd nie

znała, zakorkowano i owinięto; nie widziała znowu światła

latarni ani świec, ani słońca, ani księżyca, a coś powinno się

widzieć przecie, kiedy się podróżuje, ale nie widziała nic,

czyniła jednak to, co było najważniejsze - podróżowała,

dotarła tam, gdzie należało, i została rozpakowana.

- Ileż kłopotu musieli mieć za granicą z tą butelką -

mówiono - a mimo to pewnie się stłukła! - Ale nie była

stłuczona. Butelka rozumiała każdziutkie słowo, bo była to

przecież mowa, którą słyszała w piecu hutniczym i u

handlarza win, w lesie i na okręcie, jedynie prawdziwa,

dobra, stara mowa, którą można było zrozumieć. Oto wróciła

więc do swej ojczyzny i usłyszała powitanie. Z radości o mało

nie wyskoczyła ludziom z rąk i nie zauważyła wcale, jak

wyciągnięto z niej korek; wysypano z niej wszystko i

zaniesiono do piwnicy. Miała tam być schowana i

zapomniana; ale w ojczyźnie jest przecież najlepiej, nawet w

piwnicy. Nie przyszło jej do głowy, aby zastanawiać się nad

tym, jak długo tam przeleżała, a leżała spokojnie przez

długie lata. Potem jednego dnia przyszli ludzie wybrać z

piwnicy butelki - i naszą butelkę

wzięto także.

Na dworze w ogrodzie odbywała się wielka zabawa.

Wisiały girlandy płonących lamp, papierowe latarnie jaśniały

jak wielkie, przeświecające tulipany; był to wspaniały

wieczór, cichy i przezroczysty; gwiazdy lśniły tak jasno i był

nów, a właściwie widziało się cały księżyc jako

szaroniebieską kulę ze złotym rąbkiem. Widok był ładny dla

tych, co umieli patrzeć.

W odległych alejach ogrodu urządzono także iluminację,

w każdym razie dostateczną, aby rozproszyć ciemności.

Między krzewami ustawiono butelki z zapalonymi świecami i

tam właśnie stała nasza butelka, która kiedyś stać się miała

szyjką, miseczką dla ptaka. Butelce wydawało się wszystko

w owej chwili niezmiernie piękne, była znów otoczona

zielenią, zabawą, wesołością, słyszała muzykę i śpiew, szum

i gwar wielu ludzi, dochodzący głównie z tej części ogrodu,

gdzie paliły się lampy i papierowe lampiony jaśniały różnymi

barwami. Ona sama stała wprawdzie w oddalonej alei, ale to

właśnie miało pewien urok. Butelka stała szerząc światło,

stała dla pożytku i przyjemności innych i to dawało jej

zadowolenie; w takiej chwili zapomina się o tych dwudziestu

latach na strychu - a czasem dobrze jest zapomnieć.

Tuż obok niej przechodziła - trzymając się za ręce -

samotna para - jak niegdyś w lesie owi narzeczeni -

szturman z córką futrzarza: butelce zdawało się, że przeżywa

wszystko jeszcze raz na nowo. Po ogrodzie przechadzali się

goście. Chodzili tam również ludzie, którzy chcieli obejrzeć

gości i wszystkie wspaniałe rzeczy; a między nimi chodziła

też stara panna, która nie miała tu żadnych krewnych,

chociaż nie była pozbawiona przyjaciół. Myślała ona zupełnie

o tym samym, o czym myślała butelka: o zielonym lesie i o

młodej parze narzeczonych, obchodziło ją to bardzo blisko,

bo ona to właśnie była połową tamtej pary: przeżyła wtedy

najszczęśliwszą chwilę swego życia, a takich chwil nie

zapomina się nigdy - nawet gdy się jest już tak starą panną.

Ale nie poznała butelki i butelka także jej nie poznała; często

przechodzi się tak obok siebie na świecie - aż do chwili, gdy

się drogi na nowo skrzyżują. Zdarzyło się to właśnie starej

pannie i butelce, gdy obie spotkały się znowu w tym samym

mieście.

Butelka powędrowała z ogrodu do handlarza win,

napełniono ją znów winem i sprzedano lotnikowi, który miał

lecieć balonem następnej niedzieli. Zebrał się tłum ludzi, aby

się temu przyjrzeć, stawiła się także Orkiestra wojskowa i

poczyniono wiele przygotowań; butelka wszystko to widziała

z kosza, gdzie leżała wraz z żywym królikiem, który był

bardzo przygnębiony czując, że ma się wznieść ponad

ziemię, aby potem spaść na spadochronie. Butelka nie

wiedziała, co to jest "wznieść" i "spaść", widziała tylko, jak

balon wydymał się coraz bardziej, a gdy nie mógł już

widocznie stać się większy, zaczął wznosić się coraz to wyżej

i wyżej, chybocząc się coraz bardziej; liny, które go

trzymały, nagle przecięto i balon bujał wraz z pilotem,

koszem, butelką i królikiem w powietrzu. Muzyka zabrzmiała

i wszyscy obecni krzyknęli: "Hura!"

"Jakie to śmieszne wznosić się do góry! - pomyślała

butelka - to jakiś nowy sposób żeglugi: na górze przecież nie

ma po czym chodzić!"

Tysiące ludzi śledziło balon wzrokiem i stara panna

spoglądała za nim również: stała ona przy otwartym okienku

na poddaszu, tam gdzie wisiała klatka z makolągwą, która

wtedy nie miała jeszcze miseczki i musiała się zadowolić

filiżanką. W otwartym okienku stał mirt w doniczce, którą

odsunięto nieco na bok, aby nie wypadła, podczas gdy stara

panna wychylając się oknem obserwowała balon; widziała

wyraźnie w balonie lotnika, który spuścił spadochron z

królikiem, a potem pił za zdrowie wszystkich ludzi i wreszcie

rzucił butelkę wysoko w powietrze. Stara panna nie

domyślała się tego, że niegdyś w radosny dzień swego życia

widziała tę samą butelkę, rzuconą w górę dla uczczenia jej i

jej narzeczonego w zielonym lesie w czasach młodości.

Butelka nie miała czasu o tym pomyśleć, tak

nieoczekiwanie i nagle znalazła się w szczytowym punkcie

swego życia. Wieże i dachy leżały nisko w dole, a ludzie

wydawali się maleńcy.

A teraz spadała na dół, i to ze znacznie większą

szybkością niż królik: butelka wywracała koziołki w

powietrzu, czuła się młoda, upojona radością, była jeszcze do

połowy napełniona winem, ale nie na długo. Co za podróż!

Słońce świeciło nad butelką, wszyscy ludzie patrzyli na nią,

balon już znikł z oczu, ale wkrótce i butelka przepadła.

Uderzyła o jeden z dachów i rozbiła się na kawałki, te

kawałki jednak miały jeszcze tyle rozpędu, że nie mogły

uleżeć, skakały i toczyły się, dopóki, rozbite na jeszcze

drobniejsze kawałki, nie znalazły się na podwórzu; tylko

szyjka została cała, tak jakby ją diamentem obcięto.

- Nadałaby się świetnie na miseczkę dla ptaka -

powiedzieli mieszkańcy sutereny; ale nie mieli ani ptaka, ani

klatki, a trudno było wymagać, by sobie sprawili jedno i

drugie tylko dlatego, że znaleźli teraz szyjkę od butelki,

która nadawała się świetnie na miseczkę dla ptaka. Na

poddaszu mogła się przydać i dlatego szyjka powędrowała do

starej panny, która zaopatrzyła ją w korek i odwróciła tak, że

mogła służyć za miseczkę; nalała do niej świeżej wody i

powiesiła w klatce ptaszka, który śpiewał, aż się rozlegało.

"Tak, ty możesz sobie śpiewać" - mówiła w duchu szyjka

od butelki; była przecież osobliwością, bo podróżowała

balonem. A więcej już się z nią nic nie działo. Wisiała teraz

jako miseczka do wody, słyszała głosy ludzi, którzy krzątali

się i gwarzyli na ulicy; słyszała głosy w izdebce starej panny;

właśnie ktoś do niej przyszedł, przyjaciółka w równym z nią

wieku - mówiły zaś nie o butelce, lecz o doniczce z mirtem

stojącym na oknie.

- Szkoda naprawdę wydać dwa talary na bukiet ślubny

dla twojej córki - mówiła stara panna - dostaniesz ode mnie

prześliczną wiązankę z samych kwiatów! Patrz, jak się to

drzewko wspaniale rozrosło. Przyjęło się niegdyś z gałązki tej

samej mirty, którą mi ofiarowałaś na drugi dzień po moich

zaręczynach; miałam sobie z niej po roku zrobić ślubny

bukiet, ale ten dzień nie nadszedł nigdy. Zamknęły się oczy,

które miały mi w tym życiu świecić radością i szczęściem. Na

dnie morza śpi spokojnie, anielską był duszą! Mirt się

zestarzał, a ja jeszcze bardziej, a kiedy drzewo kończyło

swój żywot, odcięłam ostatnią świeżą gałązkę, wsadziłam ją

do ziemi, gałązka wyrosła dziś na takie duże drzewko i mirt

doczekał się wreszcie uroczystości weselnej, zostanie

bukietem ślubnym twojej córki!

Łzy stanęły w oczach starej panny; mówiła o przyjacielu

młodości, o zaręczynach w lesie; pomyślała o wiwatach

wznoszonych przy kieliszku i o pierwszym pocałunku - ale o

tym nie mówiła, była przecież starą panną. O tylu rzeczach

myślała, tylko nie domyślała się wcale, że właśnie tuż pod jej

oknem wisiała jeszcze jedna pamiątka owych czasów -

szyjka od butelki, która zachłysnęła się, gdy korek z hukiem

wyskoczył w powietrze. A szyjka od butelki również jej nie

poznała, pomimo że mogła wysłuchać całego opowiadania,

nie słuchała słów starej panny. Myślała tylko o sobie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

TALIZMAN

 

Byli sobie pewnego razu królewicz i królewna, którzy

przeżywali jeszcze miodowe miesiące. Czuli się bezgranicznie

szczęśliwi, niepokoiła ich tylko jedna myśl; czy zawsze będą

tacy szczęśliwi jak obecnie. Dlatego pragnęli mieć talizman,

który by potrafił zabezpieczyć ich przed niesnaskami w

małżeństwie. Często słyszeli o człowieku, który mieszkał w

lesie i był poważany przez wszystkich za swoją mądrość:

potrafił dać dobrą radę w każdym nieszczęściu i w każdej

biedzie. Królewicz i królewna udali się więc do niego i

opowiedzieli, co im leżało na sercu. Wysłuchawszy ich,

mądry człowiek powiedział:

- Podróżujcie po wszystkich krajach świata i gdy

spotkacie zgodne małżeństwo, poproście, aby wam dali mały

skrawek bielizny, jaką mają na sobie, i noście go zawsze

przy sobie. To jest najlepszy sposób.

Królewicz z królewną wsiedli na konie i odjechali.

Wkrótce posłyszeli o pewnym rycerzu, który podobno miał

wieść szczęśliwy żywot ze swą małżonką. Udali się więc na

zamek i zapytali ich sami, czy rzeczywiście byli tak radzi ze

swego małżeństwa, jak głosiła fama.

- Tak jest - brzmiała odpowiedź. - Tylko jednego nam

brak: nie mamy dzieci.

Tu więc nie można było znaleźć talizmanu i królewicz z

królewną musieli pojechać dalej, aby znaleźć w pełni

zadowolone małżeństwo.

Przybyli do miasta, w którym - jak słyszeli - mieszkał

uczony człowiek żyjący ze swą żoną w największej harmonii i

zadowoleniu. Poszli do niego i zapytali podobnie jak

poprzednio, czy istotnie jest tak szczęśliwy w swym

małżeństwie, jak to ludzie opowiadają.

- Tak, jestem szczęśliwy - odpowiedział mąż - moja żona

i ja żyjemy z sobą doskonale, ale mamy za dużo dzieci,

sprawiają nam one wiele zmartwień i kłopotów.

A więc i tu nie można było znaleźć talizmanu i królewicz z

królewną pojechali dalej po kraju, wypytując się wszędzie o

zadowolone małżeństwa, ale nikt się nie zgłaszał.

Pewnego dnia, gdy jechali konno przez pola i łąki -

zauważyli niedaleko od drogi pastucha, który radośnie

przygrywał na fujarce. W tej samej chwili podeszła do niego

kobieta z dzieckiem na ręku, prowadząc małego chłopczyka.

Gdy pastuch ją zobaczył, wyszedł jej naprzeciw, przywitał się

z nią serdecznie i wziął od matki małe dziecko, całował je i

pieścił. Pies pastucha podszedł do chłopca, lizał jego małą

rączkę, szczekał i skakał z radości. Tymczasem kobieta

postawiła garnczek, który przyniosła, i powiedziała:

- Siadaj, stary, i jedz.

Mąż usiadł i zabrał się do jedzenia, ale pierwszy kęs dał

małemu dziecku, drugi podzielił między chłopca i psa.

Królewicz i królewna widzieli i słyszeli to wszystko. Podeszli

teraz bliżej i przemówili do nich:

- Wy jesteście chyba szczęśliwym i zadowolonym

małżeństwem?

- Jesteśmy istotnie szczęśliwym małżeństwem -

odpowiedział mąż. - Dzięki Bogu! Żaden królewicz i królewna

nie mogliby być szczęśliwsi od nas.

- W takim razie, posłuchajcie - powiedział królewicz -

zróbcie nam przysługę, której nie pożałujecie. Dajcie nam

mały skrawek koszuli, którą macie na sobie.

Na te słowa pasterz i jego żona spojrzeli dziwnie po

sobie; wreszcie mężczyzna powiedział:

- Bóg świadkiem, że z przyjemnością dalibyśmy wam nie

tylko skrawek, ale nawet całą koszulę, gdybyśmy ją mieli,

ale nie posiadamy na sobie ani jednej nitki.

I tak nic nie załatwiwszy królewicz z królewną musieli

pojechać dalej. Znudziła im się wreszcie ta długa, bezcelowa

włóczęga i wracali do domu. Kiedy przejeżdżali koło chatki

mądrego człowieka, czynili mu wymówki, że dał im taką złą

radę. Opowiedzieli mu wszystkie swoje przygody w podróży.

Wtedy ten mądry człowiek uśmiechnął się i powiedział:

- Czy rzeczywiście jechaliście na próżno? Czy nie

przyjeżdżacie do domu bogatsi w doświadczenie?

- Owszem - odpowiedział królewicz - przekonałem się, że

zadowolenie jest rzadkim dobrem na tej ziemi.

- A ja się nauczyłam - powiedziała królewna - że po to,

by być zadowolonym, nie trzeba nic - tylko właśnie być

zadowolonym.

Wtedy królewicz podał królewnie rękę, spojrzeli na siebie

z niewymowną miłością, a mądry człowiek pobłogosławił ich i

rzekł:

- Znaleźliście prawdziwy talizman w waszym sercu.

Strzeżcie go wiecznie, a nigdy duch niezadowolenia nie

będzie miał nad wami władzy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

TOWARZYSZ PODRÓŻY

 

Biedny Jan był smutny, bo jego ojciec był bardzo chory i

musiał umrzeć. W małym pokoiku nie było nikogo prócz nich

dwóch. Lampa na stoliku dogasała, był bardzo późny

wieczór.

- Byłeś dobrym synem, mój Janie! - powiedział chory

ojciec. - Pan Bóg będzie ci dopomagał w życiu - spojrzał na

niego poważnymi, łagodnymi oczami, głęboko westchnął i

umarł. Zdawało się, że zasnął. Jan płakał, teraz nie miał już

nikogo na całym świecie, ani ojca, ani matki, ani siostry, ani

brata. Biedny Jan! Klęczał przed łóżkiem i całował rękę

nieżywego ojca, i płakał obfitymi, słonymi łzami. Aż wreszcie

zamknęły mu się oczy i zasnął z głową opartą o twardą

poręcz łóżka.

Przyśnił mu się dziwny sen. Widział, jak mu się kłaniały

słońce i księżyc, widział ojca zdrowego i rześkiego, słyszał

jego śmiech, tak jak się zawsze śmiał, kiedy był z czegoś

zadowolony. Piękna dziewczyna ze złotą koroną na długich

ciemnych włosach wyciągnęła do Jana rękę, a ojciec

powiedział: "Widzisz, jaką masz narzeczoną. Jest

najładniejsza ze wszystkich dziewcząt na całym świecie!"

Wtedy obudził się i wszystkie cuda znikły. Ojciec leżał w

łóżku martwy i zimny; nie było przy nim nikogo, biedny Jan!

W tydzień potem pogrzebano nieboszczyka. Jan szedł

tuż za trumną; nie mógł już widzieć swego dobrego ojca,

który go tak kochał. Słyszał, jak sypali piasek na trumnę,

widział już tylko ostatni jej rożek, ale przy następnej łopacie

ziemi i ten skrawek zniknął. Wtedy tak się zasmucił, jak

gdyby miało pęknąć mu serce. Dookoła niego śpiewali

kościelną pieśń, brzmiało to tak pięknie, że oczy Jana

napełniły się łzami; płakał i to koiło jego ból. Słońce

oświetlało pięknie zielone drzewa, jak gdyby chciało

powiedzieć: "Nie bądź taki smutny, Janie! Spójrz tylko, jakie

niebo jest niebieskie, tam w górze jest twój ojciec i prosi

Pana Boga, aby ci było zawsze dobrze."

- Chcę być zawsze dobry! - powiedział Jan - a potem

pójdę do nieba do mego ojca, cóż to będzie za radość, kiedy

się tam zobaczymy! Ile rzeczy mu opowiem, a on będzie mi

tyle pokazywał, będzie mnie uczył o wszystkich pięknościach

nieba, tak jak mnie uczył na ziemi. Ach, cóż to będzie za

radość!

Jan wyobrażał to sobie tak wyraźnie, że myśląc o tym

śmiał się, a łzy wciąż jeszcze spływały mu po policzkach.

Małe ptaszki siedziały na górze na kasztanach i ćwierkały:

"Kwiwit, kwiwit!"; były bardzo zadowolone, chociaż był to

pogrzeb, ale wiedziały przecież, że nieboszczyk jest już w

niebie, ma skrzydła o wiele ładniejsze i większe niż one, i

wiedziały, że jest szczęśliwy, bo tu na ziemi był dobry.

Dlatego też ptaszki się cieszyły. Jan widział, jak pofrunęły z

zielonych drzew daleko w świat, i zachciało mu się również

polecieć wraz z nimi. Przedtem jednak wyciął z drzewa duży

krzyż, aby go postawić na grobie ojca, a kiedy przyniósł go

wieczorem na cmentarz, grób posypany był piaskiem i

ubrany kwiatami. Zrobili to obcy ludzie, którzy bardzo

kochali dobrego nieżyjącego ojca.

Nazajutrz wczesnym rankiem spakował Jan mały

węzełek i schował do sakiewki za pasem cały odziedziczony

po ojcu majątek, składający się z pięćdziesięciu talarów i

paru srebrnych szylingów; z tym chciał ruszyć w świat.

Przedtem poszedł na cmentarz na grób ojca, zmówił Ojcze

nasz i powiedział:

- Żegnaj, drogi ojcze! Pragnę być zawsze dobrym

człowiekiem, a ty powinieneś tylko prosić Boga, aby mi się

dobrze powodziło!

W polu, gdzie przechodził Jan, rosło w gorącym blasku

słońca tyle świeżych, ślicznych kwiatów; chyliły się na

wietrze ich głowy, tak jak gdyby chciały powiedzieć: "Witaj w

polu! Czyż tu nie pięknie?" Ale Jan obejrzał się jeszcze raz,

aby popatrzyć na stary kościół, gdzie chrzcili go

niemowlęciem i dokąd chodził co niedziela wraz z ojcem

modlić się i śpiewać psalmy. Jan podniósł wzrok na kościelną

wieżę i ujrzał kościelnego duszka w czerwonej spiczastej

czapeczce wyglądającego z okienka. Osłaniał się on rączką

przed blaskiem słońca. Jan skinął mu na pożegnanie, a mały

elf powiewał ku niemu czapeczką, kładł rękę na sercu i wiele

razy posyłał mu palcami całusa, aby pokazać, jak mu jest

życzliwy i jak pragnie, aby Jasiowi dobrze się w drodze

powodziło. Jan myślał o tym, ile pięknych rzeczy zobaczy na

tym wspaniałym, wielkim świecie, i szedł dalej i dalej do

miejsc, w których nigdy nie był. Nie znał miast, przez które

wędrował, i nie znał ludzi, których spotykał. Był daleko,

między obcymi.

Pierwszej nocy musiał się położyć na stogu siana, gdyż

nie miał innego łóżka. Ale to mu się podobało. Nawet król,

myślał sobie, nie ma lepiej. Całe pole ze strumykiem, stóg

siana i niebieskie niebo, wszystko to było piękną sypialnią.

Zielona trawa z małymi, czerwonymi i białymi kwiatkami to

był dywan; krzaki bzu i dzikich róż były bukietami kwiatów,

jako umywalnia służył mu cały strumyk ze świeżą,

przezroczystą wodą, a trzciny kłaniały mu się, mówiąc mu:

"dobry wieczór" i "dzień dobry". Księżyc był wspaniałą nocną

lampą, zawieszoną wysoko nad błękitnym sufitem, od tej

lampy nie zapalały się firanki; Jan mógł zupełnie spokojnie

spać, toteż spał, a gdy się obudził, słońce stało już wysoko

na niebie i wszystkie małe ptaszki naokoło śpiewały: "Dzień

dobry, dzień dobry! Jeszcze nie wstałeś?"

W kościele dzwoniono na nabożeństwo, bo była

niedziela. Ludzie szli na kazanie; Jan przyłączył się do nich,

śpiewał psalmy, słuchał Bożego słowa i wydawało mu się, że

jest w swoim kościele, gdzie był chrzczony i gdzie śpiewał

psalmy z ojcem.

Na cmentarzu było wiele mogił, a na niektórych z nich

rosła wysoka trawa. Jan przypomniał sobie grób swego ojca,

pomyślał, że teraz, kiedy nie będzie mógł oczyszczać go z

chwastów i przyozdabiać, grób będzie tak samo wyglądał jak

te mogiły. Przykucnął i zaczął wyrywać zielsko, poprawił

drewniane krzyże, które się przewróciły, i zawiesił wieńce

zrzucone z grobów przez wiatr; myślał sobie przy tym: "Może

ktoś inny tak samo zadba o grób mego ojca, teraz kiedy sam

nie mogę tego zrobić."

Przed kościołem stał stary żebrak opierając się na kuli.

Jan dał mu wszystkie srebrne pieniądze, jakie miał, i poszedł

zadowolony i szczęśliwy w daleki świat.

Pod wieczór nadciągnęła straszna burza. Jan spieszył

się, aby ukryć się pod dachem, ale zbliżała się ciemna noc.

Przyszedł wreszcie do małego kościółka, stojącego całkiem

samotnie na wzgórzu. Drzwi były szczęśliwie otwarte; Jan

wszedł do środka, gdyż chciał tam przeczekać niepogodę.

- Usiądę w kącie - powiedział. - Jestem bardzo

zmęczony i muszę trochę odpocząć! - Usiadł, złożył ręce,

odmówił modlitwie wieczorną i zanim się obejrzał, zasnął,

podczas gdy na dworze grzmiało i błyskało.

Kiedy się obudził, była głęboka noc, ale burza przeszła i

księżyc zaglądał przez okno.

Pośrodku kościoła stała otwarta trumna, leżał w niej umarły,

którego jeszcze nie pogrzebali. Jan nie przestraszył się

wcale, bo miał czyste sumienie i wiedział, że umarli nie robią

nikomu nic złego. Tylko żywi źli ludzie krzywdzą. Tacy

właśnie dwaj żywi źli ludzie stali koło trumny z umarłym,

którą ustawiono w kościele przed pogrzebem.

Chcieli mu zrobić krzywdę, wyjąć go z trumny i wyrzucić

przed kościół tego biednego nieboszczyka.

- Dlaczego chcecie to zrobić? - spytał Jan. - To źle i

okrutnie. Dajcie mu w imię Boga spać!

- Nie mów głupstw! - powiedzieli obaj nędznicy. -

Oszukał nas. Winien nam jest pieniądze, nie mógł nam ich

zapłacić i oto w dodatku umarł, a my nie dostaliśmy ani

grosza, chcemy się więc na nim zemścić; niech leży jak pies

przed drzwiami kościoła!

- Mam tylko pięćdziesiąt talarów! - powiedział Jan. - To

jest cały spadek, jaki dostałem, ale oddam je wam chętnie,

jeżeli mi obiecacie, że zostawicie w spokoju tego biednego

nieboszczyka. Dam sobie jakoś radę bez pieniędzy, jestem

zdrów i silny, i Pan Bóg mi będzie zawsze pomagał!

- Dobrze! - zgodzili się źli ludzie - jeżeli zapłacisz jego

długi, nie zrobimy mu żadnej krzywdy, możesz na to liczyć.

Wzięli pieniądze od Jana, śmiali się głośno i szczerze z

jego dobroduszności i poszli swoją drogą. A Jan ułożył

umarłego na nowo w trumnie, skrzyżował mu ręce, pożegnał

się z nim i zadowolony poszedł przez wielki las.

Tam gdzie księżyc przeświecał między drzewami, widział

Jan maleńkie, urocze elfy, bawiące się wesoło. Nie przerwały

zabawy, wiedziały, że był dobrym człowiekiem, a tylko złym

ludziom nigdy nie ukazują się elfy. Niektóre z nich nie były

większe od palca, a długie, jasne włosy miały upięte złotymi

grzebieniami, kołysały się parami na dużych kroplach rosy,

lśniących na liściach i wysokich trawach; czasami kropla

spadała, a wtedy i one spadały na ziemię, pomiędzy źdźbła

traw, wówczas wśród reszty małych istotek rozbrzmiewał

śmiech i gwar. Było to bardzo zabawne.

Elfy śpiewały i Jan poznawał wszystkie piosenki, których

się uczył jako mały chłopiec. Wielkie różnobarwne pająki z

srebrnymi koronami na głowach przędły od jednego kąta do

drugiego długie, powietrzne mosty i pałace, a kiedy padała

na nie rosa, wyglądało to w jasnym blasku księżyca jak

połyskujące szkło. Tak trwały aż do wschodu słońca. Wtedy

małe elfy schowały się do pączków kwiatów, a wiatr zerwał

mosty i zamki, które pofrunęły w powietrze jako długie

pajęczyny.

Jan wyszedł właśnie z lasu, kiedy usłyszał, że jakiś

donośny męski głos woła za nim:

- Hop, hop, towarzyszu! Dokąd to wędrujesz?

- W daleki świat! - powiedział Jan. - Nie mam ani ojca,

ani matki, jestem ubogim chłopcem; ale Pan Bóg mi

dopomoże!

- I ja także chcę powędrować w daleki świat! -

powiedział obcy człowiek. - Może wybierzemy się razem?

- Bardzo chętnie! - rzekł Jan i poszli razem. Polubili się

wkrótce bardzo, bo obaj byli dobrymi ludźmi. Ale Jan

spostrzegł, że nieznajomy był od niego o wiele mądrzejszy.

Znał prawie cały świat i potrafił opowiadać o wszystkim.

Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy zasiedli pod

wielkim drzewem, aby zjeść śniadanie. Wtedy zbliżyła się

jakaś staruszka. Była stara i krzywa, opierała się na kuli, na

plecach dźwigała wiązkę chrustu: uzbierała ją w lesie. Jan

zobaczył, że w fartuchu miała trzy wielkie rózgi z paproci i

wierzbowych gałęzi. Gdy była już zupełnie blisko nich,

pośliznęła się, upadła i krzyknęła głośno, gdyż złamała nogę.

Biedna staruszka!

Jan chciał ją zanieść zaraz do domu, ale nieznajomy

otworzył tornister, wyjął z niego słoik i powiedział, że

posiada maść, która natychmiast wyleczy i uzdrowi jej nogę,

tak że będzie mogła sama pójść do domu, i to tak pewnie,

jak gdyby nigdy nie miała złamanej nogi; ale za to żądał,

aby mu podarowała trzy rózgi, które miała w fartuchu.

- To dobra zapłata! - powiedziała stara i kiwnęła jakoś

dziwnie głową; niechętnie rozstawała się ze swoimi rózgami,

ale nie miała również ochoty leżeć ze złamaną nogą. Dała

mu więc rózgi i gdy tylko obcy człowiek posmarował jej nogę

maścią, staruszka podniosła się i ruszyła w drogę o wiele

raźniej niż przedtem. Takie było działanie tej maści. Ale w

aptece takiej maści nie dostaniesz!

- Po co ci te rózgi? - spytał Jan swego towarzysza

podróży.

- Są to trzy piękne miotły - powiedział. - Podobają mi

się, bo jestem dziwakiem!

Potem poszli dalej.

- Patrz no, jak się niebo zaciąga - powiedział Jan i

wskazał przed siebie. - Jakie straszne ciężkie chmury.

- Nie! - powiedział towarzysz podroży - to nie są

chmury, to są góry, piękne, wielkie góry, tam dopiero wznosi

się człowiek ponad chmury, wysoko, wysoko! Wierz mi, tam

jest naprawdę pięknie! Jutro będziemy już aż tam, hen w

górze!

Do gór nie było tak blisko, jak się zdawało; musieli

wędrować cały dzień, żeby dojść tam, gdzie rosły aż do nieba

czarne lasy i gdzie były kamienie tak wielkie jak całe miasta.

Aby wdrapać się na sam szczyt, trzeba było forsownego

marszu; Jan i jego towarzysz poszli do gospody, aby

porządnie odpocząć i nabrać sił do wędrówki, jaką mieli

przed sobą.

W gospodzie, w wielkiej szynkowej izbie, zebrała się

masa ludzi, bo jakiś człowiek pokazywał marionetki.

Rozstawił właśnie swój mały teatrzyk, a ludzie usadowili się

naokoło, aby zobaczyć widowisko; ale na samym przedzie

zasiadł stary, gruby rzeźnik, zajął najlepsze miejsce. Jego

wielki buldog - och, jak ten pies złośliwie wyglądał! - usiadł

obok niego i wytrzeszczał tak samo oczy jak wszyscy inni.

Przedstawienie się rozpoczęło, a była to śliczna komedia

z królem i królową. Siedzieli na aksamitnym tronie, na

głowach mieli złote korony i długie treny przy szatach, bo

mogli sobie na to pozwolić. Śliczne, drewniane lalki o

szklanych oczach stały przy drzwiach, otwierały je i

zamykały, aby świeże powietrze miało dostęp do pokoju.

Było to naprawdę prześliczne przedstawienie i wcale nie

smutne, ale właśnie, kiedy królowa wstała z tronu i przeszła

przez pokój, wtedy - Bóg wie, co ten wielki buldog sobie

myślał - ale ponieważ gruby rzeźnik wcale go nie trzymał,

pies skoczył na środek teatrzyku i schwycił królową za jej

smukłą talię, tak że aż zatrzeszczało. To było straszne.

Biedny człowiek, który urządził to przedstawienie,

przeraził się, był strasznie zmartwiony tą królową, bo to była

jego najładniejsza lalka, a ten szkaradny buldog odgryzł jej

głowę. Ale kiedy później ludzie sobie poszli, nieznajomy,

który był z Janem, powiedział, że ją uzdrowi; wyciągnął swój

słoik i posmarował lalkę maścią, którą uzdrowił starą

kobietę, gdy złamała nogę. Jak tylko posmarował lalkę, od

razu wyzdrowiała i mogła nawet poruszać członkami, nie

trzeba jej było ciągnąć za sznurki; lalka była jak żywy

człowiek, tyle tylko, że nie mówiła. Właściciel teatrzyku był

bardzo zadowolony, nie trzeba było wcale trzymać tej lalki

na sznurku, mogła sama tańczyć, czego żadna inna lalka nie

potrafi.

Kiedy nadeszła noc i goście w gospodzie poszli spać,

rozległy się głośne, ciężkie westchnienia; wszyscy zerwali się

i pobiegli zobaczyć, kto tak wzdycha. Właściciel teatrzyku

poszedł do swoich marionetek, bo z tej strony dochodziły

jęki; król, wszyscy trabanci i wszystkie drewniane lalki leżały

porozrzucane; to one tak żałośnie jęczały i patrzyły swymi

wielkimi szklanymi oczami przed siebie; tak bardzo pragnęły,

aby je także posmarować maścią, jak królową, aby się mogły

same poruszać. Królowa padła na kolana, podniosła do góry

swoją złotą koronę i modliła się: "Zabierz ją, ale posmaruj

mego małżonka i moich dworzan!" Wtedy biedny człowiek,

właściciel teatrzyku i lalek, nie mógł się powstrzymać od

płaczu, bo mu było ich naprawdę żal; obiecał zaraz

towarzyszowi Jana, że da mu wszystkie pieniądze, jakie miał

uzyskać następnego wieczoru za swoje przedstawienie, byle

tylko zechciał posmarować maścią cztery lub pięć

najładniejszych lalek, ale towarzysz Jana powiedział, że nie

żąda niczego, prócz dużej szabli, którą ten człowiek miał u

boku; a kiedy szablę dostał, posmarował sześć lalek, zaczęły

one natychmiast tańczyć, i to tak ślicznie, że wszystkie żywe

dziewczynki, patrząc na to, tańczyły razem z nimi. Tańczył

stangret i kucharka, służący i pokojówka, wszyscy obcy

ludzie, tańczył pogrzebacz i łopata do węgli, które

przewróciły się przy pierwszym podskoku - to była dopiero

wesoła noc!

Na drugi dzień rano Jan i jego towarzysze porzucili

wszystkich i poszli sobie daleko, w góry, przez wielkie

sosnowe lasy. Doszli tak wysoko, że wieże kościelne

wyglądały w dole wśród zieleni jak czerwone jagódki, mogli

widzieć na odległość wielu, wielu mil miejsca, w których

nigdy nie byli. Nigdy jeszcze nie widział Jan naraz tyle

pięknych rzeczy tego cudownego świata, a słońce grzało tak

mocno na błękitnym niebie, a rogi myśliwskie grały tak

pięknie wśród gór, że oczy jego napełniły się łzami radości i

nie mógł się powstrzymać, aby nie powiedzieć:

- Dobry, kochany Boże! Chciałbym Cię całować za to, że

jesteś taki dobry dla nas wszystkich, za to, że dałeś nam te

wszystkie cuda świata!

Towarzysz podróży stał również ze skrzyżowanymi

rękami i patrzał poprzez ciepłe promienie słoneczne na las i

miasta. Nagle posłyszeli nad swoimi głowami jakiś cudownie

piękny śpiew; wielki, biały łabędź kołysał się w powietrzu;

był tak piękny i śpiewał tak, jak żaden inny ptak nigdy nie

śpiewał, ale jego śpiew stawał się coraz słabszy, słabszy,

łabędź pochylił głowę i upadł z wolna do ich stóp. Piękny

ptak zakończył życie.

- Takie dwa piękne skrzydła! - powiedział towarzysz

Jana. - Takie dwa wielkie skrzydła, tak białe i tak wielkie,

warte dużo pieniędzy, wezmę je z sobą. Widzisz, jak to

dobrze, że mam szablę! - I jednym uderzeniem odciął

łabędziowi oba skrzydła, które tak bardzo chciał mieć.

Wędrowali więc wiele, wiele mil przez góry, aż w końcu

przyszli do wielkiego miasta, które miało przeszło sto wież,

połyskujących w słońcu jak srebro. Pośrodku miasta stał

wspaniały murowany zamek pokryty szczerym złotem. Tu

mieszkał król.

Jan i towarzysz nie weszli od razu do samego miasta,

tylko zatrzymali się w gospodzie na przedmieściu, aby się

trochę ogarnąć, bo chcieli porządnie wyglądać, kiedy się

pokażą na ulicy. Gospodarz opowiadał im, że król jest bardzo

dobrym człowiekiem, nie robi nikomu nic złego, ale jego

córka, Boże broń nas przed nią, jest bardzo złą księżniczką.

Na urodzie jej nie zbywa, nikt nie jest tak piękny i

pociągający jak ona, ale cóż to znaczy, kiedy jest złą

czarownicą, przez którą musiało zginąć tylu pięknych książąt.

Wszystkim ludziom pozwoliła starać się o swą rękę, może to

być książę lub żebrak, wszystko jej jedno, musi tylko

odgadnąć trzy rzeczy, o które pyta. Jeżeli potrafi

odpowiedzieć na trzy pytania, wyjdzie za niego za mąż, i ten

szczęśliwiec po śmierci jej ojca zostanie królem całego kraju;

ale jeżeli nie umie zgadnąć tych trzech rzeczy, każe go

powiesić albo odciąć mu głowę. Taka zła i okrutna jest ta

księżniczka!

Jej ojciec, stary król, martwi się tym bardzo, ale nie

może jej zabronić, bo raz jej powiedział, że nie chce się

wtrącać do sprawy jej małżeństwa, może sama robić, co

zechce. Więc robi, co jej się podoba. Co jakiś czas zjawia się

jakiś książę i chce odgadywać zagadki, aby ożenić się z

księżniczką; nie udaje mu się i oddaje głowę pod topór albo

idzie na szubienicę - a przecież ostrzega się go, aby nie

ubiegał się o księżniczkę. Stary król tak jest zmartwiony tym

smutkiem i nieszczęściem, że raz na rok cały dzień klęczy

wraz ze swymi żołnierzami i modli się, aby księżniczka się

poprawiła, ale ona nie chce. Stare kobiety, które piły wódkę,

pofarbowały ją na znak żałoby na czarno, a więcej nie mogły

już nic zrobić.

- Wstrętna księżniczka! - powiedział Jan. - Powinna

dostać rózgą, to by jej dobrze zrobiło. Gdybym ja był starym

królem, zbiłbym ją do krwi!

Nagle usłyszeli, jak ludzie na ulicy krzyczeli: "Hura!" To

księżniczka przejeżdżała tamtędy, a była tak piękna, że

wszyscy zapominali, że była taka zła, i dlatego wołali:

"Hura!" Dwanaście pięknych dziewic w białych, jedwabnych

sukniach, ze złotymi tulipanami w rękach, jechało u jej boku

na czarnych jak węgiel koniach. Sama księżniczka miała

śnieżnobiałego rumaka ozdobionego diamentami i rubinami;

suknię ze szczerego złota, a rózga, którą trzymała w ręku,

wyglądała jak promień słońca; złota korona na jej głowie, jak

małe gwiazdeczki błyszczące wysoko na niebie, a jej płaszcz

był uszyty z przeszło tysiąca skrzydeł motyli, ale ona sama

była o wiele ładniejsza od najpiękniejszych swoich szat.

Kiedy Jan ją zobaczył, twarz jego pokryła się purpurą i

nie mógł wymówić ani słowa. Księżniczka wyglądała zupełnie

tak jak piękna dziewczyna w złotej koronie, która mu się

śniła tej nocy, kiedy umarł ojciec. Uważał, że jest tak

cudownie piękna, że nie może jej nie kochać. To na pewno

nieprawda, że jest taką złą czarownicą, która każe ludzi

wieszać lub ścinać im głowy, kiedy nie mogą odgadnąć tego,

czego od nich żąda.

- Każdy może przecież starać się o jej rękę, nawet

najuboższy żebrak; chcę koniecznie pójść na zamek, tak już

musi być!

Wszyscy mu mówili, aby tego nie robił, powiedzie mu się

na pewno tak jak innym. Towarzysz podróży odradzał mu

także, ale Jan wierzył, że mu się powiedzie; oczyścił buty i

ubranie, umył twarz i ręce, uczesał piękne jasne włosy i

poszedł zupełnie sam do miasta, na zamek.

- Proszę! - powiedział stary król, kiedy Jan zapukał do

drzwi. Jan wszedł. Stary król w szlafroku i haftowanych

pantoflach wyszedł naprzeciw niego, na głowie miał złotą

koronę, w jednej ręce trzymał berło, a w drugiej królewskie

jabłko. - Poczekaj chwilę - powiedział i wziął jabłko pod

pachę, aby podać Janowi rękę. Ale gdy tylko usłyszał, że Jan

jest konkurentem, zaczął tak płakać, że berło i jabłko upadły

na ziemię, a król musiał wytrzeć oczy połą szlafroka. Biedny,

stary król.

- Nie rób tego - prosił - skończysz tak samo jak wszyscy

inni. Spójrz tylko! - I zaprowadził Jana do ogrodu księżniczki,

i pokazał mu straszny widok. Wysoko na każdym drzewie

wisiało po trzech, czterech królewskich synów, którzy

ubiegali się o rękę księżniczki, a nie odgadli zagadek, jakie

im zadawała. Za każdym powiewem wiatru szczękały ich

kości, tak że ptaszki przerażone nie odważyły się przylatywać

do tego ogrodu; wszystkie kwiaty były przywiązane do

ludzkich kości, w doniczkach stały trupie głowy i szczerzyły

zęby. To był dopiero książęcy ogród!

- Widzisz, miałem rację! - powiedział stary król. - To

samo będzie z tobą, co ze wszystkimi innymi, których tu

widzisz; więc porzuć ten zamiar. Czynisz mnie

nieszczęśliwym, bo tak bardzo biorę to sobie do serca.

Jan pocałował starego, dobrego króla w rękę i

powiedział, że wszystko będzie dobrze, bo on tak bardzo

kocha śliczną księżniczkę.

Wkrótce księżniczka razem ze swoimi wszystkimi

damami dworu wjechała na podwórze zamkowe; wyszli więc

do niej i przywitali się. Była naprawdę bardzo piękna, podała

Janowi rękę, a on pokochał ją jeszcze mocniej niż przedtem;

na pewno nie była złą czarownicą, tak jak o niej mówili

ludzie. Poszli na górę do salonu, a mali paziowie podawali im

konfitury i pierniki, ale stary król był taki smutny, że nie

mógł jeść, zresztą pierniki były dla niego za twarde.

Postanowiono, że Jan przyjdzie na drugi dzień do

zamku, bo zbiorą się wtedy sędziowie i cała rada i będą

słuchali, jak Jan wywiąże się ze zgadywania zagadek. Jeżeli

mu się dobrze powiedzie, musi przyjść jeszcze dwa razy, ale

dotychczas nikt nie odgadł pierwszej zagadki i każdy na tym

stracił życie.

Jan nie martwił się wcale, nie troszczył się o to, jak mu

się powiedzie, przeciwnie, był zadowolony, myślał tylko o

pięknej księżniczce i wierzył mocno, że Pan Bóg mu

dopomoże; ale jak, tego sam nie wiedział i wcale nie chciał o

tym myśleć. Tańczył na drodze wracając do gospody, gdzie

go oczekiwał towarzysz podróży.

Jan nie mógł dość naopowiadać jaka księżniczka była dla

niego miła i jaka jest piękna; tęsknił już do następnego dnia,

kiedy przybędzie na zamek, aby spróbować szczęścia w

rozwiązywaniu zagadek.

Ale towarzysz podróży kiwał głową i był bardzo

zmartwiony.

- Kocham cię tak bardzo! - powiedział. - Moglibyśmy

jeszcze tak długo być razem, a oto muszę cię utracić!

Biedny, drogi Janie! Płakałbym, ale nie chcę ci psuć radości

może ostatniego wieczora, który spędzamy razem. Weselmy

się dzisiaj, weselmy całą duszą! Jutro, kiedy ciebie nie

będzie, będę mógł płakać do woli.

Wszyscy ludzie w mieście zaraz się dowiedzieli, że jest

nowy konkurent do ręki księżniczki, i z tego powodu

panowało wielkie przygnębienie. Teatr został zamknięty,

cukiernicy obwiązali prosięta z cukru czarną krepą, król i

księża leżeli krzyżem w kościele, panowała wielka rozpacz,

bo Janowi nie mogło się lepiej powieść niż wszystkim innym

konkurentom.

Przed wieczorem towarzysz Jana przygotował dużą wazę

ponczu i powiedział Janowi, że będą się bawić i pić za

zdrowie księżniczki. Ale kiedy Jan wypił dwie szklanki

ponczu, poczuł taką senność, że oczy mu się skleiły same i

pogrążył się w głębokim śnie. Jego towarzysz podniósł go

ostrożnie z krzesła i położył do łóżka, a że już zapadła

ciemna noc, wziął dwa wielkie skrzydła, które obciął

łabędziowi, przywiązał je sobie mocno do ramion, schował do

kieszeni największą rózgę, jaką dostał od staruszki ze

złamaną nogą, otworzył okno i pofrunął nad miastem aż do

zamku, gdzie usadowił się w kącie pod oknem sypialni

księżniczki.

W mieście było cicho; kiedy zegar wybił trzy kwadranse

na dwunastą, otworzyło się okno i księżniczka w białym

płaszczu z czarnymi, długimi skrzydłami wyleciała nad

miasto aż na wysoką górę; towarzysz Jana zrobił się

niewidzialny, tak że księżniczka wcale go nie mogła

zobaczyć, i leciał za nią okładając ją rózgą tak mocno, że z

każdego miejsca, w które trafił, tryskała krew. Och, cóż to

była za jazda przez powietrze, wiatr wzdymał na wszystkie

strony płaszcz księżniczki jak olbrzymi żagiel, a księżyc

prześwietlał wydęte szaty.

- Jaki grad, jaki grad! - mówiła księżniczka za każdym

uderzeniem rózgi, a było to dla niej bardzo zdrowo. Wreszcie

przyleciała ku górze i zapukała. Wtedy jakby zagrzmiało,

góra się otworzyła, księżniczka weszła, ale towarzysz Jana

szedł obok niej, nikt go przecież nie mógł ujrzeć, był

niewidzialny. Szli przez duży, długi korytarz, gdzie ściany

błyszczały cudownie, ponad tysiąc płomiennych pająków,

które pełzały po murach w górę i w dół, świeciło jak ogień.

Weszli do dużej sali, całej zbudowanej ze złota i srebra,

czerwone i niebieskie kwiaty, tak duże jak słoneczniki, kwitły

na ścianach, ale nikt nie mógł ich rwać, bo łodygi tych

kwiatów były wstrętnymi, jadowitymi wężami, a kwiaty były

z ognia, który buchał im z gardzieli. Cały sufit pokryty był

błyszczącymi świętojańskimi robaczkami i błękitnymi

nietoperzami, które trzepotały cienkimi skrzydłami;

wyglądało to bardzo dziwnie. Pośrodku sali stał tron wsparty

na czterech rumakach, których uprząż była z ognistych

pajęczyn. Sam tron był z mlecznobiałego szkła, a poduszki,

na których się siedziało, zrobione były z małych, czarnych

myszy, które gryzły się w ogony. Na samej górze kołysał się

dach z różowej pajęczyny, wśród której maleńkie, zielone

muszki połyskiwały jak kosztowne kamienie. Pośrodku sali

na tronie siedział stary czarodziej, w koronie na potwornej

głowie i z berłem w ręku. Pocałował księżniczkę w czoło i

zaprosił ją, aby usiadła obok niego na kosztownym tronie, po

czym rozpoczęła się muzyka. Wielkie, czarne koniki polne

grały na harmonijce, a sowa uderzała się w brzuch, bo nie

miała bębna. Był to zabawny koncert. Maleńkie chochliki z

błękitnymi ognikami na czapkach tańczyły dokoła sali. Nikt

nie widział towarzysza Jana, który ukrył się za tronem i

widział, i słyszał wszystko. Dworzanie, którzy tam weszli,

byli bardzo wykwintni i eleganccy, ale kto im się uważnie

przyjrzał, widział, co to byli za jedni. Były to kije od

szczotek, z główkami kapusty; czarownik wlał w nie życie i

ubrał w haftowane szaty. Ale było to przecież obojętne,

używano ich tylko od parady.

Trochę potańczono i potem księżniczka zaczęła

opowiadać czarodziejowi, że ma nowego konkurenta, i

spytała go, jakie ma wymyślić pytania dla tego młodzieńca,

który jutro przybędzie na zamek.

- Posłuchaj - powiedział czarodziej. - Powiem ci coś!

Musisz wymyślić coś łatwego, bo to

mu nie przyjdzie do głowy. Pomyśl o twoim trzewiku! Tego

nie zgadnie. A potem każ mu obciąć głowę, ale nie zapomnij,

kiedy tu jutro przyjdziesz, przynieść mi jego oczu, żebym je

zjadł!

Księżniczka złożyła mu głęboki ukłon i powiedziała, że

nie zapomni o oczach. Troll

otworzył znowu górę i księżniczka pofrunęła do domu, a

towarzysz Jana leciał za nią i bił ją tak mocno rózgą, że

bardzo się skarżyła na grad i śpieszyła się, jak tylko mogła,

aby wrócić przez okno do swej sypialni; towarzysz Jana

pofrunął z powrotem do gospody, gdzie spał Jan, odwiązał

skrzydła i położył się do łóżka, bo chyba mógł być zmęczony.

Jeszcze było zupełnie rano, a Jan już się obudził; jego

towarzysz również wstał i opowiedział mu, jaki dziwny sen

śnił mu się tej nocy o księżniczce i jej trzewiku, i z tego

powodu prosił go, aby spytał księżniczkę, czy pomyślała o

swoim trzewiku. Słyszał przecież, jak troll na górze mówił o

tym, ale nie chciał mówić tego Janowi, a tylko prosił go, aby

spytał, czy księżniczka nie pomyślała o swoim trzewiku.

- Mogę równie dobrze spytać o to, jak o coś innego -

powiedział Jan - może to prawda ci się wyśniła, bo wierzę w

to, że mi pomaga Pan Bóg! Ale jednak muszę się z tobą

pożegnać, bo jeżeli źle odgadnę, nie zobaczę cię już nigdy.

I potem pocałowali się, a Jan wszedł do miasta i udał się

na zamek. Cała sala była pełna ludzi, sędziowie siedzieli w

fotelach, a pod głowami mieli poduszki z łabędziego puchu,

bo musieli dużo myśleć. Stary król wstał, otarł sobie oczy

białą chusteczką. Weszła księżniczka. Była jeszcze o wiele

piękniejsza niż poprzedniego dnia i pozdrowiła wszystkich

serdecznie, a Janowi podała rękę i powiedziała:

- Dzień dobry!

I oto miał Jan zgadywać, o czym sobie pomyślała. Mój

Boże, jakże łaskawie na niego patrzyła! Ale gdy tylko

wymówił słowo "trzewik", stała się blada jak kreda, zadrżała

na całym ciele. Nic jej to jednak nie pomogło, bo Jan dobrze

odgadł.

Do kroćset. Jakże się ucieszył stary król. Fiknął koziołka,

a wszyscy ludzie klaskali w ręce na cześć jego i Jana, który

po raz pierwszy odgadł trafnie zagadkę.

Towarzysz Jana promieniał radością, kiedy się

dowiedział, że wszystko się dobrze odbyło, a Jan złożył ręce i

dziękował Bogu, który mu na pewno i w obu następnych

wypadkach pomoże. Na drugi dzień miał znowu zgadywać.

Wszystko było tak samo jak poprzedniego wieczora.

Kiedy Jan zasnął, jego towarzysz poleciał za księżniczką na

górę i bił ją jeszcze mocniej niż poprzedniej nocy, bo wziął

tym razem dwie rózgi. Nikt go nie zauważył i znowu

wszystko słyszał. Księżniczka miała myśleć o swojej

rękawiczce. Opowiedział Janowi, że mu się to wyśniło. Jan

znowu trafnie odgadł i wielka radość zapanowała w zamku.

Cały dwór fikał koziołki, tak jak król za pierwszym razem; ale

księżniczka leżała na kanapie i nie chciała powiedzieć ani

jednego słowa. Przyszła wreszcie chwila, kiedy Jan miał po

raz trzeci zgadywać. Gdyby mu się powiodło, dostałby piękną

księżniczkę i odziedziczyłby całe królestwo po śmierci starego

króla, gdyby nie zgadł, straciłby życie, a czarownik dostałby

na pożarcie jego piękne, niebieskie oczy.

Poprzedniego wieczora poszedł Jan wcześnie spać,

odmówił swoją wieczorną modlitwę i zasnął spokojnie. Ale

jego towarzysz przywiązał sobie do ramion skrzydła,

przypasał do boku szablę, wziął wszystkie trzy rózgi i poleciał

do zamku.

Była grobowa ciemna noc; szalała taka burza, że

dachówki spadały z domów, a drzewa w ogrodzie, gdzie

wisiały szkielety, wyginały się jak trzciny na wietrze. Co

chwila błyskało i grzmiało bez przerwy, jakby przez całą noc

trwał jeden jedyny grzmot. Wtem otworzyło się okno sypialni

i księżniczka wyfrunęła przez nie; była blada jak trup, ale

śmiała się z brzydkiej pogody, uważała, że jeszcze było nie

dość brzydko; jej biały płaszcz powiewał na wichrze jak

wielki żagiel. Towarzysz Jana smagał ją tak mocno trzema

rózgami, że krew spływała na ziemię i księżniczka zaledwie

mogła lecieć. W końcu jednak przyleciała na górę.

- Straszna burza i grad - powiedziała do czarownika. -

Nigdy jeszcze nie byłam na dworze w taką pogodę.

- Dobrego nigdy nie za dużo! - powiedział czarownik. A

księżniczka opowiedziała mu, że Jan i za drugim razem

odgadł trafnie; o ile uda mu się jutro odgadnąć, nigdy nie

będzie mogła przylecieć do niego na górę, nie będzie już

więcej mogła robić takich czarodziejskich sztuk jak

przedtem; z tego powodu była bardzo zmartwiona.

- Trzeba tak zrobić, żeby nie mógł zgadnąć - powiedział

czarodziej - już ja wymyślę coś takiego, o czym on jeszcze

nigdy nie pomyślał; inaczej musiałby być większym

czarodziejem niż ja. Ale teraz bawmy się!

Schwycił księżniczkę obiema rękami i tańczyli razem ze

wszystkimi chochlikami i błędnymi ognikami, które

znajdowały się na sali. Czerwone pająki skakały tak samo

wesoło po ścianach i wyglądało to zupełnie, jak gdyby z

ognistych kwiatów leciały iskry. Sowa uderzała w bęben,

świerszcze cykały, a duże koniki polne grały na organkach.

Był to wesoły bal!

Kiedy już się wytańczyli, księżniczka musiała wrócić do

domu, bo spostrzegliby na zamku jej nieobecność.

Czarodziej powiedział, że ją odprowadzi, żeby być z nią

trochę dłużej razem.

Polecieli więc podczas strasznej niepogody, a towarzysz

podróży bił ich w plecy trzema rózgami; nigdy jeszcze nie był

czarodziej na dworze w tak straszną gradową burzę. Przed

zamkiem pożegnał się z księżniczką i jednocześnie szepnął

jej: "Myśl o mojej głowie!" Ale towarzysz Jana usłyszał

dobrze i w chwili gdy księżniczka wskakiwała przez okno do

swojej sypialni, a czarodziej chciał zawrócić, schwycił go za

długą, czarną brodę i obciął mu szablą jego wstrętną głowę u

samej szyi, tak że czarodziej nawet tego nie zauważył, ciało

rzucił do jeziora na pożarcie rybom, a głowę zanurzył tylko w

wodzie, potem obwiązał ją swoją jedwabną chusteczką,

zabrał ze sobą do gospody i położył się spać.

Nazajutrz rano dał Janowi zawiniątko, ale powiedział

mu, aby nie odwiązywał go wcześniej, zanim księżniczka nie

zapyta, o czym myśli.

W wielkiej sali zamkowej było tak wiele ludzi, że stali

jeden przy drugim jak rzodkiewki związane w pęczek. Rada

siedziała w fotelach z miękkimi poduszkami pod głowami, a

stary król miał na sobie nowe szaty, złota korona i berło były

wyczyszczone i wyglądało to wszystko bardzo uroczyście i

wspaniale; ale księżniczka była bardzo blada, miała na sobie

suknię czarną, czarną jak węgiel, jakby szła na pogrzeb.

- O czym pomyślałam? - spytała Jana, który natychmiast

rozwiązał chustkę i sam się przeraził, gdy zobaczył potworną

głowę czarodzieja. Wszystkimi wstrząsnął dreszcz, gdyż był

to straszny widok; ale księżniczka siedziała jak skamieniała i

nie mogła wymówić ani jednego słowa; wreszcie wstała,

wyciągnęła do Jana rękę, bo odgadł przecież zagadkę! Nie

patrzała ani w prawo, ani w lewo, tylko głęboko westchnęła:

- Teraz jesteś moim panem! Dziś wieczorem będzie

nasze wesele!

- To mi się podoba! - powiedział stary król. - Tak

powinno być! - wszyscy krzyczeli "hura!", muzyka wojskowa

grała na ulicy, biły dzwony, a cukiernicy zdjęli z cukrowych

świnek czarną krepę, bo teraz zapanowała radość. Na rynku

wystawiono trzy pieczone woły, nadziane kaczkami i kurami;

każdy mógł sobie kawałek odkrajać. Z fontanny lało się

najlepsze wino, a gdy kupował kto u piekarza za grosz

obwarzanek, dostawał w dodatku sześć dużych bułek, i to

bułek nadzianych rodzynkami.

Wieczorem całe miasto było iluminowane, żołnierze

strzelali z armat, chłopcy z kapiszonów, a na górze wszyscy

jedli i pili, wznosili toasty, skakali i pląsali, a wytworni

panowie z pięknymi paniami tańczyli para za parą. Już z

daleka słychać było, jak śpiewali:

Piękne dziewczęta tańczą wkoło,

Tańczą prześlicznie i wesoło

Pod trąb i bębnów różne tony.

Skaczą, pląsają na wsze strony.

Tańczcie wesoło, tańczcie dopóty,

Aż bez podeszew zostaną buty.

Ale księżniczka była jeszcze czarownicą i wcale nie

kochała Jana; pomyślał o tym jego towarzysz; dał Janowi

trzy pióra ze skrzydeł łabędzia i małą butelkę, w której było

parę kropel; powiedział mu, aby postawił obok łóżka żony

duże naczynie z wodą, i kiedy księżniczka będzie wchodzić

do łóżka, trącił ją tak, żeby wpadła do wody; wtedy powinien

ją trzy razy zanurzyć; przedtem wrzucić do wody pióro i wlać

krople, a wówczas księżniczka zostanie odczarowana i

pokocha go naprawdę.

Jan zrobił wszystko, jak mu poradził jego towarzysz.

Księżniczka krzyczała głośno, kiedy ją zanurzał w wodzie i

zmieniła mu się w rękach w dużego, czarnego łabędzia o

błyszczących oczach; kiedy po raz drugi wyjął ją z wody,

była białym łabędziem, tylko na szyi miała wąski, czarny

pierścień. Jan pomodlił się do Pana Boga i zanurzył ptaka po

raz trzeci w wodzie; w tej samej chwili ptak przemienił się w

piękną księżniczkę. Była jeszcze ładniejsza niż przedtem i

dziękowała mu ze łzami w pięknych oczach za to, że ją

odczarował.

Nazajutrz przyszedł król wraz z całą świtą i

powinszowania trwały przez cały dzień. Na końcu przyszedł

towarzysz Jana. W ręku trzymał kij, a na plecach miał

tornister. Jan całował go wiele razy i prosił go, aby nie

odchodził i przy nim został, bo jemu przecież zawdzięcza całe

swoje szczęście. Ale towarzysz Jana potrząsnął głową i

powiedział łagodnie i serdecznie:

- Nie, mój czas już się skończył! Spłaciłem tylko moje

długi. Czy przypominasz sobie umarłego, któremu źli ludzie

chcieli zrobić krzywdę? Dałeś mu wszystko, co miałeś, aby

miał spokój w grobie. Ja jestem tym zmarłym.

W tej samej chwili znikł.

Wesele trwało cały miesiąc. Jan i księżniczka kochali się

z całego serca, a stary król przeżył jeszcze wiele radosnych

dni, ich małe dzieci jeździły konno na jego kolanach i bawiły

się jego berłem. A Jan został królem całego kraju.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

WIELKI WĄŻ MORSKI

 

Była sobie pewnego razu mała, morska rybka, pochodziła

z dobrej rodziny; nie mogę sobie przypomnieć, jak się

nazywała, ale to ci uczeni powiedzą. Rybka miała tysiąc

osiemset sióstr, wszystkie w jednym wieku; nie znały one

ani ojca ani matki, musiały od razu same dbać o siebie i

same pływać dookoła, ale sprawiało im to dużą przyjemność.

Miały pod dostatkiem wody do picia, całe morze, o

pożywieniu nie myślały, jakoś tam je zdobędą; każda z nich

chciała robić to, co jej się podoba, każda chciała żyć swoim

życiem, ale żadna się nad tym nie zastanawiała.

Słońce przedostawało się do wody i połyskiwało w jej

głębi, woda była tak przezroczysta, że widać było cały świat,

w którym znajdowały się dziwaczne stworzenia; niektóre

były przeraźliwie duże, o olbrzymich paszczach, mogły one

połknąć od razu tysiąc osiemset siostrzyczek, ale rybki i nad

tym się nie zastanawiały, bo dotychczas żadna z nich nie

została pożarta.

Rybki pływały razem, tuż przy sobie, tak jak pływają

śledzie i makrele; ale podczas gdy pływały sobie w wodzie, o

niczym nie myśląc, z góry spadł pomiędzy nie z hałasem

jakiś długi, ciężki przedmiot, który zdawał się wcale nie

kończyć; rozciągał się daleko, był coraz dłuższy i przygniatał

każdą małą rybkę, która mu się nawinęła, przygniatał albo

uderzał tak mocno, że potem wcale nie mogła przyjść do

siebie. Wszystkie małe rybki, a także i duże, pływające w

morzu, uciekały przerażone aż do samego dna, ciężki,

potężny przedmiot pogrążał się głębiej i głębiej, był coraz

dłuższy, długi na całe mile, poprzez całe morze. Ryby i

ślimaki, wszystko, co pływa, wszystko, co pełza lub daje się

unosić prądowi, spostrzegło to straszne stworzenie, tego nie

kończącego się, nieznanego morskiego węgorza, który tak

nagle zjawił się z góry.

Cóż to było za stworzenie? Wiemy przecież. Był to wielki,

długi na mile kabel telegraficzny, założony przez ludzi

pomiędzy Europą a Ameryką.

Pośród prawowitych mieszkańców morza, wszędzie, gdzie

się zagłębiał kabel, powstawał popłoch i przerażenie.

Fruwająca ryba wzniosła się w górę aż ponad powierzchnię

morza, jak tylko mogła najwyżej, mruczek wyskoczył jak z

procy ponad powierzchnię wody, bo potrafił skakać; inne

ryby pośpieszyły na dno morza, płynęły z takim pośpiechem,

że dotarły tam na długo przedtem, nim się ukazał kabel

telegraficzny, przeraziły się także sztokfisze i flądry, które po

cichutku uwijały się w głębinach morza i pożerały swoich

bliźnich.

Kilka wałków morskich tak bardzo się przestraszyło, że

wypluło swoje żołądki ze strachu, ale żyły mimo to dalej,

były do tego zdolne; wiele homarów i krabów wyszło ze

swych kryjówek zostawiając w nich swoje nogi.

W całym tym przerażeniu i zamieszaniu tysiąc osiemset

siostrzyczek rozbiegło się we wszystkie strony i nigdy się już

więcej nie spotkały, a gdyby się nawet spotkały, nie

poznałyby się na pewno. Tylko około dziesięciu rybek zostało

w tym samym miejscu, a ponieważ przez pół godziny leżały

cicho, przezwyciężały pierwszy strach i zaczęły okazywać

ciekawość.

Rozejrzały się dookoła; patrzyły to tu, to tam i myślały,

że zobaczą w głębi morza ten przerażający stwór, który

przestraszył małych i dużych. Przedmiot ten rozciągał się

daleko na dnie morza, jak tylko można było okiem sięgnąć:

był bardzo cienki, ale mógł przecież zgrubieć, nie wiedziały

też jaką posiada siłę; leżał bardzo spokojnie, ale mógł być to

tylko podstęp.

- Niech sobie leży! Nic to nas nie obchodzi - powiedziała

najrozważniejsza z rybek.

Ale najmniejsza z nich nie chciała dać za wygraną,

chciała się dowiedzieć, co oznacza to dziwne stworzenie:

przyszło z góry, a więc na górze można o nim zasięgnąć

informacji. Popłynęły w górę, aż do powierzchni wody;

powietrze było spokojne, bez wiatru.

Spotkały delfina. Jest to taki skoczek, morski włóczęga,

który fika na powierzchni morza koziołki i ma oczy do

patrzenia, ten na pewno widział i dowiedział się o wszystkim;

jego więc spytały. Ale delfin myślał tylko o swoich

koziołkach, nic nie widział, nie wiedział, co ma odpowiedzieć,

milczał i przybierał dumną minę.

Zwróciły się więc do foki, która właśnie zanurzyła się w

wodę, ta była uprzejmiejsza, chociaż miała zwyczaj zjadania

rybek, ale dzisiaj była syta. Foka musiała wiedzieć więcej od

delfina.

- Spędzałam niektóre noce na mokrym kamieniu i

patrzyłam na ląd, rozglądałam się na całe mile dookoła; żyją

tam przewrotne istoty, które nazywają się ludźmi,

prześladują nas, ale przeważnie udaje się nam uciec od nich;

mnie się to udało i udało się to również morskiemu

węgorzowi, o którego pytacie. Był on w ich mocy tam na

lądzie zapewne od niepamiętnych czasów; stamtąd wsadzili

go na okręt, aby go zawieźć przez morze do innego, daleko

leżącego kraju. Widziałam, jakie mieli trudności, ale

przezwyciężyli je, na lądzie stał się bezsilny. Zwijali go w

kłębki i kręgi; słyszałam, jak się wił i kręcił, w końcu

wydostał się od nich i uciekł. Trzymali go z całych sił, tyle

rąk go trzymało. A jednak wyśliznął im się i dostał się na

dno:

teraz leży tam sobie, myślę, że chyba na długo.

- Jest dosyć cienki - powiedziały rybki.

- Głodzili go - odrzekła foka - ale poprawi się wkrótce,

odzyska swą tuszę i dawną wielkość. Przypuszczam, że to

jest ten wielki morski wąż, którego ludzie tak się boją i o

którym tyle mówią; dotychczas nigdy go jeszcze nie

widziałam i nigdy o nim nie myślałam; a teraz myślę, że to

on. - I foka zanurzyła się w wodę.

- Ileż ona wie, jak umie mówić - powiedziały małe rybki.

- My nie jesteśmy takie mądre. Ale może ona zmyśliła

wszystko.

- Możemy przecież popłynąć w dół i zbadać tę sprawę -

powiedziała najmniejsza rybka - po drodze usłyszymy zdanie

innych.

- Nie poruszymy nawet płetwami, aby się czegoś

dowiedzieć - powiedziały inne rybki i odwróciły się.

- Ale ja to zbadam - powiedziała najmniejsza rybka i

zanurzyła się głęboko w wodę; było to jednak daleko od tego

miejsca, gdzie leżało to długie stworzenie na dnie morza.

Mała rybka szukała długo w głębi morza.

Nigdy przedtem świat nie wydawał jej się tak duży.

Śledzie płynęły całymi ławicami, połyskując jak srebrna

wstęga, makrele płynęły w tym samym kierunku i wyglądały

jeszcze wspanialej. Przebywały tam ryby wszelkich

kształtów, malowane wszelkimi barwami, meduzy jak wielkie

półprzejrzyste kwiaty dawały się unosić i nieść prądowi. Z

dna morskiego wyrastały wielkie rośliny, wysokie trawy i

drzewa o kształcie palm, każdy liść pokryty był błyszczącymi

skorupiakami.

Aż wreszcie spostrzegła rybka w dole długą, ciemną

smugę i popłynęła w jej kierunku, ale nie była to ryba ani

kabel; była to lina wielkiego, zatopionego okrętu, którego

górny i dolny pokład zmiażdżył napór morza. Rybka wpłynęła

do środka okrętu, skąd fale zabrały tyle ludzi; zginęli oni,

gdy statek tonął; zostały tylko dwie istoty; młoda kobieta

leżała wyciągnięta przyciskając małe dziecię do piersi. Woda

podnosiła ich i jak gdyby kołysała miarowo, zdawało się, że

oboje śpią. Mała rybka przestraszyła się bardzo, nie

wiedziała przecież, że nie mogą się już obudzić. Wodne

rośliny zwieszały się, jak liście nad liną okrętową, nad

pięknymi ciałami matki i dziecka. Było tu cicho, było tu

samotnie. Rybka uciekła stamtąd, jak tylko mogła

najprędzej, popłynęła tam, gdzie woda była jaśniej

oświetlona i gdzie można było dojrzeć inne ryby. Niedaleko

spotkała młodego wieloryba, przeraźliwie wielkiego.

- Nie zjadaj mnie - prosiła mała rybka. - Jestem taka

mała, że nie starczę ci nawet na jeden kąsek, a tak mi jest

dobrze żyć.

- Co tu robisz tak głęboko w morzu, gdzie nigdy nie

bywają ryby twego gatunku? - spytał wieloryb.

I wtedy rybka opowiedziała mu o długim, dziwnym

węgorzu czy też czymś w tym rodzaju, który dostał się do

morza i przeraził nawet najodważniejsze morskie stworzenia.

- Ho, ho - powiedział wieloryb i wciągnął tak dużo wody

w płuca, że gdy wypłynął na powierzchnię, zaczerpnął

powietrza, wypluł całą fontannę. - Ho, ho! - powiedział - a

więc to był ten przedmiot, który mnie łechtał w plecy, kiedy

się przewalałem? Myślałem, że to maszt okrętowy, którego

mógłbym użyć za wykałaczkę. Ale to nie było w tym miejscu.

O wiele niżej leży ten przedmiot. Poszukam go jednak. Nie

mam nic lepszego do roboty.

I popłynął przed siebie, a rybka za nim, ale w pewnej

odległości, gdyż tam, gdzie wieloryb pruł wodę, powstawał

rwący strumień.

Spotkali rekina i starą rybę pilę; oboje słyszeli o dziwnym

morskim węgorzu, długim i cienkim; nigdy go nie widzieli,

ale pragnęli go bardzo ujrzeć.

Nadpłynął morski kot.

- Pójdę z wami - powiedział; chciał płynąć tą samą drogą.

- Jeśli wielki morski wąż nie jest grubszy od kotwicznej liny,

przegryzę go za jednym zamachem. - Otworzył swą paszczę i

pokazał sześć rzędów zębów. - Potrafię wygryźć znaki na

kotwicy mogę więc równie dobrze przegryźć jego grzbiet.

- Oto jest - powiedział wielki wieloryb - widzę go. -

Zdawało mu się, że widzi lepiej niż inni. - Patrzcie no, jak się

podnosi, jak się obraca, pochyla i wije!

Ale to wcale nie był wąż, tylko olbrzymiej wielkości

morski węgorz, wiele łokci długi, który zbliżył się do nich.

- Widziałam go już przedtem - powiedziała piła - nie robił

wiele zamętu w morzu ani nie przestraszył żadnej wielkiej

ryby.

A potem opowiedzieli mu o nowym węgorzu i spytali go,

czy pójdzie razem z nimi na poszukiwanie.

- Czy ten węgorz jest dłuższy ode mnie? - spytał morski

węgorz. - Jeżeli tak, to zdarzy się nieszczęście.

- To nic - powiedziały inne ryby. - Jest nas chyba dosyć,

aby z nim skończyć. - I pośpieszyły dalej.

Ale wtedy natknęły się na olbrzymiego potwora,

większego od nich wszystkich razem.

Wyglądał jak pływająca wyspa, która nie mogła się

utrzymać na powierzchni.

Był to prastary wieloryb. Głowę miał porośniętą morskimi

roślinami, na grzbiecie przyrosło mu niezmiernie dużo ostryg

i muszelek, tak że jego czarna skóra cała okryła się białymi

cętkami.

- Chodź z nami, stary! - zawołały ryby do niego -

przybyła tu nowa ryba, której nie zniesiemy wśród nas.

- Zostanę lepiej tu, gdzie jestem - powiedział stary

wieloryb - zostawcie mnie w spokoju, pozwólcie mi leżeć.

Tak, tak, tak! Cierpię na ciężką chorobę. Kiedy wypływam na

powierzchnię i wystawiam grzbiet ponad wodę, wtedy czuję

ulgę. Wówczas przychodzą wielkie, poczciwe ptaki morskie i

dziobią mnie; to mi tak dobrze robi, o ile tylko nie zagłębiają

za bardzo swych dziobów. Czasami docierają aż do sadła.

Spójrzcie no tylko! Mam jeszcze w grzbiecie cały szkielet

ptaka; ptak zagłębił swoje szpony zbyt głęboko i nie mógł ich

wyjąć, kiedy pogrążyłem się w wodę. Teraz małe rybki

obgryzły go. Spójrzcie no tylko, jak on wygląda i jak ja

wyglądam! Jestem taki chory!

- Wmawiasz sobie - powiedział wieloryb. - Ja nigdy nie

jestem chory. Wszystko, co żyje w morzu, jest zdrowe jak

ryba.

- Proszę wybaczyć - powiedział stary wieloryb - węgorz

cierpi na skórną chorobę, karp podobno ma ospę, a my

wszyscy chorujemy na robaki w kiszkach.

- Bzdury! - powiedział rekin, nie chciał więcej tego

słuchać i inni także nie chcieli, mieli co innego do roboty.

Przybyli wreszcie na miejsce, gdzie leżał kabel

telegraficzny. Legowisko jego rozciągało się daleko na dnie

morskim, od Europy aż do Ameryki, poprzez ławice piasku, ił

morski, skaliste dna, dzikie gąszcza roślin wodnych, poprzez

całe lasy korali; prądy tam w dole zmieniały kierunki, woda

wirowała, roiło się od ryb, było ich więcej niż ptaków

lecących gromadami na południe. Panował tam ruch, plusk,

szum i świst. Gdy przykładamy do uszu dużą, pustą muszlę

morską, słyszymy jeszcze trochę tego szumu.

Przybyli do celu.

- Tu leży to zwierzę - mówiły duże ryby, a mała

powtórzyła za nimi. Patrzały na kabel, ale nie widziały, gdzie

się zaczynał ani gdzie się kończył.

Gąbki, polipy i gorgony wznosiły się z dna morskiego i

zginały się, i pochylały nad kablem tak, że chwilami go

całkiem zasłaniały, chwilami odsłaniały. Morskie jeże, ślimaki

i robaki poruszały się dookoła niego, olbrzymie pająki, które

dźwigały na sobie całą załogę pełzających stworzeń,

spacerowały dumnie wzdłuż kabla. Granatowe wałki morskie

- czy też jak się zwie to robactwo, które żre całym ciałem -

leżały i jak gdyby obwąchiwały nowe stworzenie, które

opadło na dno morza. Flądry i sztokfisze kręciły się w

wodzie, aby podsłuchiwać na wszystkie strony. Rybagwiazda,

która się zawsze zaszywa w muł i wysuwa dwie

długie macki z oczami na wierzchu, leżała i gapiła się, aby

ujrzeć, co wyniknie z tego całego zamieszania.

Kabel telegraficzny leżał bez ruchu, ale tkwiło w nim

życie i myśli; przechodziły przez niego ludzkie myśli.

- To podstępne stworzenie - powiedział wieloryb. -

Mógłby uderzyć mnie w brzuch, a to moja najsłabsza strona.

- Pozwólcie nam to zbadać - powiedział polip. - Mam

długie ramiona i giętkie palce; dotknąłem go już, a teraz

schwycę go trochę mocniej.

I wyciągnął swoje giętkie, najdłuższe ramiona w stronę

kabla, a potem otoczył go nimi.

- Nie ma skorupy - powiedział polip - nie ma skóry.

Wydaje mi się, że nigdy nie urodzi żywych dzieci.

Morski węgorz położył się wzdłuż kabla telegraficznego i

wyciągnął się, jak tylko mógł najbardziej.

- Ta rzecz jest dłuższa ode mnie - powiedział. - Ale

długość nie ma żadnego znaczenia, trzeba mieć skórę,

żołądek i giętkość.

Wieloryb, młody, silny wieloryb, opuścił się głęboko,

głębiej niż kiedykolwiek.

- Czy jesteś zwierzęciem, czy rośliną? - spytał. - Albo

może jesteś takim stworzeniem z góry, które u nas na dole

żyć nie może?

Ale kabel nie odpowiadał; to nie leży w jego zwyczaju.

Przechodziły przez niego myśli, ludzkie myśli; w ciągu jednej

sekundy przewędrowały wiele tysięcy mil z kraju do kraju.

- Czy odpowiesz mi, czy też chcesz, abym cię przegryzł?

- spytał ciekawy rekin i wszystkie inne duże ryby pytały o to

samo. - Czy odpowiesz nam, czy chcesz, abyśmy cię

przegryzły?

Kabel nie poruszył się, miał on swoje odrębne myśli, a

może mieć swoje myśli ktoś, kto jest nimi przepełniony.

"Mogą mnie przegryźć, wtedy wezmą mnie na górę i

znowu przyprowadzą do porządku, spotkało to już istoty

mojego gatunku w o wiele marniejszych niż te wodach."

I dlatego kabel nie odpowiadał, miał co innego do roboty,

telegrafował, leżał na dnie morza służbowo.

Tam na górze, na ziemi, zachodziło właśnie słońce, jak to

ludzie nazywają, wyglądało jak najczerwieńszy ogień i

wszystkie obłoki na niebie płonęły jak ogień, jeden wyglądał

wspanialej od drugiego.

- Teraz będziemy mieli czerwone oświetlenie -

powiedziały polipy - obejrzymy teraz ten przedmiot

dokładniej, o ile będzie trzeba.

- Huzia, na niego! - zawołał morski kot pokazując

wszystkie zęby.

- Huzia, na niego! - krzyczały piła, wieloryb i morski

węgorz. Rzucili się naprzód, morski kot pierwszy. Ale w

chwili gdy chciał wgryźć się w drut, piła wyciągnęła swój

miecz i uderzyła nim w tułów morskiego kota. To był; wielki

błąd, bo morski kot nie mógł już ugryźć kabla.

Na dnie morskim powstało zamieszanie; wielkie ryby i

małe ryby, wałki i ślimaki rzuciły się

na siebie, biły się, miażdżyły wzajemnie i dusiły.

Kabel leżał spokojnie i pełnił swój obowiązek, tak być

powinno.

Na górze zapadła ciemna noc, ale miliardy i miliardy

morskich stworzonek błyszczały w morzu. Raki, mniejsze od

główek szpilki, błyszczały. To bardzo dziwne, ale tak się

dzieje.

Morskie zwierzęta patrzyły na kabel telegraficzny.

- Co to za istota i czym ona nie jest?

To było pytanie.

Nagle zjawiła się stara morska krowa; ludzie nazywają

ten rodzaj istot wodnikami i wodnicami. Była to samica,

miała ogon i krótkie ramiona służące do pluskania; miała

obwisłe piersi, a we włosach sitowie i wodorosty - czym się

pyszniła.

- Kto pragnie wieści i wiedzy? - spytała. - Jestem jedyna,

która może wam ją dać. Ale za to żądam dla mnie i dla

moich bliskich wolnych pastwisk na dnie morza. Jestem taka

sama ryba jak wy, a dzięki temu, że się wyćwiczyłam, stałam

się pełzającym stworzeniem. Jestem najmądrzejsza ze

wszystkich istot morskich; wiem o wszystkim, co się tu na

dole dzieje, i o wszystkim, co się odbywa w górze. Ten

przedmiot, nad którym sobie tak łamiecie głowy, pochodzi z

góry, a wszystko, co przychodzi stamtąd, jest martwe albo

staje się martwe i bezsilne; zostawcie go, niech sobie leży.

To tylko ludzki wynalazek.

- Mnie się wydaje, że w tym się kryje coś więcej -

powiedziała mała rybka.

- Milcz, ty makrelo! - zawołała duża morska krowa.

- Pętak! - powiedziały inne ryby, a to była jeszcze

większa obraza. Morska krowa objaśniła im, że to straszydło,

które nie powiedziało ani słowa, jest jedynie wynalazkiem

suchego lądu. I wygłosiła mały odczyt o przebiegłości ludzi.

- Chcą nas opanować, dlatego jedynie żyją; zastawiają

pułapki, zwabiają nas pokarmem i chwytają na haczyk. Mają

też coś w rodzaju wielkiego sznura, myślą, że wgryziemy się

w ten sznur, tacy są głupi. Ale my nie jesteśmy tacy głupi.

Nie ruszajcie tej lichoty, i tak się rozpadnie, przemieni się w

błoto i muł. To, co przychodzi z góry, kruszy się, niszczy i nic

nie jest warte.

- Nic niewarte! - powiedziały wszystkie morskie

stworzenia i zgodziły się ze zdaniem morskiej krowy jedynie,

aby mieć jakieś zdanie.

Rybka zachowała jednak swój pogląd.

- Ten nieskończenie długi, cienki morski wąż jest może

najosobliwszą rybą w całym morzu. Takie mam przeczucie.

- Tak, najosobliwszą - powtarzamy my, ludzie, i mówimy,

bo wiemy to na pewno i jesteśmy o tym przekonani.

Bo to jest ten wielki morski wąż, o którym już tak dawno

mówiły pieśni i podania.

Poczęto go i urodzono, stworzyła go ludzka mądrość,

położono go na dnie morza, sięga od krajów wschodnich aż

do krajów zachodnich i tak samo szybko niesie wieści, jak

promienie Słońca docierają do naszej ziemi. Rośnie i rośnie,

staje się coraz potężniejszy i większy, rośnie z roku na rok,

poprzez wszystkie morza, dookoła całej ziemi, przez burzliwe

wody i przez jasne wody, tak jasne, że szyper widzi

wszystko, co się dzieje na dnie, jak gdyby płynął w

przezroczystym powietrzu, widzi roje ryb mieniących się jak

barwny fajerwerk.

Głęboko na dnie rozciąga się wąż Migdaardu;

błogosławiony gad, który opasując ziemię gryzie swój własny

ogon. Ryby i płazy uderzają weń głową, nie rozumiejąc tego,

co przychodzi z góry; jest to zwiastun ludzkości - wąż

wiadomości dobrego i złego, przepełniony ludzkimi myślami,

gadający wszystkimi językami świata, a jednocześnie

milczący, najcudowniejszy z cudów morza.

Wielki wąż morski naszych czasów.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ZUPA Z KOŁKA OD KIEŁBASY

 

I

Jakiż wspaniały był wczoraj obiad! - mówiła pewna stara,

domowa mysz do drugiej myszy, która nie była na tę ucztę

zaproszona. Siedziałam na dwudziestym pierwszym miejscu

od starego mysiego króla, a to chyba niemało! Czy mam pani

opowiedzieć, jakie podawano potrawy? Były doskonale

dobrane: spleśniały chleb, skórka od słoniny, świeca łojowa i

kiełbasa, a potem na nowo wszystko od początku. Było to

tak, jakbyśmy dostali dwa obiady. Panował uroczy nastrój i

rozmawiano wiele, zupełnie jak w gronie rodzinnym. Nic nie

pozostało na półmiskach prócz kołka, na który nadziana była

kiełbasa. Zaczęła się więc toczyć rozmowa o zupie, którą

można by z takiego kołka przyrządzić. Wszyscy słyszeli, że

taka zupa podobno istnieje, ale nikt jej nigdy nie skosztował,

a tym bardziej nie wiedział, jak się ją przyrządza.

Wzniesiono toast na cześć wynalazcy takiej zupy i

żartowano, że zasługuje on na godność prezesa ubogich. Czy

to nie dowcipne? Wtedy wstał mysi król i zapowiedział, że ta

spośród młodszych myszy, która potrafi przyrządzić

najsmaczniejszą zupę z kołka od kiełbasy, zostanie jego

żoną. I wyznaczył równy rok czasu do namysłu.

- To byłoby wcale nieźle! - powiedziała druga myszka. -

Ale jak się przyrządza taką zupę?

- Tak, jak się ją przyrządza? - pytały wszystkie myszki,

młode i stare. Każda chciała bowiem zostać królową, ale

żadna nie miała ochoty pójść w daleki świat po naukę

gotowania, choć bez tego nie sposób było się obejść! Nie

zawsze ma się ochotę opuścić ciepły kącik rodzinny, gdyż

wiadomo, że tam na świecie nie dostaje się codziennie

skórek od sera i nie codziennie wącha się słoninkę; trzeba

czasami głodować, a nawet można się narazić na pożarcie

żywcem przez kota.

Te myśli odstraszały większość myszek od wyruszenia w

świat. Znalazły się tylko cztery odważne, które zdobyły się

na podróż. Wszystkie były młode i energiczne, ale bardzo

biedne. Postanowiły udać się każda w inną stronę świata, by

spróbować, której będzie najlepiej sprzyjało szczęście. Każda

zabrała z sobą kołek od kiełbasy, żeby nie zapomnieć, w

jakim celu podróżuje; kołek służył każdej zarazem jako kij

wędrowny.

Wyruszyły z początkiem maja, a powróciły po roku

dopiero, również w maju. Wróciły jednak tylko trzy. Czwarta

nie przyszła i nie dała o sobie znaku życia. Nadszedł więc

dzień rozstrzygający.

- Tak już jest w życiu, że największą przyjemność musi

zawsze popsuć coś przykrego! - powiedział mysi król i wydał

rozkaz zaproszenia wszystkich myszy w obrębie wielu mil

wokoło. Miały się zebrać w kuchni. Trzy myszy podróżniczki

stanęły osobno rzędem, a na miejscu przeznaczonym dla

zaginionej myszy umieszczono kołek od kiełbasy spowity

krepą. Nikomu nie wolno było przemówić, dopóki te trzy nie

wypowiedziały swoich mów i dopóki król nie zdecydował, co

się potem będzie mówiło.

A teraz posłuchajmy.

II

Co widziała i czego się nauczyła w podróży pierwsza myszka

- Gdy wyruszyłam w szeroki świat - opowiadała mała

myszka - myślałam, podobnie jak wiele innych istot w moim

wieku, że pochłonęłam już całą wiedzę, a tymczasem tak

wcale nie jest: muszą przejść dni i lata, zanim się to

osiągnie. Wyruszyłam od razu na morze, wsiadłam na statek,

który żeglował na północ. Słyszałam, że kucharz okrętowy

radzi sobie jak najlepiej, ale to nie sztuka sobie radzić, gdy

ma się do rozporządzania całe połcie słoniny, beczki

solonego mięsa i mąki. Żyje się tam wspaniale, ale nie ma

okazji, żeby nauczyć się przyrządzania zupy z kołka od

kiełbasy. Żeglowaliśmy wiele dni i nocy; miałam już aż nadto

wilgoci i kołysania. Gdy przybyliśmy do celu, opuściłam

statek; było to daleko na północy.

Dziwne to uczucie wyruszyć ze swego rodzinnego kącika

płynąć okrętem i nagle znaleźć się o setki mil, daleko, w

zupełnie obcym kraju. Były tam dzikie lasy sosnowe i

brzozowe, które mocno pachniały. Nie lubię tego, zioła

wydawały tak mocną woń, że aż zaczęłam kichać;

przypomniała mi się kiełbasa. Były tam też leśne jeziora,

których wody z bliska były czyste, ale z daleka robiły

wrażenie czarnych jak atrament. Pływały po nich białe

łabędzie, które zrazu wzięłam za pianę, tak były nieruchome,

ale potem, gdy wyszły na ląd, zobaczyłam, jak fruwają i jak

chodzą, poznałam je od razu; należą do rodu gęsiego,

poznać to po ich chodzie. Nikt nie jest w stanie ukryć

własnego pochodzenia. Ja sama przebywałam z moimi

krewnymi, z leśnymi i polnymi myszkami, ale niewiele się

mogłam dowiedzieć od nich o przyrządzaniu potraw, a

przecież po to wyruszyłam za granicę. Pomysł przyrządzania

zupy z kołka od kiełbasy wydał im się tak dziwny, że

natychmiast rozgadały o tym po całym lesie, ale wszyscy

uważali go za niewykonalny. Nie mogłam więc przypuszczać,

że tutaj właśnie, i to tej samej jeszcze nocy, będę

wtajemniczona w sposoby przyrządzania tej potrawy. Była to

właśnie noc świętojańska, dlatego to zioła pachniały tak

mocno, jeziora były takie przezroczyste, jednocześnie

ciemne, i tak pięknie na tym tle wyglądały białe łabędzie. Na

skraju lasu między trzema czy czterema domami wzniesiono

duży słup wysokości głównego masztu, a na jego szczycie

wisiały wieńce i wstęgi. Dziewczęta i chłopcy tańczyli i

śpiewali wokół masztu przy dźwiękach skrzypiec jakiegoś

grajka. Było wesoło i pięknie o zachodzie słońca, w blasku

księżyca, ale ja nie brałam udziału w zabawie. Cóż ma

wspólnego mała myszka z tańcem w lesie? Siedziałam w

miękkim mchu i mocno trzymałam w łapce mój kołek.

Księżyc oświecał szczególnie jasno jedno miejsce, gdzie na

drzewie lśnił mech tak delikatny (śmiało mogę to

powiedzieć) jak futerko mysiego króla; był przy tym zielony i

miły dla oka. Nagle zjawił się orszak rozkosznych maleńkich

istotek, sięgających zaledwie moich kolan. Wyglądały jak

ludzie, ale były proporcjonalniej zbudowane. Były to elfy,

ubrane w wykwintne sukienki z płatków kwiatowych,

przystrojone w skrzydełka muszek i komarów; wcale to

niebrzydko wyglądało. Zdawało się, że czegoś szukają, nie

wiedziałam czego, wtem kilkoro z nich podeszło do mnie, a

najwytworniejszy wskazał na mój kołek od kiełbasy i

powiedział: "Oto jest właśnie to, czego nam trzeba, jaki

ostry, jaki doskonały!" Im dłużej patrzył na mój wędrowny

kij, tym bardziej się nim zachwycał.

"Pożyczyć mogę, ale nie na stałe", powiedziałam.

"Nie wolno zatrzymać!", powtórzyły chórem wszystkie,

schwyciły mój kołek i poskoczyły z nim do miejsca, w którym

mech się tak ślicznie zielenił, tu wbiły patyczek w sam

środek.

I one chciały mieć swój maszt majowy, jak ludzie, i oto

miały; był jakby dla nich stworzony. Teraz go przystrojono -

to był dopiero widok!

Małe pajączki snuły wokół niego złote nici, zawieszały

powiewne welony i chorągwie tak delikatnie utkane i tak

piękne wybielone w blasku księżyca, że aż mnie oczy bolały;

ze skrzydełek motyli brały barwy i rozsiewały je po bieli

płótna, kwiaty i diamenty błyszczały na nim jasno, nie

poznałam mego kołka. Z pewnością na całym świecie nie

było takiego masztu jak ten. Teraz dopiero zeszło się całe

duże towarzystwo elfów, były one zupełnie bez ubrania, nie

mogły być bardziej wytworne. Mnie również zaproszono, ale

kazano mi się trzymać w pewnym oddaleniu, gdyż byłam dla

nich za duża.

Rozbrzmiała muzyka podobna do dźwięku tysięcy

szklanych dzwoneczków, tak silna i dźwięczna. Zdawało mi

się, że to łabędzie śpiewają, miałam uczucie, że rozróżniam

głosy kukułek i kosa, wreszcie jakby rozśpiewał się cały las,

rozległy się głosiki dziecięce, dzwony i śpiew ptaków,

najpiękniejsze melodie na świecie - a wszystko to

rozbrzmiewało z majowego masztu elfów, w który przemienił

się mój kołek od kiełbasy. Nigdy nie przypuszczałam, że

może służyć do czegoś podobnego. Widocznie wszystko

zależy od tego, w czyim jest ręku. Byłam bardzo wzruszona i

płakałam tak, jak potrafi płakać taka mała myszka, płakałam

z czystej radości.

Noc wydawała mi się za krótka i rzeczywiście nie jest ona

o tej porze zbyt długa na północy. O świcie zerwał się

wietrzyk, powierzchnia leśnego jeziora zmarszczyła się, a

wszystkie chorągiewki i welony zatrzepotały w powietrzu;

kołyszące się domki z pajęczyny, wiszące mosty i balustrady,

czy jak tam się to wszystko nazywa, rozpostarte między

liśćmi, porwał wiatr. Sześć elfów odniosło mi z powrotem mój

kołek pytając, czy nie mam żadnego życzenia, które by

mogły spełnić. Wtedy poprosiłam, by mnie nauczyły, jak się

przyrządza zupę z kołka od kiełbasy.

"Widziałaś przecież przed chwilą, jak my to robimy -

powiedział najwytworniejszy elf i roześmiał się. - Z

trudnością poznałaś swój własny patyczek."

"Ach, więc o tym myślisz - rzekłam i zapoznałam go z

celem mojej podróży i z nadziejami, jakie pokładają we mnie

w domu. - Jaki pożytek odniesie nasz mysi król i cały naród,

jeśli im nawet opowiem o wspaniałościach, które tu

widziałam? Przecież nie będę mogła wytrząsnąć ich z kołka i

powiedzieć: "Patrzcie, oto kołek, a potem będzie zupa."

Byłaby to potrawa, która smakowałaby chyba już tylko

sytym."

Wówczas elf zanurzył swój mały paluszek w kielichu

błękitnego fiołka i powiedział: "Uważaj, teraz posmaruję twój

wędrowny kij, a kiedy powrócisz do domu i zjawisz się na

zamku twojego króla, dotknij tym kijem gorącej piersi

królewskiej, wówczas kij pokryje się żywymi, pachnącymi

fiołkami, nawet gdyby to była mroźna zima. Widzisz, teraz

masz już z czym powrócić do domu, nawet z dodatkiem."

Ale zanim mała myszka objaśniła, co to był za dodatek,

przytknęła swój kij do piersi mysiego króla i rzeczywiście z

kija wytrysnął pęk najpiękniejszych fiołków; pachniały tak

mocno, że król rozkazał myszom, które stały obok komina,

by powsadzały końce ogonków do ognia po to, żeby zapach

spalenizny stłumił woń fiołków, która była nie do

wytrzymania, nie był to bowiem rodzaj zapachu miły dla

myszy.

- A cóż to był za dodatek, ofiarowany przez elfa? - spytał

król.

- Zobaczycie - odparła myszka - to jest dopiero

niespodzianka. - Przekręciła patyk od kiełbasy i fiołki

natychmiast znikły, a potem podniosła kijek do góry niby

pałeczkę dyrygenta.

- Elf powiedział mi, że fiołki są tylko przyjemnością dla

wzroku, powonienia i dotyku, brak zaś jeszcze czegoś dla

słuchu i smaku.

Myszka poruszyła kijkiem i wówczas natychmiast rozległa

się muzyka, ale niepodobna do muzyki elfów w lesie w czasie

ich zabawy, były to raczej dźwięki, jakie się słyszy w kuchni.

To był dopiero hałas. Zrobił się ruch, jakby wiatr przeciągnął

przez wszystkie kominy. Wykipiały garnki i kociołki,

pogrzebacz uderzał o miedziany kocioł i nagle wszystko

ucichło. Słychać było tylko przytłumiony śpiew czajnika;

szumiał tak ślicznie, że nie wiadomo było, czy zaczyna, czy

też kończy się gotować. Tymczasem mały garnuszek kipiał i

duży garnek również kipiał, jeden nie zwracał uwagi na

drugiego, zupełnie jak gdyby garnki wcale nie miały rozumu.

A myszka coraz szybciej i szybciej poruszała swoją pałeczką.

Garnki szumiały, woda kipiała, pieniła się, wiatr wył i gwizdał

w kominie - huha! Było tak okropnie, że mała myszka sama

wreszcie zgubiła swój kołek.

- To była trudna do ugotowania zupa - powiedział mysi

król - a teraz jaka potrawa nastąpi?

- To już wszystko - powiedziała myszka dygając.

- Wszystko? - zawołał król. - Więc posłuchajmy, co nam

opowie następna myszka.

III

Co miała do opowiedzenia druga myszka

- Urodziłam się w bibliotece zamkowej - powiedziała

druga myszka - jak i liczni moi krewni nie mieliśmy nigdy

szczęścia, by dostać się do jadalni, nie mówiąc już o

spiżarni; dopiero w podróży i dzisiaj tutaj oto poznałam

kuchnię. Często cierpiałyśmy głód w bibliotece, ale za to

wiedzy miałyśmy pod dostatkiem. Tam to dotarła do nas

wieść o królewskiej nagrodzie, wyznaczonej dla tego, kto

potrafi ugotować zupę z kołka od kiełbasy. Wówczas to moja

stara babka przypomniała sobie rękopis, którego co prawda

nie mogła przeczytać, ale słyszała, jak inni go czytali. W

rękopisie tym było napisane: "Gdy się jest poetą, potrafi się

ugotować zupę nawet z patyka."

Spytała mnie, czy jestem poetką. Powiedziałam, że nie

mam o tym pojęcia, a wówczas ona kazała mi wywędrować

w świat i zostać poetką. Spytałam, jak można zostać poetką,

gdyż było to dla mnie tak samo trudne jak ugotowanie zupy.

Babka przeczytała w rękopisie, że do tego trzeba trzech

rzeczy: rozsądku, fantazji i uczucia. Jeśli te wszystkie cechy

posiądziesz, zostaniesz poetką i dasz sobie radę z kołkiem od

kiełbasy.

Wyruszyłam więc na zachód w szeroki świat, aby zostać

poetką.

Rozsądek jest w każdej rzeczy najpotrzebniejszy ze

wszystkiego. Wiedziałam o tym, jak również i to, że

pozostałe dwa dary nie cieszą się takim uznaniem. Udałam

się więc na poszukiwanie rozsądku. Ale gdzież mógł

mieszkać? "Udaj się do mrówki i naucz się od niej mądrości",

powiedział pewien wielki król żydowski, wiedziałam o tym z

biblioteki. Nie spoczęłam więc, dopóki nie znalazłam się w

pierwszym wielkim mrowisku. Tutaj czekałam, aż posiądę

mądrość.

Mrówki to bardzo szanowny naród. Są one uosobieniem

rozsądku. Wszystko u nich jest jak gdyby zadaniem

matematycznym. Praca i składanie jajek, powiadają, oznacza

życie dla teraźniejszości i dla przyszłości, i tym się właśnie

zajmują. Mrówki dzielą się na czyste i brudne, rangę poznaje

się po numerach, królowa mrówek jest oznaczona numerem

pierwszym i wszystko, co powie, jest słuszne; pochłonęła ona

całą mądrość, co było dla mnie rzeczą ogromnie ważną.

Mówiła tak wiele i tak mądrze, że aż wydawało mi się to

głupie. Mówiła, że jej mrowisko jest najwyższym punktem

świata, lecz tuż obok rosło drzewo, które przecież było

wyższe, o wiele wyższe; temu się nie dało zaprzeczyć i

dlatego o tym wcale się nie mówiło. Pewnego wieczoru jedna

z mrówek zabłądziła na pniu drzewa i choć nie dotarła do

korony, zawędrowała jednak znacznie dalej niż którakolwiek

inna, a kiedy zawróciła z powrotem i znalazła się w domu,

opowiedziała towarzyszkom, że istnieje coś o wiele wyższego

niż ich mrowisko. Ale mrówki uważały, że obraża całe

społeczeństwo, i skazały ją na kaganiec i wieczną samotność.

Wkrótce potem inna mrówka również dostała się na drzewo i

odbyła tę samą podróż, i uzyskała to samo doświadczenie,

ale wróciwszy mówiła o tym rozsądniej i zawile, a ponieważ

była poważaną mrówką i należała do rzędu czystych, więc

wierzono jej i po śmierci wzniesiono jej pomnik ze skorupki

od jajka, aby uczcić jej wiedzę. Widziałam - opowiadała dalej

mała myszka - że mrówki wciąż biegały, nosząc swe jajka na

plecach. Raz jedna z nich upuściła swe jajeczko i z wielkim

trudem starała się je podnieść, ale jej się nie udawało,

wówczas przybiegły dwie towarzyszki i pomagały jej z takim

wysiłkiem, że omal nie upuściły własnych jajeczek, a wtedy

przestały pomagać, bo każdy dba przede wszystkim o siebie.

A królowa orzekła, że wykazały, iż mają serce i rozum. "Te

dwie zalety wynoszą nas, mrówki, na najwyższy stopień

wśród rozumnych stworzeń. Rozum musi być zawsze górą. A

ja mam największy rozum." Stanęła na najtylniejszych

łapkach, łatwo ją można było poznać, trudno było się

pomylić, wówczas połknęłam ją. "Udaj się do mrówki i ucz

się od niej mądrości", mówiono mi, a teraz miałam samą

królową!

Udałam się z kolei do dużego drzewa, o którym już

wspominałam. Był to dąb. Miał wysoki pień, potężną koronę i

był bardzo stary. Wiedziałam, że mieszka w nim żywe

stworzenie na kształt kobiety; nazywają ją Driadą, rodzi się

wraz z drzewem i wraz z nim umiera; czytałam o tym w

bibliotece, a teraz zobaczyłam na własne oczy dąb i jego

mieszkankę. Na mój widok wydała okrzyk przerażenia, gdy

zobaczyła mnie tak blisko, bo tak jak wszystkie kobiety, bała

się bardzo myszy. Driada jednak miała więcej powodów do

obawy przede mną niż inne kobiety: mogłam przecież

przegryźć drzewo, od którego zależało jej życie.

Przemówiłam do niej serdecznie i przyjaźnie, nabrała więc

odwagi i wzięła mnie w swą delikatną dłoń. A gdy

dowiedziała się, po co wyruszyłam w świat, obiecała mi, że

może nawet tego wieczora znajdę ten jeden z dwóch

skarbów, których jeszcze szukam. Opowiedziała mi, że jej

bliskim przyjacielem jest Pantazus, że jest on tak piękny jak

bóg miłości, spoczywa często pod gęstwiną drzewa, które

tym mocniej i czulej szumi nad nimi dwojgiem; nazywa on ją

swoją Driadą, powiedziała, a drzewo swoim drzewem,

podoba mu się ten pokrętny, wspaniały, piękny dąb, korzenie

jego tak głęboko i mocno tkwią w ziemi, a pień wraz z

koroną wystrzela wysoko w powietrze i zna zarówno

szalejącą śnieżycę, ostre wichry, jak i gorący blask słońca,

które znać trzeba.

"Tak - mówiła Driada - ptaki tam w górze śpiewają i

opowiadają o dalekich, obcych krajach, a na jednej suchej

gałęzi uwił swe gniazdo bocian, bardzo to ładnie wygląda,

można też i od niego usłyszeć coś niecoś z kraju piramid.

Wszystko to podoba się ogromnie Pantazusowi, ale to mu nie

wystarcza: ja sama muszę mu opowiadać o życiu w lesie, o

tym, jak byłam jeszcze maleńka, a drzewo tak młodziutkie,

że pokrzywy mogły je przykrywać, aż do chwili obecnej, gdy

drzewo stało się takie duże i silne. Siadaj tam pod

macierzanką i uważaj, a jak przyjdzie Fantazus, znajdę

sposobność, by mu wyrwać jedno piórko ze skrzydła.

Lepszego pióra nie może sobie wymarzyć żaden poeta. To ci

wystarczy."

Zjawił się Fantazus, Driada wyrwała mu piórko, a ja

zabrałam je sobie - mówiła myszka - wymoczyłam piórko w

wodzie, aby zmiękło, ale i tak było jeszcze dość twarde do

zgryzienia. Mimo to udało mi się je połknąć. Nie jest to wcale

łatwą rzeczą wgryźć się w zawód poety. Tyle rzeczy trzeba

połykać. Miałam więc już dwie rzeczy: rozsądek i fantazję.

Trzecią spodziewałam się znaleźć w bibliotece, gdyż pewien

wielki człowiek powiedział i napisał, że istnieją powieści,

przeznaczone tylko na to, by uwalniać ludzi od zbytecznych

łez, że więc są one czymś w rodzaju gąbki, która wsysa

uczucie. Przypomniałam sobie kilka takich książeczek,

wydawały mi się zawsze wcale apetyczne, były takie

wyczytane, takie zatłuszczone, musiały przejść przez ręce

niezliczonej rzeszy czytelników.

Udałam się więc z powrotem do biblioteki i natychmiast

pożarłam całą powieść, to znaczy tylko miękkie kartki,

skórkę, czyli okładkę zostawiłam. Gdy w dodatku strawiłam

jeszcze drugą powieść, poczułam, że coś się we mnie

porusza. Zjadłam jeszcze trochę trzeciej książki i zostałam

poetką, powiedziałam to sobie samej i innym; bolała mnie

głowa, bolało mnie w środku i cierpiałam kto wie jeszcze

jakie inne bóle. Myślałam nad tym, które też opowiadania

mają związek z kołkiem od kiełbasy, i natychmiast

przypomniałam sobie rozmaite kołki. Królowa mrówek miała

niezwykły rozum; myślałam o człowieku, który włożył w usta

biały patyczek i wraz z patyczkiem stał się niewidzialny,

myślałam o tym, jak "zamienił stryjek siekierkę na kijek",

"nie kijem go, to pałką", że "kij ma dwa końce", że "w tym

sęk" jak "wbić ostatni kołek do trumny". Moje myśli krążyły

koło kołków, sęków i drągów. O tym wszystkim musiałam

tworzyć poematy, gdyż zostałam przecież poetką, i to z

takim trudem. Mogę teraz każdego dnia w tygodniu

opowiedzieć wam inną bajkę o kołku - oto moja zupa!

- Niech teraz mówi trzecia - zawołał mysi król.

- Pi, pi - zapiszczało coś w drzwiach kuchennych i mała

myszka, czwarta z rzędu, którą uważano za umarłą, wpadła

do kuchni i przewróciła owinięty w krepę kołek od kiełbasy;

biegła dniem i nocą, jechała koleją w wagonach towarowych,

nie ominęła żadnej okazji, pomimo to o mało się nie

spóźniła; przepchnęła się przez tłum, była potargana, straciła

swój kołek od kiełbasy, ale nie straciła mowy i natychmiast

zaczęła mleć jęzorem, jak gdyby tylko na nią czekano, jak

gdyby poza jej opowiadaniem nic nikogo na świecie nie

obchodziło; przybyła tak niespodziewanie, że nikt nie miał

czasu wstrzymać potoku jej wymowy, kiedy się rozgadała.

Posłuchajmy więc i my.

IV

Co miała do opowiedzenia czwarta mysz, która zabrała głos,

zanim przemówiła trzecia

- Udałam się natychmiast do największego miasta -

mówiła - nie przypominam sobie, jak się nazywało, gdyż

mam słabą pamięć do nazw. Prosto z kolei udałam się wraz

ze skonfiskowanym towarem do ratusza i tu pobiegłam

wprost do mieszkania dozorcy więzienia. Opowiadał mi o

swoich więźniach, a zwłaszcza o jednym, który mówi słowa

bez sensu, o nich z kolei mówiono i mówiono, czytano i

zapisywano dokładnie. "To wszystko jest jedną wielką zupą z

kołka od kiełbasy, ale tę zupę może więzień przypłacić

głową", powiedział dozorca. Zainteresowałam się tym

więźniem - mówiła myszka - i wśliznęłam się do jego celi;

nawet zaryglowane drzwi posiadają mysią dziurkę. Więzień

był bardzo blady, miał dużą brodę i błyszczące oczy. Lampa

filowała, ale dla ścian nie było to nowością, więc nie stawały

się bardziej czarne. Więzień rysował białe obrazki i pisał

wiersze na czarnym tle, ale ja ich nie czytałam. Zdaje się, że

się nudził. Ucieszył się z mojej wizyty. Wabił mnie do siebie

okruszynami chleba, gwizdaniem i pieszczotliwymi słowami:

tak bardzo się mną ucieszył. Nabrałam do niego zaufania i

zaprzyjaźniliśmy się. Dzielił się ze mną chlebem i wodą,

dawał mi ser i kiełbasę, odżywiałam się doskonale, a

najlepiej służyło mi, muszę się przyznać, to, że mnie dobrze

traktował. Pozwalał mi spacerować po swojej ręce i ramieniu,

wchodzić do rękawa, chować się w jego brodzie, nazywał

mnie swoją małą przyjaciółeczką, po prostu pokochałam go,

odwzajemniając jego uczucie. Zapomniałam, co mnie

wygnało w daleki świat, zapomniałam o moim kołku od

kiełbasy, spoczywającym po dziś dzień w szczelinie podłogi.

Chciałam zostać tam na zawsze; gdybym odeszła, biedny

więzień nie miałby nic, a to chyba za mało na tym świecie.

Zostałam, ale on nie został. Tak smutnie mówił do mnie po

raz ostatni! Dał mi podwójną porcję chleba i sera i posłał mi

ręką pocałunek; poszedł i nigdy nie wrócił. Nie znam jego

historii. O zupie z kołka od kiełbasy mówił dozorca, więc

poszłam do niego, choć mu nie bardzo ufałam. Wziął mnie

również w rękę, ale tylko po to, aby wsadzić do klatki, która

jest okropna i obraca się jak młynek. Biega się w niej i biega,

i nigdy nie posuwa się naprzód; i w dodatku jest się

pośmiewiskiem wszystkich.

Wnuczka dozorcy była śliczną, złotowłosą dziewczynką z

wesołymi oczami i śmiejącą się buzią. "Biedna mała

myszka!" - powiedziała, zajrzała do mojej brzydkiej klatki,

wyciągnęła żelazny haczyk, a ja wskoczyłam na okno, a

stamtąd na rynnę. Wolna, wolna! Tylko o tym mogłam

myśleć, a nie o celu mojej podróży.

Było ciemno, zapadła noc, znalazłam schronienie w starej

wieży; mieszkał tam stróż i sowa. Nie ufałam żadnemu z

nich, zwłaszcza sowie: podobna jest do kota i posiada tę

wadę, że jada myszy; ale można się omylić i ja się właśnie

omyliłam, gdyż była to szanowana, wyjątkowo wykształcona,

stara sowa wiedziała więcej od stróża, a tyle samo co ja.

Młode sowiątka o byle co awanturowały się. "Tylko nie

gotujcie zupy na kołku od kiełbasy", mówiła stara i były to

najsurowsze słowa, jakie mogła powiedzieć, bo tak bardzo

kochała swoją własną rodzinę. Nabrałam do starej sowy

takiego zaufania, że zapiszczałam ku niej ze szpary, w której

siedziałam; zaufanie to spodobało się jej, zapewniła mnie, że

się będzie mną opiekowała, żadnemu zwierzęciu nie pozwoli

mi zrobić krzywdy ani mnie zjeść, zachowa mnie dla siebie

samej, gdy będzie zima i nastaną trudności z wyżywieniem.

Sowa była we wszystkim bardzo mądra, opowiadała mi,

że stróż potrafi hukać tylko na swym rogu, który nosi u pasa.

"Wyobraża sobie, że jest sową z wieży. Myśli, że jest czymś

wielkim, a jest niczym - po prostu zupą z kołka od kiełbasy!"

Prosiłam ją, by mi dała przepis na tę zupę, wówczas

objaśniła mnie: "Zupa z kołka od kiełbasy - to tylko takie

sobie ludzkie powiedzenie; rozumieć to można rozmaicie, a

każdy sądzi, że jego objaśnienie jest najlepsze, a wszystko

to razem nic nie znaczy."

"Nic!" - krzyknęłam. Uderzyło mnie to ogromnie. Prawda

jest nie zawsze przyjemna, ale prawda jest zawsze czymś

najwyższym, to samo powiedziała stara sowa. Myślałam o

tym i doszłam do wniosku, że jeśli przyniosę coś

najwyższego, będzie to więcej niż zupa z kołka od kiełbasy.

Wówczas puściłam się w drogę, aby przybyć na czas do

domu i przynieść to najwyższe: prawdę. Myszy są przecież

wykształconym ludkiem, a król mysi góruje nad nimi. Jestem

pewna, że dla tej prawdy uczyni mnie królową.

- Twoja prawda jest kłamstwem! - zawołała mysz, która

jeszcze nie przemawiała - ja umiem przyrządzić tę zupę i

przyrządzę ją!

V

Jak przyrządza się zupę

- Ja nie podróżowałam - powiedziała trzecia myszka. -

Zostałam w kraju i to było najmądrzejsze. Nie trzeba wcale

podróżować, równie dobrze można wszystko mieć na

miejscu. Zostałam. Nie czerpałam mojej wiedzy od istot

nadprzyrodzonych, nie pożerałam jej ani nie zdobywałam w

rozmowach z sową. Doszłam do mojej mądrości jedynie

drogą własnego myślenia. Proszę mi tylko postawić garnek

na ogniu i napełnić go wodą po brzegi! Rozpalić ogień pod

garnkiem i niech się pali, dopóki woda się nie zagotuje, a

gotować się musi porządnie. Teraz wrzućcie do wody kołek.

Czy wasza królewska mysia mość zechce zanurzyć ogonek w

gotującej wodzie i mieszać! Im dłużej się miesza, tym zupa

jest esencjonalniejsza i nie kosztuje to nic. Nie trzeba

żadnych przypraw - wystarczy tylko mieszać.

- Czy nie może tego zrobić kto inny? - spytał król.

- Nie - odparła mysz. - Siła tkwi jedynie w królewskim

ogonie. Woda kipiała i syczała, król stanął przy garnku, było

to niemal że niebezpieczne, wyciągnął swój ogonek, jak to

czynią myszki, gdy chcą w piwnicy zebrać śmietanę z

powierzchni mleka i oblizać potem swoje ogonki; zaledwie

jednak wsadził ogonek w gorącą parę, zeskoczył z kuchni.

- Ma się rozumieć, że ty zostaniesz moją żoną! - zawołał.

- Z zupą poczekamy aż do naszego złotego wesela, wówczas

biedacy w moim państwie będą mieli z czego się cieszyć, a

radość ich będzie długotrwała.

Tak więc wyprawiono wesele, ale wiele myszek po

powrocie do domów mówiło:

- To przecież wcale nie zupa z kołka od kiełbasy, raczej

zupa z mysiego ogona.

To i tamto z mysich opowiadań było nawet całkiem

interesujące, uważały myszki, ale całość mogła być lepsza.

- Ja na przykład opowiedziałabym to tak a tak...

To była krytyka, która jest zawsze najmądrzejsza - po

fakcie. Historia ta obiegła cały świat. Różne były na nią

poglądy, ale ona się nie zmieniała. I tak jest najlepiej

zarówno w wielkich, jak i w małych sprawach, nawet w

sprawie zupy z kołka od kiełbasy. Tylko nie trzeba za to

oczekiwać żadnego podziękowania.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...