Skocz do zawartości

Jan Brzechwa - Dla dzieci


Gość Vampirella

Rekomendowane odpowiedzi

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Psi pazur

 

Żył sobie raz pewien Mazur.

Miał Mazur oczy jak lazur,

A zwał się Mazur Psipazur.

 

Psipazur mierzył trzy cale,

Ale w nadmiernym zapale

Wciąż wykrzykiwał zuchwale:

 

"Hej, niedołęgi i tchórze,

Który chce dostać po skórze,

Niech zjawi się tu, a nuże!"

 

Wygrażał tak raz i drugi,

A miał na swoje usługi

Zapałkę zamiast maczugi.

 

Dziewczęta się oglądały,

Chłop każdy wytrzeszczał gały,

Że Mazur, a taki mały.

 

Dzieci wołały: "Sąsiedzie,

Uważaj, bo będziesz w biedzie,

Jeszcze cię kundel przejedzie!"

 

Psipazur groził zapałką:

"Oj, dam ja po skórze śmiałkom!

Utłukę wszystkich na miałko!"

 

Roześmiał się gruby piekarz:

"Chcesz bić się, to czemu zwlekasz?

Już dłużej czekać mi nie każ!"

 

Pispazur rzekł: "Daję skok, o!"

I podskoczywszy wysoko,

Zapałką dziabnął go w oko.

 

Ukrył się potem na sośnie,

A piekarz jęknął żałośnie

I uciekł tam, gdzie pieprz rośnie.

 

Mazur zaś dalej szedł drogą,

Spotkał żołnierza. Ten srogo

Zawołał: "Straszyć chcesz? Kogo?"

 

Psipazur udał, że słucha,

Podskoczył, i krzycząc "u-ha"

Wbił mu zapałkę do ucha.

 

Zwiał żołnierz w krzaki pobliskie

Wołając z płaczliwym piskiem:

"Ugodził mnie swym pociskiem!"

 

Tu wpadł na Mazura młynarz:

"Już trochę się zapominasz,

Źle sobie, bratku, poczynasz!

 

Lecz teraz ci się dostanie!

Za twoje złe zachowanie

Potężne spuszczę ci lanie!"

 

Psipazur spojrzał z ukosa,

Podskoczył i zły jak osa

Wbił mu zapałkę do nosa.

 

Młynarz zatoczył się, kichnął,

Aż sobie szczękę wywichnął

I z jękiem do młyna czmychnął.

 

Psipazur zaś po tej scenie

Wpakował ręce w kieszenie

I odszedł dumny szalenie.

 

Na Rynku wszedł do gospody,

Gdzie siedział Wyrwidąb młody

I jadł śmietankowe lody.

 

Psipazur rzekł: "Tu użyję!

Mam w garści kij, co sam bije,

Podstawiaj do bicia szyję!"

 

Wyrwidąb zaśmiał się z cicha:

"A cóż to za stwór, u licha,

Który do ucha mi prycha?!"

 

Wstał z ławy, niedbałym ruchem

Dwa palce uniósł nad zuchem

I schował go za pazuchę.

 

"Ja ci się zaraz przysłużę!

W kurniku cię, Psipazurze,

Dam na kolację pstrej kurze!"

 

Pobiegł poprzez ścierniska,

Bo droga była niebliska,

A jeńca ręką przyciskał.

 

Gdy biegł przez most na Zarzecze,

Zawołał nagle: "Człowiecze!

Ratunku! Pali mnie! Piecze!

 

Co robisz, ty pchło, ty mucho?!

Daj spokój, bo będzie krucho!

Wszak ogień mam za pazuchą!

 

Ach, nie wierz moim przechwałkom,

Już puszczę cię, bo zapałką

Na węgiel spalisz mi ciałko!"

 

To mówiąc Wyrwidąb młody

Rzucił się z mostu do wody,

By w rzece szukać ochłody.

 

A Mazur na brzeg wyskoczył,

Ledwie podeszwy zamoczył,

I mrużąc złośliwie oczy

 

Zawołał: "Zdechlaki! Tchórze!

Który chce dostać po skórze,

Niech zjawi się tu! A nuże!"

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Psie smutki

 

Na brzegu błękitnej rzeczki

Mieszkają małe smuteczki.

Ten pierwszy jest z tego powodu,

Że nie można wchodzić do ogrodu,

Drugi - że woda nie chce być sucha,

Trzeci - że mucha wleciała do ucha,

A jeszcze, że kot musi drapać,

Że kura nie daje się złapać,

Że nie można gryzć w nogę sąsiada

I że z nieba kiełbasa nie spada,

A ostatni smuteczek jest o to,

Że człowiek jedzie, a piesek musi biec piechotą.

Lecz wystarczy pieskowi dać mleczko

I już nie ma smuteczków nad rzeczką.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Ptasi mózg

 

Dnia pewnego leśne ptaki

Przeczytały napis taki:

Tu dla mody i ozdoby

Wymieniamy ptasie dzioby!

Szlifujemy, poprawiamy

I zapłaty nie żądamy.

 

Widzą ptaki: dziupla w drzewie,

Kto w tej dziupli jest - nikt nie wie.

 

Powiedziały mądre sowy:

- Nowy dziób to kłopot nowy,

Poczekajmy z tym do zimy,

A na wiosnę - zobaczymy.

 

Słowik nie chciał zmienić dzioba:

- Mnie się właśnie mój podoba.

 

Szpak powiedział: - Po co zmiany?

Dziób mam pięknie szlifowany.

 

Rzekła pliszka: - Może są tu

Jakieś dzioby do remontu,

Do poprawek, do przeróbek,

Lecz nie mój wytworny dzióbek.

 

Gwizdnął kos: - Znam chwyt najprostszy,

Dobrze wiem, jak dziób się ostrzy.

 

Gil-żółtodziób ćwierknął: - Oby

Wszyscy mieli takie dzioby!

 

Dzięcioł milcząc w korę pukał,

Bo go raz już ktoś oszukał,

Pukał w korę i sikorę

Ostrzegł jeszcze w samą porę.

 

Z dziupli wylazł lisek rudy,

Zaklął: - Na nic wszystkie trudy!

Ptakom już nie udowodnię,

Że się trzeba nosić modnie.

Ptak ma ptasi mózg! Z tej racji

Znów zostałem bez kolacji.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Ptasie plotki

 

Usiadła zięba na dębie:

"Na pewno dziś się przeziębie!

 

Dostanę chrypki, być może,

Głos jeszcze stracę, broń Boże,

 

A koncert mam zamówiony

W najbliższą środę u wrony".

 

Jęknęły smutnie żołędzie:

"Co będzie ziębo, co będzie?

 

Leć do dzięcioła, do buka,

Niech dzięcioł ciebie opuka!"

 

Gil z tym poleciał do szpaka:

"Jest sprawa taka a taka,

 

Mówiła właśnie sikora,

Że zięba jest ciężko chora".

 

Poleciał szpak do słowika:

"Ze słów sikory wynika,

 

Że zięba już od miesiąca

Po prostu jest konająca".

 

Słowik wróblowi polecił,

By trumnę dla zięby sklecił.

 

Rzekł wróbel do drozda: "Drozdzie,

Do trumny przynieś mi gwozdzie".

 

Stąd dowiedziała się wrona,

Że zięba na pewno kona.

 

A zięba nic nie wiedziała,

Na dębie sobie siedziala,

 

Aż jej doniosły żołędzie,

Że koncert się nie odbędzie,

 

Gdyż zięba właśnie umarła

Na ciężką chorobę gardła.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Pytalski

 

Na ulicy Trybunalskiej

Mieszka sobie Staś Pytalski,

Co, gdy tylko się obudzi,

Pytaniami dręczy ludzi.

 

W którym miejscu zaczyna się kula?

Co na deser gotują dla króla?

Ile kroków jest stąd do Powiśla?

O czym myślałby stół, gdyby myślał?

Czy lenistwo na łokcie się mierzy?

Skąd wiadomo, że Jurek to Jerzy?

Kto powiedział, że kury są głupie?

Ile much może zmieścić się w zupie?

Na co łysym potrzebna łysina?

Kto indykom guziki zapina?

Skąd się biorą bruneci na świecie?

Ile ważą dwa kleksy w kajecie?

Czy się wierzy niemowie na słowo?

Czy jaskółka potrafi być krową?

 

Dziadek już od roku siedzi

I obmyśla odpowiedzi,

Babka jakiś czas myślała,

Ale wkrótce osiwiała,

Matka wpadła w stan nerwowy

I musiała zażyć bromu,

Ojciec zaś poszedł po rozum do głowy

I kiedy powróci - nie wiadomo.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Rak

 

Na półmisku leży rak,

A półmisek mówi tak:

 

Cóż to właściwie znaczy,

Panie raku?

Pan wcale mówić nie raczy,

Panie raku,

Panjest cały czerwony jak rak,

Panie raku,

Jakżeż można zaperzać się tak,

Panie raku?

Pan jest okropnie zagniewany,

Panie raku,

Pan jest w gorącej wodzie kąpany,

Panie raku!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Ręce i nogi

 

Jak wiadomo z zoologii,

Każdy koń ma cztery nogi,

Ale kto z uczonych wie

Czemu cztery, a nie dwie?

 

Struś nogami biega dwiema,

A wąż nawet jednej nie ma,

Gdyby jedną nogę miał,

Czyby szedł, czy pędził w cwał?

 

Taki kangur, rzec by można,

To istota czworonożna,

Ale gdy go puścić w ruch,

Nóg używa tylko dwóch.

 

Ma dwie nogi każdy bociek,

Ale kto z uczonych dociekł,

Czemu każdy bociek w mig

Jedną nogę chować zwykł?

 

Obliczono, że stonoga

Ma sto nóg, lecz ta nieboga

Wolniej biegłaby niż kret,

Gdyby kret piechotą szedł.

 

Kiedy ślimak rusza w drogę,

Ma podobno jedną nogę.

Czy to noga? Chyba nie.

Może ktoś pouczy mnie.

 

Małpa nie ma nóg, lecz ręce,

Obliczyłem je naprędce,

Cztery ręce ma, nie dwie,

I dlatego tak się zwie.

 

Co jest lepsze? Ręce cztery?

Cztery nogi? Będę szczery

I otwarcie wyznam wam:

Chcę mieć to, co właśnie mam.

 

Ręka prawa, ręka lewa,

Człowiek innych rąk nie miewa.

Noga lewa, prawa tuż,

No i dość, wystarczy już.

 

Mam dwie nogi i dwie ręce,

Wcale nie chciałbym mieć więcej,

Bo określa właśnie to,

Co jest co, i kto jest kto.

 

Stąd wiadomo, żem nie krowa,

Żem nie kret, nie sowa płowa,

Żem nie wąż, nie kot, nie bóbr,

Nie stonoga i nie żubr.

 

Stąd się właśnie pewność bierze,

Że nie jestem ptak ni zwierzę,

Tylko człowiek, starszy pan,

Który zwie się - Brzechwa Jan.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Rozmawiała gęś z prosięciem

 

Rozmawiała gęś z prosięciem

Bardzo głośno i z przejęciem:

 

"Smutno samej żyć na świecie,

A po drugie i po trzecie -

 

Jeśli cenisz wdzięki gęsie,

Jak najprędzej ze mną żeń się."

 

Prosię na to: "Miła gąsko,

Głowę nieco masz za wąską,

 

Trochę masz za długą szyję

I zupełnie inny ryjek.

 

Niechaj ciebie to nie rani,

Lecz jesteśmy niedobrani."

 

A gęś znowu: "Cóż, mój drogi,

Popatrz, ty masz cztery nogi,

 

Nie masz pierza, nie masz dzioba,

Ale mnie się to podoba."

 

Prosiak skłonił się uprzejmie:

"Inny tak się tym nie przejmie,

 

A ja - owszem. Bo zauważ,

Że ja chodzę, a ty fruwasz,

 

Jak dogonić zdołam ciebie,

Gdy szybować będziesz w niebie?"

 

Na to gęś odpowie znowu:

"Domowego jestem chowu,

 

Fruwam raz na sześć miesięcy,

Żeby nie tyć, i nic więcej."

 

Na to prosię znów odpowie:

"Muszę dbać o swoje zdrowie,

 

Ty się kąpiesz nieustannie,

Ty byś chciała mieszkać w wannie,

 

Ja zaś - jeśli chodzi o to -

Właśnie bardzo lubię błoto."

 

Tutaj gęś już miała dosyć.

"Nie zamierzam ciebie prosić..."

 

I dodała z żalem w głosie:

"Teraz wiem, że jesteś prosię."

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Ryby

 

Leszcz za wąsy suma szarpie.

A to śmiałość! - rzekły karpie.

 

Karpie dobre są, lecz w sosie -

Odezwały się łososie.

 

Głupie żarty - rzekła flądra.

Patrzcie, flądra jaka mądra,

Skąd u flądry rozum taki? -

Obruszyły się szczupaki.

 

Cóż za dziwne obyczaje,

Że okoniem szczupak staje? -

Mruknął sandacz. Więc sandacza

Zbeształ okoń: Pan uwłacza

Mnie i całej mej rodzinie,

Niech pan od nas precz odpłynie!

 

Rzekły śledzie: Ryby rzeczne

Są zazwyczaj niedorzeczne.

 

Każda woda im za słodka -

Przygadała śledziom płotka.

 

Karaś milczał. Tylko kilka

Jeszcze słów rzuciła kilka,

A sardynki z tej rozmowy

Potraciły całkiem głowy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Ryby, żaby i raki

 

Ryby, żaby i raki

Raz wpadły na pomysł taki,

Żeby opuścic staw, siąść pod drzewem

I zacząć zarabiać śpiewem.

No, ale cóż, kiedy ryby

Śpiewały tylko na niby,

Żaby

Na aby-aby,

A rak

Byle jak.

 

Karp wydął żałośnie skrzele:

Słuchajcie mnie przyjaciele,

Mam sposób zupełnie prosty -

Zacznijmy budować mosty!

No, ale cóż, kiedy ryby

Budowały tylko na niby,

Żaby

Na aby-aby,

A rak

Byle jak.

 

Rak tedy rzecze: Rodacy,

Musimy się wziąć do pracy,

Mam pomysł zupełnie nowy -

Zacznijmy kuć podkowy!

No, ale cóż, kiedy ryby

Kuły tylko na niby,

Żaby

Na aby-aby,

A rak

Byle jak.

 

Odezwie się więc ropucha:

Straszna u nas posucha,

Coś zróbmy, coś zaróbmy,

Trochę żywnosci kupmy!

Jest sposob, ja wam mówię,

Zacznijmy szyć obuwie!

No, ale cóż, kiedy ryby

Szyły tylko na niby,

Żaby

Na aby-aby,

A rak

Byle jak.

 

Lin wreszcie tak powiada:

Czeka nas tu zagłada,

Opuścilismy staw przeciw prawu -

Musimy wrócić do stawu.

I poszły. Lecz na ich szkodę

Ludzie spuścili wodę.

Ryby w płacz, reszta też, lecz czy łzami

Zapełni się staw? Zważcie sami,

Zwłaszcza że przecież ryby

Płakały tylko na niby,

Żaby

Na aby-aby,

A rak

Byle jak.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Rzepa i miód

 

Chwaliła się raz rzepa przed całym ogrodem,

Że jest bardzo smaczna z miodem.

Na to miód się obruszy i tak jej przygani:

A ja jestem smaczny i bez pani!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Samochwała

 

Samochwała w kącie stała

I wciąż tak opowiadała:

 

Zdolna jestem niesłychanie,

Najpiękniejsze mam ubranie,

Moja buzia tryska zdrowiem,

Jak coś powiem, to już powiem,

Jak odpowiem, to roztropnie,

W szkole mam najlepsze stopnie,

Śpiewam lepiej niż w operze,

Znakomicie muchy łapię,

Wiem, gdzie Wisła jest na mapie,

Jestem mądra, jestem zgrabna,

Wiotka, słodka i powabna,

A w dodatku daję słowo,

Mam rodzinę wyjątkową:

Tato mój do pieca sięga,

Moja mama - taka tęga,

Moja siostra - taka mała,

A ja jestem - samochwała!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Siedmiomilowe buty

 

Pojechał Michał pod Częstochowę,

Tam kupił buty siedmiomilowe.

 

Co stąpnie nogą - siedem mil trzaśnie,

Bo Michał takie buty miał właśnie.

 

Szedł pełen dumy, szedł pełen buty,

W siedmiomilowe buty obuty.

 

W piętnaście minut był już w Warszawie:

"Tutaj - powiada - dłużej zabawię!"

 

Żona spojrzała i zapłakała:

"Już nie dopędzę mego Michała."

 

Dzieci go ciągle tramwajem gonią,

A on już w Kutnie, a on już w Błoniu.

 

Wybrał się Michał z żoną do kina,

Lecz zawędrował do Radzymina.

 

Chciał starszą córkę odwiedzić w mieście,

Adres - wiadomo - Złota 30.

 

Poszedł piechotą, bo było blisko,

Trafił na Złotą, ale w Grodzisku.

 

Raz się umówił z teściem na rynku,

Zanim się spostrzegł - był w Ciechocinku.

 

Pobiegł z powrotem, myśląc, że zdąży,

I wnet się znalazł na rynku... w Łomży.

 

Chciał do Warszawy powrócić wreszcie.

Ale co chwila był w innym mieście:

 

W Kielcach, w Kaliszu, w Płocku, w Szczecinie

I w Skierniewicach, i w Koszalinie.

 

Nie mógł utrafić! Więc pod Opocznem

Jęknął żałośnie: "Tutaj odpocznę!"

 

Usiadł i spojrzał ogromnie struty

Na swoje siedmiomiliowe buty,

 

Zdjął je ze złością, do wody wrzucił

I na bosaka do domu wrócił.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Skarżypyta

 

Piotruś nie był dzisiaj w szkole,

Antek zrobił dziórę w stole,

Wanda obrus poplamiła,

Zosia szyi nie umyła,

Jurek zgubił klucz, a Wacek

Zjadł ze stołu cały placek.

- Któż się ciebie o to pyta?

- Nikt. Ja jestem skarżypyta.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Śledź i dorsz

 

Raz się kiedyś zdarzyło, że w pobliżu Helu

Przepływały dorsze dwa.

Jeden z nich rzekł: Przyjacielu,

Nasza przyjaźń serdeczna tyle lat już trwa,

Lecz żeby kogo poznać w doli i w niedoli,

Trzeba z nim zjeść beczkę soli.

 

Usłyszał te słowa śledź,

Więc do śledzia-sąsiada

Powiada:

Przyjaciela chciałbym mieć,

Chyba panu nie uchybia,

Proszę pana, przyjaźń rybia?

 

Drugi śledź samotnie siedział,

Więc skwapliwie odpowiedział:

Bardzo proszę pana śledzia!

 

A więc pięknie. Pan pozwoli,

Że wpierw zjemy beczkę soli?

 

Owszem. Tu są takie nudy,

Że jeść można sól na pudy.

 

Tedy zaraz po obiedzie

Popłynęły oba śledzie,

Wynalazły soli beczkę,

Naprzód zjadły z niej troszeczkę,

Potem więcej, coraz więcej.

Po upływie trzech miesięcy

Wypróżniły beczkę do dna,

Na to aby ich przyjaźń była niezawodna.

 

Tymczasem dorsz zawitał znowu w tamte strony,

Patrzy - a tu płynie śledź.

Dorsz roześmiał się zdziwiony:

Ależ pan jest nasolony!

 

Przyjaciela chciałem mieć,

Co to w doli i w niedoli,

Więc z nim zjadłem beczkę soli...

 

Dorsz się zaśmiał jeszcze głośniej:

Trzeba znać się na przenośni!

Jest mi pana żal prawdziwie,

Niech pan moczy się w oliwie!

 

Ośmieszony, nieszczęśliwy,

Śledź popłynął do Oliwy,

Tam się moczył miesiąc chyba,

Aż go złapał jakiś rybak.

 

Ach! Bo w życiu to najgorsze,

Kiedy śledź się wdaje z dorszem.

 

Inna wersja

 

Ach! Bo to jest rzecz najgorsza

Brać na serio słowa dorsza.

Edytowane przez Niezarejestrowany
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Śledzie po obiedzie

 

Bardzo w kuchni gniewały się śledzie,

Że nikt nie chce ich jeść po obiedzie,

Tak jak gdyby istniały powody,

Wyżej cenić owoce lub lody.

 

Przed obiadem dobry jest śledź,

A po obiedzie - cicho siedź!

 

Kucharzowi zrobiło się przykro:

Taki śledzik, czy z mleczkiem, czy z ikrą,

Przed obiadem to przysmak nie lada,

Lecz na deser się śledzi nie jada.

 

Przed obiadem dobry jest śledź,

A po obiedzie - cicho siedź!

 

Na to śledzie: To pan niech się biedzi,

Niech ukręci pan lody ze śledzi,

Bo nie w smak nam są takie zwyczaje,

Że się śledzi na deser nie daje.

 

Przed obiadem dobry jest śledź,

A po obiedzie - cicho siedź?

 

Kucharz słuchał milczący i blady,

Tegoż dnia jeszcze odszedł z posady,

Nawet nie chciał zgotować kolacji,

Bo, doprawdy, czyż śledź nie ma racji?

 

Przed obiadem dobry jest śledź,

A po obiedzie - cicho siedź!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Ślimak

 

"Mój ślimaku, pokaż rożki,

Dam ci sera na pierożki."

 

Ale ślimak się opiera:

"Nie chcę sera, nie jem sera!"

 

"Pokaż rożki, mój ślimaku,

Dam ci za to garstkę maku."

 

Ślimak chowa się w skorupie.

"Głupie żarty, bardzo głupie."

 

"Pokaż rożki, mój kochany,

Dam ci za to łyk śmietany."

 

Ślimak gniewa się i złości:

"Powiedziałem chyba dość ci!"

 

Ale żona, jak to żona,

Nic jej nigdy nie przekona,

 

Dalej męczy: "Pokaż rożki,

Dam ci za to krawat w groszki."

 

Ślimak całkiem już znudzony

Rzecze: "Dość mam takiej żony,

 

Życie z tobą się ślimaczy,

Muszę zacząć żyć inaczej!"

 

I nie mówiąc nic nikomu,

Po kryjomu wyszedł z domu.

 

Lecz wyjść z domu dla ślimaka

To jest rzecz nie byle jaka.

 

Ślimak pełznie środkiem parku,

A dom wisi mu na karku,

 

A z okienka patrzy żona

I wciąż woła niestrudzona:

 

"Pokaż rożki, pokaż rożki,

Dam wi wełny na pończoszki!"

 

Ślimak jęknął i oniemiał,

Tupnął nogą, której nie miał,

 

Po czym schował się w skorupie

I do dziś ze złości tupie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Smok

 

Na Wawelu, proszę pana,

Mieszkał smok, co zawsze z rana

Zjadał prosię lub barana.

 

Przy obiedzie smok połykał

Cztery kury lub indyka,

Nadto krowę albo byka.

 

Nagle raz, przy Wielkim Piątku,

Krzyknął: "Coś tu nie w porządku!"

Poczuł wielki ból w żołądku,

 

Potem spuchła mu wątroba,

Dwa migdały, płuca oba,

Jak choroba, to choroba!

 

Smok pomyślał: "Proszę, proszę,

Nie mam zdrowia za dwa grosze,

Czas już zostać mi jaroszem."

 

I smok biedny od tej pory,

By oczyścić krew i pory,

Jadał marchew, jadał*pory,

 

Groch, selery i kapustę,

Wszystko z wody i nietłuste,

Żeby kiszki były puste.

 

Tak za roczkiem mijał roczek,

Smok nasz stał się jak wymoczek,

Wprost nie smok, lecz zwykły smoczek.

 

Odtąd każda mądra niania

Dziecku daje go do ssania.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Sójka

 

Wybiera się sójka za morze,

Ale wybrać się nie może.

 

Trudno jest się rozstać z krajem,

A ja właśnie się rozstaję.

 

Poleciała więc na kresy

Pozałatwiać interesy.

 

Odwiedziła najpierw Szczecin,

Bo tam miała dwoje dzieci,

W Kielcach była dwa tygodnie,

Żeby wyspać się wygodnie,

Jedną noc spędziła w Gdyni

U znajomej gospodyni,

Wpadła także do Pułtuska,

Żeby w Narwi się popluskać,

A z Pułtuska do Torunia,

Gdzie mieszkała jej ciotunia.

Po ciotuni jeszcze sójka

Odwiedziła w Gnieźnie wujka,

Potem matkę, ojca, syna

I kuzyna z Krotoszyna.

Pożegnała się z rodziną,

A tymczasem rok upłynął.

 

Znów wybiera się za morze,

Ale wybrać się nie może.

 

Myśli sobie: Nie zaszkodzi

Po zakupy wpaść do Łodzi.

Kupowała w Łodzi jaja,

Targowała się do maja,

Poleciała do Pabianic,

Dała dziesięć groszy za nic,

A że już nie miała więcej,

Więc siedziała pięć miesięcy.

 

Teraz - rzekła - czas za morze!

Ale wybrać się nie może.

 

Posiedziała w Częstochowie,

W Jędrzejowie i w Miechowie,

Odwiedziła Katowice [Mysłowice],

Cieszyn, Trzyniec, Wadowice,

Potem jeszcze z lotu ptaka

Obejrzała miasto Kraka:

Wawel, Kopiec, Sukiennice,

Piękne place i ulice.

Jeszcze wpadnę do Rogowa,

Wtedy będę już gotowa.

Przesiedziała tam do września,

Bo ją prosił o to chrześniak.

Odwiedziła w Gdańsku stryja,

A tu trzeci rok już mija.

 

Znów wybiera się za morze,

Ale wybrać się nie może.

 

Trzeba lecieć do Warszawy,

Pozałatwiać wszystkie sprawy,

Paszport, wizy i dewizy,

Kupić kufry i walizy.

Poleciała, lecz pod Grójcem

Znów się żal zrobiło sójce.

Nic nie stracę, gdy w Warszawie

Dłużej dzień czy dwa zabawię.

Zabawiła tydzień cały,

Miesiąc, kwartał, trzy kwartały,

Gdy już rok przebyła w mieście,

Pomyślała sobie wreszcie:

Kto chce zwiedzać obce kraje,

Niechaj zwiedza. Ja - zostaję.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Sól

 

- Mam dla pana bajkę.

- Nową?

- Całkiem nową, daję słowo.

 

Był raz sobie pewien król.

Król pieniędzy dużo zebrał

I powiedział: - Kupię sól,

Nie chcę złota ani srebra.

 

Cóż jest ziemny metal wart?

Ja chcę ulżyć ludzkiej doli.

Proszę państwa, to nie żart,

Kupię soli, dużo soli.

 

Sól zastąpić może śnieg,

Sól do potraw ludziom służy,

Kupię soli, jakem rzekł,

I nie będę zwlekał dłużej.

 

Wnet się zaczął soli skup

Nie widziany do tej pory,

Sprowadzono z solnych żup

Pełne wory do komory.

 

Obok wora stanął wór

I wciąż nowe przywożono,

Przywożono z dolin, z gór,

Choć za sól płacono słono.

 

Kiedy był już pełny skład,

A król zasiadł do obiadu,

Nagle deszcz ulewny spadł,

Woda wdarła się do składu.

 

Rozpuściła całą sól

I do morza odpłynęła.

Długo płakał stary król

Nad zagładą swego dzieła.

 

Strumień słonych jego łez

Pochłonęła woda słona -

I tu był królestwa kres.

I tu bajka już skończona.

 

- O przepraszam! Pan pozwoli...

Przecież brak tej bajce soli!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Sowa

Na południe od Rogowa

Mieszka w leśnej dziupli sowa,

Która całą noc, do rana,

Tkwi nad książką, zaczytana.

Nie podoba się to sroce:

"Pani czyta całe noce,

Zamiast się pokrzepić drzemką,

Pani czyta wciąż po ciemku.

Czyta się, gdy światło świeci,

To zły przykład jest dla dzieci!"

 

Ale sowa, mądry ptak,

Odpowiada na to tak:

"U-hu, u-hu, u-hu,

Nie brzęcz mi przy uchu,

Jestem sowa płowa,

Sowa mądra głowa,

Badam dzieje pól i łąk,

Jeszcze mam czterdzieści ksiąg".

 

Dzięcioł, znany weterynarz,

Rzekł: "Ty sobie zle poczynasz,

To niezdrowo, daję słowo,

To niezdrowo, moja sowo,

Dawno przecież zapadł zmrok,

Strasznie sobie psujesz wzrok,

Jak oślepniesz - będzie bieda,

Nikt ci nowych oczu nie da,

Nie pomoże i poradnia,

Czytać chcesz, to czytaj za dnia!"

 

Ale sowa, mądry ptak,

Odpowiada na to tak:

"U-hu, u-hu, u-hu,

Zmiataj, łapiduchu,

Jestem sowa płowa,

Sowa mądra głowa,

Trudno, niech się ściemnia w krąg,

Jeszcze mam czterdzieści ksiąg".

 

Na południe od Rogowa

Mieszka w leśnej dziupli sowa.

Wzrok straciła całkowicie,

Zmarnowała sobie życie;

Kiedy sroka leci w pole,

Pyta: "Czy to ty, dzięciole?"

Kiedy dzięcioł mknie wysoko,

Woła: "Dokąd lecisz, sroko?"

Przeczytała ksiąg czterdzieści,

Dowiedziała się z ich treści,

Że kto czyta, gdy jest mrok,

Może łatwo stracić wzrok.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Śpioch

 

Żył sobie raz chłop na świecie,

Mieszkał w smorgońskim powiecie,

A zwał się Drzemalski Roch,

Największy pod słońcem śpioch.

 

Kto inny sieje i orze,

A on się wyspać nie może.

Od świtu śpi aż po świat:

Po prostu hańba i wstyd.

 

Powiada doń żona: "Rochu,

Zagrzałam ci miskę grochu."

Roch mlasnął, zasnął i śni

Przez nowych czternaście dni.

 

Przychodzi świekra i woła:

"Wstań, Rochu, idź do kościoła!"

A Roch pierzynę - hyc!

I śpi jakby nigdy nic.

 

Przyjechał starosta z miasta,

Powiada: "Wstawaj i basta!"

Roch na to: "Nie mogę wstać,

Bo bardzo chce mi się spać."

 

Aż śmierć się zbliża po trochu.

"No, wstawaj - powiada - Rochu,

Najwyższy na ciebie czas,

Byś wreszcie z barłogu zlazł."

 

Rochowa snadź Rocha kocha,

Chce sobą zasłonić Rocha.

Dzieciaki za matką w szloch:

"Nasz tato, nasz Roch, nasz śpioch!"

 

A chłop uprzejmie śmierć wita:

"Wyśpię się wreszcie do syta!"

I zasnął na zawsze Roch,

Największy pod słońcem śpioch.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Sroka

 

Siedzi sroka na żerdzi

I twierdzi,

 

Że cukier jest słony,

Że mrówka jest większa od wrony,

Że woda w morzu jest sucha,

Że wół jest lżejszy niż mucha,

Że mleko jest czerwone,

Że żmija gryzie ogonem,

Że raki rosną na dębie,

Że kowal ogień ma w gębie,

Że najlepiej fruwają krowy,

Że najładniej śpiewają sowy,

Że bocian ma dziób zamiast głowy,

Że lód jest gorący,

Że ryby się pasą na łące,

Że trawa jest blaszana,

Że noc zaczyna się z rana,

 

Ale nikt tego wszystkiego nie słucha,

Bo wiadomo, że sroka jest kłamczucha.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Stonoga

 

Mieszkała stonoga pod Biała,

Bo tak się jej podobało.

Raz przychodzi liścik mały

Do stonogi,

Że proszona jest do Białej

Na pierogi.

Ucieszyło to stonogę,

Więc ruszyła szybko w drogę.

 

Nim zdążyła dojść do Białej,

Nogi jej się poplątały:

Lewa z prawą, przednia z tylną,

Każdej nodze bardzo pilno,

Szósta zdążyć chce za siódmą,

Ale siódmej iść za trudno,

No, bo przed nią stoi ósma,

Która właśnie jakiś guz ma.

 

Chciała minąć jedenastą,

Poplątała się z piętnastą,

A ta znów z dwudziestą piątą,

Trzydziesta z dziewięćdziesiątą,

A druga z czterdziestą czwartą,

Choć wcale nie było warto.

 

Stanęła stonoga wśród drogi,

Rozplątać chce sobie nogi;

A w Białej stygną pierogi!

 

Rozplątała pierwszą, drugą,

Z trzecią trwało bardzo długo,

Zanim doszła do trzydziestej,

Zapomniała o dwudziestej,

Przy czterdziestej już się krząta,

No, a gdzie jest pięćdziesiąta?

Sześćdziesiątą nogę beszta:

Prędzej, prędzej! A gdzie reszta?

 

To wszystko tak długo trwało,

Że przez ten czas całą Białą

Przemalowano na zielono,

A do Zielonej stonogi nie proszono.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Stryjek

 

Miał stryjek pod Gródkiem

Chałupę z ogródkiem.

Dużo z tym zachodu,

Dosyć mam ogrodu!

I wszystko, co miał, to

Zamienił na auto.

Zyskał wiele-mało,

Dobrze mu się działo.

 

Jeździł autem tydzień,

Kiepsko jakoś idzie.

Dużo z tym zachodu,

Nie chcę samochodu,

Zrobię znów zamianę,

Lepszą rzecz dostanę.

Dostał krowę białą,

Dobrze mu się działo.

 

Wypił wiadro mleka,

Ale znów narzeka:

Mam ja krowę białą,

Za to mleka mało.

Chętnie ją zamienię

Na radio w tej cenie.

No i oddał rad ją,

Biorąc w zamian radio.

Zyskał wiele-mało,

Dobrze mu się działo.

 

Lecz radio, jak wiecie,

Bardzo trzeszczy w lecie...

Stryjek myśli sobie:

Ano wiem, co zrobię,

Pudło to zamienię

Na żywe stworzenie.

Mieszkał chłop przy szosie,

Dał za radio prosię.

Chętnie wziął je stryjek,

Pocałował w ryjek:

Jak nastanie bieda,

To się prosię sprzeda.

 

Poszedł stryjek lasem,

Przyśpiewując basem,

Dźwiga swoje prosię:

Wolę pozbyć go się,

Mdleją ręce obie,

Więc najlepiej zrobię,

Jeśli to stworzenie

Znów na coś zamienię.

 

Siedział drwal pod lasem

Z siekierką za pasem.

Stryjek tedy rzecze:

Posłuchaj, człowiecze,

Otóż sprawa taka -

Ja ci dam prosiaka,

Ty siekierkę daj mi,

Zyskam coś przynajmniej.

Zyskał wiele-mało,

Dobrze mu się działo.

 

Poszedł stryjek lasem

Z siekierką za pasem.

Myśli poniewczasie:

Na coż ona zda się?

Jak spadnie na nogę,

Stracić nogę mogę!

Więc zamienił stryjek

Siekierkę na kijek.

Zyskał wiele-mało,

Dobrze mu się działo,

Bo dostał po dziadku

Cztery domy w spadku.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Sum

 

Mieszkał w Wiśle sum wąsaty,

Znakomity matematyk.

 

Krzyczał więc na całe skrzele:

Do mnie, młodzi przyjaciele!

 

W dni powszednie i w niedziele

Na życzenie mnożę, dzielę,

 

Odejmuję i dodaję

I pomyłek nie uznję!

 

Każdy mógł więc przyjść do suma

I zapytać: jaka suma?

 

A sum jeden w całej Wiśle

Odpowiadał na to ściśle.

 

Znała suma cała rzeka,

Więc raz przybył lin z daleka

 

I powiada: Drogi panie,

Ja dla pana mam zadanie,

 

Jeśli pan tak liczyć umie,

Niech pan powie, panie sumie,

 

Czy pan zdoła w swym pojęciu,

Odjąć zero do dziesięciu?

 

Sum uśmiechnął się z przekąsem,

Liczy, liczy coś pod wąsem,

 

Wąs sumiasty jak u suma,

A sum duma, duma, duma.

 

To dopiero mam z tym biedę -

Może dziesięć? Może jeden?

 

Upłynęły dwie godziny,

Sum z wysiłku jest już siny.

 

Myśli, myśli: To dopiero!

Od dziesięciu odjąć zero?

 

Żebym miał przynajmniej kredę!

Zaraz, zaraz... Wiem już... Jeden!

 

Nie! Nie jeden. Dziesięć chyba...

Ach, ten lin! To wstrętna ryba!

 

A lin szydzi: Panie sumie,

W sumie pan niewiele umie!

 

Sum ze wstydu schnie i chudnie,

Już mu liczyć coraz trudniej,

 

A tu minął wieczór cały,

Wszystkie ryby się pospały

 

I nastało znów południe,

A sum chudnie, chudnie, chudnie...

 

I nim dni minęło kilka,

Stał się chudy niczym kilka.

 

Więc opuścił wody słodkie

I za żonę pojął szprotkę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Szelmostwa lisa Witalisa

 

I

 

Znano różne w świecie lisy:

Był więc lis Ancymon Łysy;

 

Pospolity lisek rudy,

Pełen sprytu i obłudy;

Lis niebieski - wielka sknera;

Zezowaty lis - przechera;

 

Czarny lisek ogoniasty;

Lis Patrycy Jedenasty;

Srebrny lis niezwykle szczwany;

Lis Mikita spod Oszmiany;

 

Lis Telesfor farbowany,

Niebezpieczny i zawzięty;

 

Lis Wincenty, lis Walenty,

 

Lecz nie było w świecie lisa

Ponad lisa Witalisa.

 

Miał Witalis taki ogon,

Że nie było wprost nikogo,

Kto nie stanąłby zdumiony:

Taki ogon nad ogony!

I falisty, i puszysty,

 

I niezwykle zamaszysty,

I ruchliwy na kształt kity -

Niezrównany, znakomity!

 

Gdy Witalis kroczył drogą,

Wpierw widziano jego ogon,

Co jak ruda chmura zwisa,

A dopiero potem - lisa.

 

Gdy się lis pogrążył we śnie,

Dziesięć ptaków jednocześnie

W tym ogonie wiło gniazda,

Niosło jajka, potem - jazda!

Lis się budził niespodzianie

I - jadł ptaszki na śniadanie.

 

Gdy Witalis przed wieczorem

Kucnął sobie nad jeziorem

I potrząsnął swym ogonem,

Wszystkie rybki, zachwycone,

Wypływały bardzo prędko

Za ogonem jak za wędką:

Lis je w sosie wyśmienitym

Jadł na obiad z apetytem.

 

Był Witalis maści rudej,

Niezbyt gruby, niezbyt chudy,

Miał na prawym oku bielmo

I był szelmą. Strasznym szelmą!

 

Miał rozumu za dziesięciu,

Toteż w każdym przedsięwzięciu

Wprawiał w podziw swoim sprytem,

Wyrobieniem znkomitym,

Orientacją doskonałą

I dowcipem, jakich mało!

A miał w sobie tyle dumy,

Jakby wszystkie zjadł rozumy.

 

II

 

Jest na wschodzie miasto Łomża.

Gdy na wschód się dalej zdąża,

Las wyrasta na bezkresie,

Ciemny wąwóz jest w tym lesie,

W tym wąwozie lis miał jamę,

A w tej jamie - dziwy same.

 

Więc lusterko posrebrzane,

Które z tego było znane,

Że gdy czyhał ktoś na lisa,

Powstawała na nim rysa.

 

Prócz lusterka miał pudełko,

Dokąd zajrzeć mógł przez szkiełko,

By ustalić w sposób łatwy,

Gdzie zimują kuropatwy

Lub na skraju jakiej łączki

Zabawiają się zajączki.

 

Miał prócz tego srebrną misę

Z ozdobami i napisem:

"Misa lisa Witalisa."

Zawsze pełna była misa

I nic z niej nie ubywało,

Choć Witalis jadł niemało.

 

Miał ponadto złoty grzebień,

Bowiem bardzo dbał o siebie,

I grzebieniem tym starannie

Czesał ogon nieustannie:

Rozczesywał raz i wtóry

Z góry na dół i do góry,

I raz jeszcze, i na nowo

Rozczesywał - daję słowo!

Był Witalis rodem z Polski,

Lecz kapelusz miał tyrolski,

W którym było mu do twarzy,

Choć wyglądał nieco starzej.

 

III

 

Raz posłyszał, że niedĄwiedzie

Są w tym roku w wielkiej biedzie,

Więc nie tracąc chwili czasu,

Żwawo udał się do lasu.

 

Przyszedł grzeczny, miły, gładki:

- Cóż, robaczki? Cóż, niedĄwiadki?

Krucho z wami? Chodzą gadki,

Że bezmięsne już obiadki

Jeść musicie! Ziółka, kwiatki,

Trawki, listki i sałatki!

Chodzą gadki, że za miedzą

Dwa zajączki małe siedzą,

 

Które was za chwilę zjedzą!

Wstyd mi za was! Gdy posucha,

NiedĄwiedĄ tylko w łapy dmucha.

Gdzie popatrzeć - chuderlaki!

Przykry mi jest widok taki!

Fe! Doprawdy, nie wypada,

Lepiej, gdy potrzebna rada,

Przyjść po radę do sąsiada.

 

Zawstydziły się niedĄwiedzie:

- Źle się nam ostatnio wiedzie,

PoradĄ, poradĄ nam, sąsiedzie,

Powiedz, lisie Witalisie,

Jakie jest twe widzimisię?

Lis przyczesał sobie ogon

I powiedział z miną srogą:

- ChodĄcie ze mną! Znam zagrodę,

W której są prosięta młode.

 

Jest was pięciu i dla pięciu

Będzie dzisiaj po prosięciu!

 

Ucieszyły się niedĄwiedzie:

- ProwadĄ, prowadĄ nas, sąsiedzie!

 

Poszli razem leśną drogą.

Sam Witalis, prężąc ogon,

Uroczyście szedł na przedzie.

A za lisem w ślad - niedĄwiedzie:

Cztery stare, jeden młody.

Poszli nocą do zagrody,

Lis obejrzał parkan, chatkę

I pociągnął za kołatkę.

- Któż to straszy dzieci nocą?

Kto przychodzi tu i po co?

 

- To Witalis - lis odrzecze. -

Proszę, otwórz mi, człowiecze,

Z chlewu zabrać chcę prosiaki,

Bo mam dziś apetyt taki.

 

Po tych słowach lis dał nurka,

A tymczasem od podwórka

Psów zjawiła się gromada.

Każdy szczeka i ujada,

Każdy groĄnie zęby szczerzy,

Każdy gryzie, gdzie należy,

Aż niedĄwiedzie, pełne trwogi,

Powiedziały sobie: - W nogi!

Ratuj, lisie Witalisie!

Ale psom aż w ślepiach skrzy się

I popadły w ferwor taki,

Że fruwały tylko kłaki.

 

Lis tymczasem, sunąc boczkiem,

Wbiegł przez furtkę drobnym kroczkiem,

Po szelmowsku mrugnął oczkiem,

Wszedł ostrożnie od kurnika,

Porwał kaczkę, gęś, indyka,

Trzy kurczaki i perliczkę,

Związał wszystko to rzemyczkiem

I, nie tracąc chwili czasu,

Pobiegł z łupem swym do lasu.

 

A niedĄwiedzie, nieszczęśliwe,

Pogryzione, na wpół żywe,

Kulejące, głodne, chore,

Odszukały lisią norę.

 

- Przydybaliśmy cię, rybko!

Dosyć żartów! WyłaĄ szybko,

WyłaĄ, lisie Witalisie!

 

Lis Witalis już - po rysie

Na lusterku - poznał snadnie,

Że nań gniew niedĄwiedzi spadnie.

Widząc, że mu coś zagraża,

Lis ukazał się w bandażach,

W plastrach, szmatach i gałganach:

- Spójrzcie, cały jestem w ranach!

Ogon strasznie mam zwichnięty,

Pokąsane wszystkie pięty:

Narażałem własne życie,

By was bronić należycie.

Wojna była nie na żarty,

Psy walczyły jak lamparty,

W sposób groĄny i zażarty.

Lecz wyjawić mogę skromnie,

Że daleko im jest do mnie:

Gdym wyskoczył zza chałupy,

Padły pierwsze cztery trupy,

Jeden pies już po minucie

W przerażeniu wielkim uciekł,

Drugi chciał go wziąć w obronę,

Więc zabiłem go ogonem.

Cztery dalsze, poranione,

Położyły się pod płotem

I skonały wkrótce potem,

A jedynie niedobitki

Was napadły w sposób brzydki.

Cóż, dostaliście po skórze.

A dlaczego? Boście tchórze!

Zawstyczyło to niedĄwiedzi,

Brak im byłoodpowiedzi,

Więc nie żaląc się nikomu

Poszły głodne spać do domu.

- Żegnal, lisie Witalisie!

 

Spać lisowi ani śni się!

Do swej jamy szybko wrócił,

Zdjął bandaże, plastry zrzucił,

Zerknął w lustro z miną błogą

I przyczesał sobie ogon.

 

Potem przyniósł chrustu wiązkę,

Żeby upiec sobie gąskę.

Gąska taka była wściekła,

Że na ogniu raka spiekła,

Lecz z natury była miła,

Więc się pięknie zrumieniła

I Witalis porcję tłustą

Zjadł z jabłkami i kapustą.

 

IV

 

W czas zimoej chłodnej pory

Wyszedł lis ze swojej nory:

- Do mnie, wszystkie głodomory,

Do mnie, z lasów, z kniei, z chaszczy!

Mam ja coś dla każdej paszczy!

Kto nie dojadł, ten się naje!

Znam zwierzęce obyczaje,

Znam zwierzęce apetyty

I mam pomysł znakomity,

Żeby każdy z was był syty.

 

Zewsząd zbiegły się zwierzęta,

Bo dla zwierząt to przynęta,

Pokąd iskra życia tli się.

- Gadaj, lisie Witalisie,

Przybywamy całą zgrają,

Bo nam kiszki marsza grają.

Opowiadaj, lisie, ściśle

O niezwykłym swym pomyśle!

 

Lis tych słów uważnie słuchał,

Po czym rzekł zdejmując z ucha

Swój kapelusz zawadiacki:

- Umiem piec ze śniegu placki.

Mam do tego obok, w lasku,

Piec własnego wynalazku.

Kto dostarczy kupę śniegu

I dorzuci mi do tego

Połeć sadła lub słoniny,

Ten w niespełna pół godziny

Prosto z pieca na śniadanie

Placków tłustych niesłychanie

Pełny taki wór dostanie.

 

Mówiąc to potrząsnął worem,

Że aż z wora nad otworem

Buchnął, mile łechcąc w chrapach,

Pieczonego ciasta zapach.

Zaś Witalis prawił dalej:

 

- Mnie bynajmniej się nie pali,

Takie placki stale jadam,

Ale sobie trud ten zadam,

By wyżywić was do wiosny,

Bo wasz wygląd jest żałosny.

 

Co za placki! Szkoda gadać!

Mógłbym tydzień opowiadać

O ich cudnym aromacie,

O ich smaku! Otóż macie.

 

Z tymi słowy wyjął z wora

Placków tuzin czy póltora

I sam zjadł je z apetytem,

Pomlaskując sobie przy tym.

 

Po szelmowskim tym popisie

Padły głosy: - Witalisie,

Co się zjadło, to przepadło,

Dostarczymy śnieg i sadło,

Uczta będzie wyśmienita,

Chcemy najeść się do syta,

Chcemy placki mieć - i kwira!

 

Lis przyczesał sobie ogon:

- Placki jutro być już mogą.

 

Więc nazajutrz bardzo wcześnie,

Gdy las tonął jeszcze we śnie,

Tłumy zwierząt szły w szeregu,

Wlokąc całe góry sniegu,

A do tego jeszcze sadło -

Tyle, ile go przypadło.

 

Lis już stał przed swoją norą.

Spojrzał: owszem, sadła sporo!

Pełen werwy i ochoty

Wziął się zaraz do roboty,

Zdjął kapelusz, duchem skoczył,

Z pięćset snieżnych kul utoczył,

Każdą spłaszczył szybkim ruchem,

Tak jak robi się z racuchem,

Schwycił sadło i rzetelnie

Wysmarował nim patelnię;

 

I choć jest to rzecz kobieca,

Placki wkładać jąl do pieca.

 

Z pieca wnet buchnęłą para,

A Witalis już się stara,

Już dorzuca nowe placki,

Taki z niego kucharz chwacki.

 

Przyglądają się zwierzęta,

Pilnie chodzą mu po piętach,

Wprost doczekać się nie mogą!

A Witalis pręży ogon,

Zda się, wącha cudny zapach,

Aż zwierzętom kręci w chrapach,

Aż zwierzętom skręca kiszki.

A Witalis zbiera szyszki

I do ognia je dorzuca,

Krąży, krząta się, przykuca.

- Sadła jeszcze! Sadła! Prędzej!

No, bo placki wam uwędzę!

 

Po upływie pól godziny,

NiewyraĄne strojąc miny,

Z pieca wyjął lis patelnię

I do zwierząt rzekł bezczelnie:

- A to dziwna jest przygoda!

proszę, spójrzcie, sama woda!

Z takim śniegiem trudu szkoda:

Rozpuszczony, mokry, sypki -

Mogłyby w nim pływać rybki!

A mówiłem, że to nie to!

Śnieg powinien być jak beton -

Zamarznięty i w kawałkach.

Taki właśnie jest w Suwałkach,

W Augustowie, w Ostrołęce...

A to co! Umywam ręce!

Poszło całe wasze sadło,

Tyle pracy mej przepadło!

Nie nabiorę się powtórnie,

Mam was dosyć, boście durnie!

 

Zawstydziły się zwierzęta.

Racja! Nikt z nich nie pamiętał,

Że przed samym świtem jeszcze

Padał śnieg zmieszany z deszczem.

A śnieg z deszczem jest wodnisty -

Fakt dla wszystkich oczywisty.

 

Na nic całe przedsięwzięcie!

 

Lis wykręcił się na pięcie,

Spuścił ogon na znak smutku

I do nory powolutku

Poszedł, by się zamknąć w norze,

Bo był w bardzo złym humorze.

 

Lecz gdy już odeszli goście,

Wtedy z pieca jak najprościej

Wyjął sadło, włożył w garnki,

Garnki schował do spiżarki,

Po czym, dumny z tego zysku,

Krzyknął: - Brawo, Witalisku!

 

V

 

Jak co rok w Zielone Święta

Zgromadziły się zwierzęta

Dla obioru prezydenta.

 

Jest to taka ważna sprawa,

Że zwierzęce wszystkie prawa

Dzień ten czynią dniem przymierza:

Zwierz na zwierza nie uderza,

Gęś jest pewna swego pierza,

Pies nie czai się na jeża,

Owca może wyjść ze stada -

Nikt nikogo nie napada.

Kot nie drapie, wilk nie zjada,

Nawet zając, choć ma pierta,

Z odległości kilometra

Obserwuje te wybory,

Nawet mysz wychodzi z nory,

Nawet tchórz ze strachu chory

Na wybory śpieszy żwawo,

Bo mu wolno. Bo ma prawo.

 

Lis Witalis, wielki szelma,

Łypie białkiem swego bielma,

Pręży ogon znakomity,

Zwisający na kształt kity,

I w tyrolskim kapeluszu

Krąży pełen animuszu.

 

Tu do wilka się przymili

I coś szepnie, tam po chwili

Do niedĄwiedzia chyłkiem sunie,

Jakieś słówko rzuci kunie,

Chytrze mrugnie do jelenia,

Jeża muśnie od niechcenia,

Mysz ogonem połaskocze,

Mimochodem, Bóg wie o czym,

Porozmawia chwilkę z rysiem.

- Świetnie, lisie Witalisie!

 

Wszyscy myślą: "A to szelma!

Jakiś w tym, widocznie, cel ma"

 

Już najstarszy wilk buławą

Machnął w lewo, machnął w prawo;

Takie jest zwierzęce prawo.

 

Już wybory rozpoczęta -

Któż zostanie prezydentem?

 

Lis spryciarzem był bezsprzecznie,

Więc o głos poprosił grzecznie,

Wszedł na pień i w słowach kilku

Tak powiedział:

- Zacny wilku,

I wy, wszyscy tu zebrani,

Tak przeze mnie szanowani,

Albo mówiąc wprost - zwierzęta!

Macie wybrać prezydenta.

Czyż jest ktoś, kto nie pamięta

Zasług lisa Witalisa?

W pięciu tomach ich nie spisać!

Otóż ja przed wielu laty,

Gdym był młody i bogaty,

W ciągu jednej tylko wiosny

Zasadziłem tutaj sosny,

Buki, dęby - niemal wszystko,

By zwierzętom dać schronisko!

Dla was szereg lat z zapałem

Drób w kurnikach hodowałem,

Dla was w chlewach tuczę wieprze,

Byście mieli życie lepsze.

Jestem waszym dobrodziejem,

A sam nie śpię, a sam nie jem,

Tylko myślę dniem i nocą,

Jak zwierzętom przyjść z pomocą...

 

Mruknął niedĄwiedĄ do sąsiada:

- Co tu gadać - dobrze gada!

Szepnął borsuk: - Jaka swada,

Jaka dykcja i wymowa,

To przynajmniej tęga głowa!

 

A tymczasem lis po chwili

Ciągnął dalej: - Moi mili,

Nie namawiam, ale radzę:

Jeśli dziś otrzymam władzę,

Daję słowo, że zasadzę

W ciągu pięciu dni na piasku

Drzewa mego wynalazku.

Już nie szyszki, nie żołedzie,

Ale rosnąć na nich będzie

Schab wędzony i pieczony,

Boczki, szynki, salcesony,

Mortadela i serdelki,

Mięs przeróżnych wybór wielki,

Nawet prosię w galarecie,

Jeśli tylko zapragniecie.

 

Wszystkim oczy aż zabłusły:

- Lis niezgorsze ma pomysły,

Niech zostanie prezydentem!

- Czy przyjęte? - Tak! Przyjęte!

NiedĄwiedĄ objął go za szyję

I zawołał: - Niech nam żyje!

- Żyj nam, lisie Witalisie! -

Powtórzyły za nim rysie,

Kuny, tchórze i jelenie

Oraz całe zgromadzenie.

 

Po wyborach zgodnie z prawem

Lis od wilka wziął buławę

I do domu cztery kozły

Z wielką pompą go zawiozły.

 

Kiedy jechał leśną drogą,

Wpierw widziano jego ogon,

Co jak ruda chmura zwisa,

A dopiero potem - lisa.

 

Już nazajutrz na polanie

Zaczął lis urzędowanie.

Kazał podać sobie korę,

Wziął do garści pióro spore

I ustawę za ustawą

Jął wydawać z wielką wprawą:

 

- Zarządzamy, by zwierzęta

Do użytku prezydenta

Oddawały, prócz okupu,

Czwartą część swojego łupu.

 

Żeby każdy ptak od maja

Aż do maja wszystkie jaja

Niósł dla lisa Witalisa,

Który żółtka z nich wysysa.

Żeby kury i kurczęta

Same szły do prezydenta

I prosiły, by na rożnie

Raczył upiec je ostrożnie.

Nie pamiętam już, niestety,

Jakie prawa i dekrety

Wydał jeszcze lis ponadto,

Lecz zwierzęcy cały świat to,

Pełen lęku i poddania,

Wykonywał bez szemrania.

 

*

 

Upływały dni, tygodnie...

Lis Witalis żył wygodnie,

Łupił wszystkich, jak się dało,

I korzyści miał niemało.

 

Przed siedzibą jego zawsze

Dwa niedĄwiedzie co najżwawsze

Stały sprawnie i wzorowo

Pełniąc wartę honorową.

 

Stały też jelenie cztery,

By go wozić na spacery.

 

A wiewiórki przez dzień cały

Przy ogonie się krzątały

I chuchały, i dmuchały,

I bez przerwy go czesały.

 

Niky spokoju nie miał w lesie:

Ten usłuży, tamten poda,

Ten przyniesie, ten odniesie,

Nawet borsuk - wojewoda,

Choć to bardzo dumna sztuka,

Był u lisa za hajduka,

Więc złościło to borsuka.

 

Jadł Witalis za dwudziestu

I zwierzęta bez protestu

Napychały mu spiżarnię,

Chociaż same jadły marnie.

 

Nigdy nie chciał z nikim gadać

Ani nawet odpowiadać

Na pytania, na podania

I nie dawał posłuchania.

Siedział dumny niczym basze,

Jadł i mówił: - Sprawa wasza

Dobrze dbać o mój żołądek.

Taki musi być porządek!

Jam prezydent, czyli władza,

A jak komu nie dogadza,

Niech zabiera się i zmiata,

Jeśli nie chce wąchać bata!

 

Gdy już wreszcie lisi nierząd

Klęską spadł na życie zwierząt,

Wilk cichaczem, bez hałasu,

Zwołał wielki wiec do lasu

I gdy wszyscy się zebrali,

Rzekł: - Nie może być tak dalej!

 

VI

 

Czeka wszystkich nas zagłada

I jest na to jedna rada:

Złapmy lisa lub zastrzelmy -

Dość już rządów tego szelmy,

Tego lisa Witalisa,

Który soki z nas wysysa!

 

Padły słowa: - Racja! Brawo!

- Lis Witalis gwałci prawo!

- Zniszczył wszystkich nas ze szczętem!

- Precz! Precz z takim prezydentem!

I uchwalił wiec zwierzęcy,

Że nie ścierpi tego więcej,

Że lis broił co niemiara,

Więc go musi spotkać kara.

 

Lis tymczasem do lusterka

Niespokojnym okiem zerka;

Nagle widzi - co to? Rysa!

Strach obleciał Witalisa.

A tu rysa rośnie, rośnie,

Załamuje się ukośnie

I lusterko całe łamie.

A Witalis siedząc w jamie

Zimny pot ociera z czoła.

- Sprawa jednak niewesoła!

 

machnął raz czy dwa ogonem,

Po czym smutnie rzekł: - Skończone!

Co użyłem, to użyłem,

Dobrze jadłem, dobrze piłem,

Za to teraz czas mi w drogę.

Trudno. Zostać tu nie mogę!

 

Zapakował parę waliz.

I chciał umknąć lis Witalis.

 

Zatrzymały go niedĄwiedzie:

- Po co śpieszyć się, sąsiedzie?

Nie tak prędko, jeszcze chwilka,

Wstąpić musisz wpierw do wilka,

Wilk ma spraw do ciebie kilka.

 

- Wilk zaprasza? Rzecz ciekawa!

 

- Wilk cię wzywa w imię prawa!

 

- Ani myślę. Nie chce mi się!

- Mamy rozkaz Witalisie,

Lepiej się nie stawiaj hardo,

Bo dostaniesz halabardą.

 

Tu lisowi ścierpła skóra.

Widząc, że już nic nie wskóra,

Ciężko westchnął, spuścił ogon

I potulnie ruszył drogą.

 

Wilk nań czekał w cieniu buka:

Z prawej strony miał borsuka,

Z lewej dzika. Nieco dalej

Delegaci zwierząt stali.

 

Lis zatrzymał się w pół drogi,

Ale wilk, ogromnie srogi,

Ryknął: - Bliżej! Ruszaj mi się!

Kara cię nie minie, lisie!

Brać go!

 

Wzięły go dwa rysie,

Ten za nogi, ów za głowę;

Wilk zawołał więc: - Gotowe!

Wtedy wyszły dwie łasiczki;

Miała każda z nich nożyczki.

Pochwyciły ogon lisa,

Co jak ruda chmura zwisał,

I do pracu się zabrały:

Cięły, strzygły, przystrzygały,

Odrzucały rude pęki,

Podcinały puszek miękki

Szybko, zwinnie, lecz ostrożnie.

A lis wił się jak na rożnie,

Jęczał, szlochał, zrozpaczony:

- Taki ogon nad ogony

Ostrzyc... zniszczyć! O zbrodniarze!

Jakżeż teraz się pokażę?

Jak pokażę się z ogonem

Tak nikczemnie ostrzyżonym?!

 

Rzeczywiście. Ogon lisa

Zwisał jak pałeczka łysa,

A wiart rudy puch rozwiewał

I unosił ponad drzewa.

 

Wypuściły lisa rysie,

A wilk ryknął: - Wynoś mi się,

Zmiataj, lisie Witalisie!

 

Lis uciekał, gdzie pieprz rośnie.

Raz zatrzymał się przy sośnie

I usłyszał zawstydzony,

Jak się z niego śmiały wrony,

Kuny, susły, nawet jeże -

Każdy ptak i każde zwierzę:

 

- Taki ogon zamiast tyczki

Mógłby być dla ogrodniczki!

- Toż to sęk, nie żaden ogon!

 

- Śmieszny widok, swoją drogą!

 

- To ci ogon nad ogony!...

 

Lis Witalis, ośmieszony,

Wyszydzony, uciekł z lasu

I już nikt od tego czasu

Nie oglądał Witalisa -

Nawet ja, com go opisał.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Szóstka-oszustka

 

Jedynka -

Służyła za pogrzebacz do kominka,

Dwójka i trójka -

Na łańcuszku wisiały w wujka,

Czwórka -

Była studnią pośrodku podwórka,

Piątka -

Ścinała trawę na łace i grządkach,

Szóstka...

Ach, cóż to była za oszustka!

Uciekła raz z kalendarza,

Co innym szóstkom nigdy się nie zdarza,

Stąd zabrakło jednej soboty

I ludzie w niedzielę poszli do roboty.

Kiedy indziej wypadła znów z książki,

Do której się zapisuje pieniążki,

Wypadła szóstka, a zabrakło sześci tysięcy.

Szukano jej przez kilka miesięcy,

Aż wreszcie się znalazła za kanapą w biurze

Cała umorusana i pokryta kurzem.

Innym razem, nie dbając o zdrowie,

Stanęła po prostu na głowie,

Szła przed siebie z wypiętym żołądkiem

I udawała dziewiątkę.

Dnia pewnogo, swym dziwnym zwyczajem,

Udawała, że jest tramwajem,

I zwróciła na siebie powszechną uwagę,

Wołając: Proszę wsiadać! Szóstka jedzie na Pragę.

Tymczasem pojechała na Ochotę

I już nie wróciła z powrotem.

Odtąd przepadła o niej wszelka wieść.

Taka to była szóstka - pal ją sześć!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Szpak i sowa

Szpak umiał mówić trzy słowa,

Że najmądrzejsza jest sowa.

Pliszka siedziała na dębie,

Opowiedziała to ziębie;

Zięba spotkała się z kosem,

Ćwierknęła mu to półgłosem;

Gdy kos się spotkał z jaskółką,

To samo powtarzał w kółko;

Kukułka w rozmowie z wroną

Mówiła to, co mówiono,

A wrona przez całe noce

Opowiadała to sroce.

 

I tak od słowa do słowa

Orzekła cała dąbrowa,

Że najmądrzejsza jest sowa.

 

A sowie przykro okropnie:

Niech tego szpaka gęś kopnie,

Bo szpak popełnia ten błąd, że

Ma mnie za mądrą. A skądże?

Ja się zupełnie nie mądrzę,

Ja jestem głupsza od szpaka,

Przysięgam, że jestem taka!

 

A szpak na sowę się gniewa,

Od drzewa lata do drzewa,

Te same słowa powtarza,

Nieszczęsną sowę obraża

I mówi, kiedy ją spotka:

Udaje głupią. Idiotka!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Talerz

 

Kto zgłębi z was, jak należy,

Czy talerz stoi, czy leży?

 

Odrzecze stół: - Drodzy moi,

Kto nie ma nóg, ten nie stoi.

 

Urażać nie chcę talerzy,

Lecz talerz na stole leży.

 

Zawołała karafka: - Ależ,

Ja nie wiem, czy stoi talerz,

 

Znam za to zwyczaje swoje:

Choć nie mam nóg, jednak stoję!

 

Chleb rzekł: - To rzeczy nienowe,

Zadzierasz, karafko, głowę.

 

- O, właśnie - karafka brzęknie -

Mieć głowę to już jest pięknie,

 

Gdzie szyjka jest, tam i głowa

I stąd postawa pionowa.

 

A ty spójrz, proszę, na siebie.

Ty leżysz! Rozumiesz, chlebie?

 

Tu ostro zgrzytnęły noże:

- Stoi, kto leżeć nie może,

 

A chwalić się tym nie trzeba,

Nie trzeba zwłaszcza kpić z chleba!

 

Talerze tylko milczały.

Milczały, bo nie wiedziały,

 

Co o tym sądzić należy:

Czy talerz stoi, czy leży?

 

I czy jest jakaś zasada,

Którą stosować wypada?

 

A goście siedli do stołu,

Każdy zjadł talerz rosołu,

 

Następnie talerz bigosu,

Lecz żaden nie zabrał głosu,

 

Jak rzecz rozsądzić należy:

Czy talerz stoi, czy leży?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Tańcowała igła z nitką

 

Tańcowała igła z nitką,

Igła - pięknie, nitka - brzydko.

 

Igła cała jak z igiełki,

Nitce plączą się supełki.

 

Igła naprzód - nitka za nią:

"Ach, jak cudnie tańczyć z panią!"

 

Igła biegnie drobnym ściegiem,

A za igłą - nitka biegiem.

 

Igła górą, nitka bokiem,

Igła zerka jednym okiem,

 

Sunie zwinna, zręczna, śmigła.

Nitka szepce: "Co za igla!"

 

Tak ze sobą tańcowały,

Aż uszyły fartuch cały!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Trzy wesołe krasnoludki

 

WYPRAWA NA ARIADNIE

 

I

 

Lat temu z górą trzysta

Mnich Brandon - archiwista

Opisał po łacinie

Na żółtym pergaminie

Przedziwne swe podróże.

Ja światu się przysłużę

I to, co pisał mnich,

Przekażę w wierszach tych.

 

Nim Brandon został mnichem,

Junakiem był nielichym,

Wynajął więc korwetę,

Bo czasy były nie te,

Gdy można rejsem skorym

Popłynąć na Batorym.

On na korwetę wsiadł

I na niej ruszył w świat.

 

Korweta była stara,

Łat miała co niemiara,

A zwała się Ariadna.

Cóż, nazwa dosyć ładna!

Kapitan stał na straży

Piętnastu marynarzy

I każdy go się bał,

A jak się zwał, tak zwał.

 

Kapitan - chwat nad chwaty,

Był rudy, zezowaty

I nie miał ręki prawej,

W dodatku był kulawy.

Miał złoty kolczyk w uchu,

Nóż dyndał mu na brzuchu

I każdy przed nim drżał,

A jak się zwał, tak zwał.

 

Wieść głosi, że poza tym

W młodości był piratem

I wielkie skarby zebrał:

Dwadzieścia worków srebra,

Pięć skrzyń talarów złotych,

Brylanty i klejnoty,

I ząb cesarza Chin,

Czang-Fu, z dynastii Min.

 

Cesarski ząb ten pono

Miał moc nadprzyrodzoną:

Hartował więc żelazo,

Ochraniał przed zarazą,

Strach rzucał na załogę,

Wskazywał w nocy drogę

I strzegł od morskich trąb

Ten czarodziejski ząb.

 

Kapitan swe zdobycze

Na wyspie tajemniczej

Zakopał w głębi góry,

Ale zapomniał, której.

Daremnie szukał potem,

Co roku mknąc z powrotem

W zawieję, w burzę, w ziąb,

Lecz zwiódł go chiński ząb.

 

Przejęty niesłychanie

Rzekł Brandon: Kapitanie,

Chcę mknąć przez oceany,

Chcę odkryć ląd nieznany

Lub wyspę tajemniczą!

Kapitan mruknął: Byczo!

Jest niedaleko stąd

Nieznany całkiem ląd,

 

Wysp różnych jest bez liku,

Zawiozę cię, młodziku,

Do Afryki, do Azji,

Nie zbraknie mi fantazji.

Podróże i odkrycia

To pasja mego życia,

Mam przygód wieczny głód.

Załoga! Kurs na Wschód!

 

II

 

W noc na świętego Freta

Ruszyła więc korweta./

Wiatr dął w rozpięte żagle,

Wtem sztorm się zerwał nagle,

Bałwany wokół wrzały

Zmywając pokład cały,

A żywioł huczał, wył,

Aż zbrakło wszystkim sił.

 

Majtkowie po Ariadnie

Miotali się bezładnie,

Drżały im z trwogi łydki

I klęli w sposób brzydki.

Kapitan łypał białkiem

I głowę stracił całkiem,

A sternik - stary Szwed

Do swej kajuty zszedł.

 

Kapitan splunął w morze,

Pogroził majtkom nożem

I chwili tej, tak ważkiej,

Pił rum z pękatej flaszki.

Gdy flaszka była pusta,

Rękawem wytarł usta,

Sklął marynarską brać

I w końcu poszedł spać.

 

Majtkowie z magazynu

Wywlekli beczkę dżinu

I wnet, nie myśląc wiele,

Popili się jak bele,

Aż twardy sen ich zmorzył.

Spać sternik się położył,

Kapitan także spał,

A jak się zwał, tak zwał.

 

Nasz Brandon nie tknął trunku,

Trwał sam na posterunku,

Spoglądał w odmęt siny,

Sterował, ściągał liny.

Dokoła wrzała burza,

Dziób statku się zanurzał,

A on, choć cały zmokł,

Wytężał w ciemność wzrok.

 

Gdy wstawał dzień ponury,

Wziął Brandon mocne sznury

I związał kapitana.

Załogę zbudził z rana

I rzekł: Objąłem władzę,

Korwetę ja prowadzę,

A kto mi powie nie,

Piach będzie gryzł na dnie!

 

Nie! - wrzasnął sternik: - Hola!

Mój ster jest i busola,

Nie oddam ci korwety!...

Tu urwał, bo niestety,

Nim rzekł ostatnie słowo,

Poleciał na dół głową

Rekinom wprost na żer,

A Brandon objął ster.

 

Załogę zdjęła trwoga,

A była to załoga

Wśród marynarskich drużyn

Najśmielsza: jeden Murzyn,

Trzech Szkotów, Hiszpan stary,

Malajczyk, Włoch z Ferrary,

Fin, Francuz, Greków trzech,

A nadto kucharz Czech.

 

Był Brandon młody, krzepki,

Miał w głowie wszystkie klepki,

Przebiegał więc korwetę

I groził pistoletem.

Uważać, skąd wiatr wieje!

Do żagli - marsz! Na reje!

Galopem! A kto kiep,

Dostanie kulę w łeb!

 

Po groźnej tej przemowie

Rozbiegli się majtkowie,

Ten żagle pocerował,

Ów dziury zakitował,

Inny na maszt się wdrapał

I w taki wpadli zapał,

Że nawet kucharz-leń

Krem ubił na ten dzień.

 

Rzekł Brandon do Hiszpana:

Przyprowadź kapitana,

Konopną linę masz tu,

Uwiążesz go do masztu;

Malajczyk ci pomoże.

No już! Bo wrzucę w morze!

O, Brandon to był chwat,

A miał dwadzieścia lat!

 

III

 

Kapitan - proszę, zważcie -

Po chwili stał przy maszcie

Związany grubym sznurem.

Spojrzenie miał ponure

I groźnie łypał zezem

Na całą tę imprezę,

Bo był zawzięty człek,

A Brandon tylko rzekł:

 

Tu nie ma co się biesić,

Mam prawo cię powiesić

Jak tego, który stchórzy

Na morzu podczas burzy.

Ja ci daruję życie,

A ty mi należycie

Do skarbów drogę wskaż.

Mnie piątą część z nich dasz.

 

Kapitan odrzekł smutnie:

Wygrałeś! Skończmy kłótnię.

Masz prawo i masz siłę,

Ja także tak robiłem.

Sternikiem twym zostanę,

A ty bądź kapitanem.

Bierz nóż mój, do stu bomb!

Mój nóż i chiński ząb!

 

Sznur Brandon przeciął nożem

I rzekł: Mnie cieszy to, żem

Omówił wszystko szczerze.

Idź, bracie, stań przy sterze,

Sam tego chciałeś, nie ja,

Pomyślna idzie wieja,

Więc prujmy głębie wód

Kierując się na wschód.

 

Zszedł Brandon do kajuty,

Zdjął kaftan, ściągnął buty

I zjadłszy kotlet świński,

Jął ząb cesarsko-chiński

Oglądać i obracać,

Paznokciem pilnie macać,

Aż niespodzianie wpadł

Na mały złoty ślad,

 

Na mały punkcik złoty.

Wnet wziął się do roboty

I punkcik wcisnął igłą.

Wtem serce w nim zastygło:

Zabrzmiała pozytywka,

Rozległa się przygrywka,

Która pieściła słuch

Niby bzykanie much.

 

Następnie spod sprężynki

Wyjrzała główka Chinki

Maleńka jak ziarenko

I przemówiła cienko:

Ktokolwiek jest w pobliżu,

Kto da ziarenko ryżu

Księżniczce Sun-Li-Tse,

Otrzyma to, co chce.

 

Po chwili Chinka znikła,

Tylko przygrywka nikła

Jak mucha znów bzyknęła.

Sprężynka się zamknęła,

A Brandon nieprzytomnie

Zawołał: Kucharz! Do mnie!

Galopem! Gadaj, czyż

Jest na korwecie ryż?

 

Lecz kucharz westchnął: Szkoda,

Ryż nam zalała woda

I cały zapas hurtem

Rzuciłem dziś za burtę.

Na pokład wybiegł Brandon:

Hej, wy, piracka bando,

Rabunku nadszedł czas.

Czy kto nie mijał nas?

 

Mijało korwet wiele,

Mijały karawele,

A tam po fal głębinie

Kupiecki statek płynie.

Rzekł Brandon podniecony:

Podejdźmy z lewej strony,

Uderzyć trzeba stąd.

Uwaga! Szykuj lont!

 

Gdy statki się zrównały,

Zawołał Brandon śmiały:

Stać! Ja mam w waszą stronę

Armaty wymierzone,

Zatopię ten wasz rupieć!

Czy chcecie się okupić?

Nie żądam złotych gór,

Lecz ryżu jeden wór!

 

To słysząc, wnet szalupę

Kapitan słał z okupem.

I znów po wód głębinie

Na wschód korwetą płynie.

Wtem Grek zawołał z dzioba:

Wytrzeszczam ślepia oba,

Przeszywam dal na wskroś

I w dali widzę coś!

 

Tu Brandon wlazł na reję:

Hej! Wyspa tam widnieje!

Dostrzegam na niej wieżę

I mur, co wyspy strzeże,

Lecz nie ma jej na mapie.

Czy sternik się połapie?'

Rzekł sternik: Nie wiem sam.

Najlepiej płyńmy tam.

 

IV

 

Na brzegu stał tłum ludzi,

A wszyscy byli rudzi,

Wszyscy zielonoskórzy,

Półnadzy, a niektórzy

Mieli niemądre miny

I sztuczne nosy z gliny,

A wydłużone tak,

Że siadał na nich ptak.

 

Nasz Brandon nie znał trwogi.

Na czele swej załogi

Do wyspy przybił łódką

I tak przemówił krótko:

Po morzach król mój hula,

Przybywam tu od króla,

Pocisków mam w sam raz

Tyle, by podbić was.

 

Tak rzekł. Lecz tłum tubylczy

Przygląda się i milczy.

Cóż by to znaczyć miało?! -

Zawołał Brandon śmiało. -

Stoicie niby mumie,

Czy mówić nikt nie umie?

Czy z armat mam was tłuc?

Hej! Który tu jest wódz?

 

Wtem sternik niespodzianie

Zawołał: Kapitanie,

Tu nie potrzeba walki,

To są po prostu lalki,

Po prostu kukły z wosku

Zrobione po mistrzowsku.

Lecz kto, do diabłów stu,

Mógł je ulepić tu?

 

W głąb wyspy więc ruszyli

I po niedługiej chwili

Ujrzeli wśród równiny

Mustangi z plasteliny

I dżungli gąszcz splątany

Z zielonej porcelany,

A wśród gipsowych drzew

Stał marmurowy lew.

 

Zwisały z palm gipsowe

Orzechy kokosowe,

Pękate ananasy

Lepione z wonnej masy

I pęk daktyli złotych

Z błyszczącej terakoty,

A nad tym - szklana mgła

I roje much ze szkła.

 

Na starym baobabie

Papugi w barw powabie

Wmieszane w szklane liście

Mieniły się wzorzyście,

A były z porcelany

Misternie malowanej.

Brandona zdjęła złość:

Mam dość tych kukieł, dość!

 

Mam dość teatru lalek,

Czas leci, mrok już zaległ,

A choć to nawet ładne,

Wracamy na Ariadnę.

Gdzie mapa? Wyspę nową

Nazwiemy Kukiełkową.

Wracamy! Oto łódź:

Chcę znowu fale pruć!

 

V

 

I znów po wód głębinie

Na wschód korweta płynie.

Dął wietrzyk bardzo słaby,

Więc sternik łowił kraby,

Włoch w szachy grał z Murzynem,

Szkot się pokrzepiał dżinem,

A Brandon, zmyślny człek,

Do swej kajuty zbiegł.

 

Ząb chiński wziął ze skrzynki -

Twarz Chinki spod sprężynki

Wyjrzała wąską szparką.

On dał jej ryżu ziarnko

I szepnął: Mnie się marzy

Ukryty skarb korsarzy!...

Odparła: Sternik-Szwed

Odnajdzie drogę wnet.

 

Rzekł Brandon: A to bieda!

Wrzuciłem w morze Szweda,

Już pewnie go rekiny

Pożarły w głębi sinej.

Za późno na wspominki.

Szepnęły usta Chinki:

O świcie ujrzysz ląd,

Naprawisz tam swój błąd.

 

I znów po wód głębinie

Na wschód korweta płynie

Wśród wichrów i wśród burzy.

Na statku czuwa Murzyn,

Trzech Szkotów, Hiszpan stary,

Malajczyk, Włoch z Ferrary,

Fin, Francuz, Greków trzech,

A nadto kucharz-Czech.

 

Miał Brandon oko czujne,

Do tego szkła podwójne

I patrząc przez lunetę

Prowadził swą korwetę.

Sterniku - rzekł o świcie -

Zezujesz znakomicie,

Lecz spójrz, czy widzisz stąd

Na horyzoncie ląd?

 

Rzekł sternik po piracku:

Niech trzasnę, święty Jacku,

Na mapie widzę zmiany,

To przecież ląd nieznany,

To przecież nie jest Libia,

Nie Wyspa Wielorybia,

Nie Ganda i nie Pont,

To jest nieznany ląd.

 

Nasz Brandon nie znał trwogi.

Na czele swej załogi

Przemierzał ląd nieznany

Tajemne snując plany.

Jak z Chinki słów wynika,

Tu znaleźć mam sternika,

Tu jest gdzieś stary Szwed...

Tak myśląc, naprzód szedł.

 

Lecz marsz ten nie był prosty,

Bo wokół rosły osty

I kolców gąszcz ruchliwy,

I pięły się pokrzywy

Sięgając aż do twarzy,

Parzyły marynarzy

I kłuły w czoło, w nos

Jak rój złośliwych os.

 

Miał kucharz nóż kuchenny

To oręż mój bezcenny,

Dalibóg, nie jest tępy,

Przetrzebię nim ostępy!

Jął machać nożem co sił,

Ciął zielsko, rąbał, kosił

I siekał jak na farsz,

Wołając: Za mną marsz!

 

VI

 

Gdy wolna była droga,

W ślad za nim szła załoga.

Już byli na polanie,

Wtem z pokrzyw niespodzianie

Wyskoczył stwór kolczasty,

Kolczasty jak te chwasty,

Miał z kolców głowę, brzuch

I stał na kolcach dwóch.

 

Miał rączki dwie kolczaste

I oczki wyłupiaste,

Ruchliwe, szarobure.

Podskoczył zwinnie w górę,

Siadł wierzchem na pokrzywie

I wreszcie rzekł piskliwie:

Dyr-fir, chlu-chlu, pli-plaj,

Loj-li, koj-pa, ta-taj.

 

Rzekł sternik jednoręki:

Znam słowa te i dźwięki.

To gwara krasnoludków

Z morskiego szczepu Utków,

Ten szczep miał przeszłość sławną,

Lecz już wyginął dawno,

Zostali tylko dwaj:

Pli-plaj i Pa-ta-taj.

 

Utkowie panowali

Na wyspach Trulalali,

Lecz wyspy się zapadły;

Utkowie bój zajadły

Stoczyli z rekinami

I dziś - widzicie sami

Zostali tylko dwaj:

Pli-plaj i Pa-ta-taj.

 

Widzicie tu Pli-plaja,

On wita i zagaja,

A Pa-ta-taj z daleka

Na przyjście nasze czeka.

Ruszajmy, czasu szkoda,

Przygoda - to przygoda,

Poznamy nowy kraj,

Hej, prowadź nas, Pli-plaj!

 

Pli-plaj zeskoczył na dół,

Napuszył się i nadął,

Skierował kolce w prawo

I naprzód pobiegł żwawo,

A za nim, w słońca żarze,

Kroczyli marynarze.

Na czele Brandon szedł

I myślał: Gdzież ten Szwed?

 

Był wszędzie piach dokoła.

Pli-plaj raz po raz wołał:

Lin-len! - co znaczyć miało,

Że iść tu można śmiało.

Wydawał przy tym piski

Na znak, że cel jest bliski:

Zen-zej, tru-kloj, pli-pli.

Więc wszyscy za nim szli.

 

VII

 

Przez piachy i równiny

Szli przeszło trzy godziny,

Lecz krasnoludki przecie -

Jak wszyscy chyba wiecie -

Godziny mają krótkie:

Godzina trwa minutkę,

A mila mierzy cal

I dal - to nie jest dal.

 

Dlatego też po chwili

Wędrowcy już przybyli

Do skały, a przed skałą

Ujrzeli postać małą,

Kolczastą, w kształcie jaja.

Poznali Pa-ta-taja,

A ten z kolei znów

Przemówił kilka słów.

 

Wśród wszystkich skał na świecie

Tak dziwnej nie znajdziecie:

Na zewnątrz była słona,

A wewnątrz - wydrążona,

A wewnątrz była słodka.

Wszedł Pa-ta-taj do środka

Przez bardzo ciasny właz,

A za nim Brandon wlazł.

 

W pieczarze wewnątrz skały

Cukrzane sprzęty stały:

Więc stół, a przy nim ławy,

Na stole zaś potrawy

Dymiły na półmiskach.

Tu Brandon dojrzał z bliska

Brodatą ludzką twarz.

Czyżby to sternik nasz?'

 

A sternik wstał i rzecze:

Poznajesz mnie, człowiecze?

Nie zawiniłem wcale,

A tyś mnie rzucił w fale

Rekinom na pożarcie,

Lecz wyznam ci otwarcie,

Żem stary, chudy gnat,

Takiego któż by zjadł?

 

Płynąłem dobę całą,

Bom pływak, jakich mało,

Aż nagle z morskiej piany

Wieloryb tresowany

Wypływa, w bok mnie szturga.

Wieloryb ten z Hamburga

Przed rokiem z zoo zwiał

I mnie, zapewne, znał.

 

W Hamburgu najwidoczniej

Nasz okręt spostrzegł w stoczni

I potem nawet w wodzie

Rozpoznał mnie po brodzie.

Usiadłem mu na płetwie,

Bom Szwed, a każdy Szwed wie,

Jak płynąć, gdzie i skąd,

By szybciej zejść na ląd.

 

Tu jestem trzy tygodnie,

Tu dobrze mi, wygodnie,

Tu żyję niczym w bajce

Pliplajce - patatajce,

Nie pragnę zmiany żadnej,

Nie tęsknię do Ariadny

Ariadnę w pięcie mam,

Chcę tutaj zostać sam!

 

Rzekł Brandon: Skończ gadanie,

Nikt tutaj nie zostanie,

Przybywam w samą porę.

Na pokład cię zabiorę

I krasnoludki oba,

Bo tak mi się podoba!

Załoga, do mnie! Hej!

Brać ich z pieczary tej!

 

Wnet marynarzy zgraja

Porwała Pa-ta-taja,

Pli-plaja i sternika.

Już wyspa z oczu znika

I znów po wód głębinie

Na wschód korweta płynie,

Burzliwy wiatr ją gna,

Głąb huczy ode dna.

 

VIII

 

Do Szweda po obiedzie

Rzekł Brandon: Słuchaj, Szwedzie,

Ja nie dam się kołować,

Bierz ster, korwetę prowadź

Przez morza, oceany

Wprost tam, gdzie zakopany

Piracki skarb jest wasz,

A nie kręć! Ty mnie znasz!

 

Każę cię w żagiel zaszyć

I poślę ryby straszyć,

Przekonasz się naocznie,

A wiedz, że mam wyrocznię,

Co ściśle przepowiada,

Gdzie kłamstwo jest i zdrada.

Chcę ujrzeć, jakem rzekł,

Ten upragniony brzeg.

 

Szwed odszedł i pod wąsem

Uśmiechnął się z przekąsem,

A morze znów szaleje,

Grzmią burze i zawieje

I piętrzą się bałwany.

Ach, gdzież ten ląd nieznany?

Wytęża Brandon wzrok,

Dmie wicher, zapadł mrok...

 

Wśród groźnej wód potęgi

Ster pęka, trzeszczą wręgi,

Konopne liny rwą się,

Korweta w dzikim pląsie

Raz po raz się zanurza,

A wokół huczy burza

I jęczy stary wrak,

Aż ludziom sił już brak.

 

Po ciemnym fal bezkresie

Korwetę wicher niesie

Jak szczapę, jak łupinę

Rzuconą w nurty sine.

I w tym momencie właśnie

Malajczyk jak nie wrzaśnie:

Kamraci! Bóg nas strzegł!

W pobliżu widzę brzeg!

 

Wnet okręt siadł na piachu

I było już po strachu.

Nim dziób wybrzeże musnął,

Każdy, gdzie stał, tam usnął,

Wyciągnął się jak długi

Po trudach tej żeglugi,

A nawet Brandon-chwat

Bez sił na pokład padł.

 

IX

 

Spał jak królewna śpiąca

I spałby tak bez końca,

Lecz nagle ktoś go zbudził -

I ujrzał obcych ludzi.

Myśmy królewskie straże,

Król cię sprowadzić każe,

Król czeka, zbudź się już,

Kareta stoi tuż.

 

Zszedł Brandon więc z korwety,

Wsiadł prosto do karety

I spytał od niechcenia:

Czy jadę do więzienia?

Do króla, kapitanie,

Jedziesz na posłuchanie...

Król wrócił już, a tyś

Przywiózł go właśnie dziś.

 

Nic Brandon nie rozumie.

Tłum zebrał się, a w tłumie

Książęta i księżniczki.

Już paź otwiera drzwiczki,

Z pałacu już dworzanie

Wychodzą na spotkanie,

Prowadzą go przed tron

I mówią: Oto on.

 

Król siedzi sam na tronie:

Poznajesz mnie, Brandonie?

Jam pirat - chwat nad chwaty,

Bezręki, zezowaty

I rudy, i kulawy.

Spójrz, proszę, bez obawy:

Zez minął, rękę mam,

Lecz jestem wciąż ten sam.

 

A ot - peruka ruda...

Cóż powiesz? Istne cuda?

To wszystko były żarty:

Jam król Walenty czwarty,

Przede mną drży Wenecja,

Holandia, Anglia, Szwecja,

A ty związałeś mnie

Jak wieprzka. Może nie?

 

A może tak nie było,

Żeś mnie pozbawił siłą

Dowództwa na okręcie?

No cóż, przyznaję święcie,

Że byłeś kapitanem

Naprawdę niezrównanym

I żeś ocalił nas

W straszliwej burzy czas.

 

Ja zuchów takich lubię

I właśnie po tej próbie

Już dziś cię mianowałem

Naczelnym admirałem.

Masz, weź ten pierścień złoty,

To znak dowódcy floty,

Na palec pierścień włóż

I płyń na podbój mórz.

 

X

 

Brandona aż zatkało,

Powiada więc nieśmiało:

Ogromnie sobie cenię

Królewskie wyróżnienie,

Lecz któż mi wytłumaczy,

Co chiński ząb ten znaczy?

I kukiełkowy kraj?

Fli-plaj i Pa-ta-taj?

 

A na to król Walenty

Odrzecze uśmiechnięty:

Wszak to zabawki moje,

Ja nienawidzę wojen

I wszystkie moje sprawy

Są tylko dla zabawy;

W piratów, jak już wiesz,

Lubię się bawić też.

 

Mam wyspy dla rozrywki,

Mam chińskie pozytywki

I lalek zbiór bogaty,

I gnomy-automaty -

Tu właśnie stoją one,

Lecz nie są nakręcone;

To mych magików dar,

Mam tego kilka par.

 

Ja całe życie prawie

Spędziłem na zabawie,

Mój tron i moja flota

To żart jest i pustota

I nikt się nie połapie,

Gdzie jest mój kraj na mapie;

Czy żyję - nie wie nikt,

Patrz, złoty pierścień znikł.

 

To także żart magika -

Dwór znika, pałac znika,

Znikają ludzie, konie,

Znikniesz i ty, Brandonie.

Lecz Brandon zbiegł ze schodów

I uciekł w głąb ogrodów,

I wpadł w uliczny tłum,

I pędził aż pod tum.

 

W klasztorze został mnichem

I tam, w ustroniu cichym,

Opisał po łacinie

Na żółtym pergaminie

Przedziwną swą przygodę.

Ech, były lata młode

I złoty pierścień był,

I wicher w żagle bił...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Tulipan i róża

 

W jednym stali wazonie tulipan i róża.

Rzekł tulipan:

Dalipan,

Że to mnie oburza,

Pokoju nikt nie wietrzy, duszno niesłychanie,

W takiej temperaturze żyć nie jestem w stanie.

Lufcik niech gospodyni przynajmniej otworzy,

Już wczoraj źle się czułem, a dziś - jeszcze gorzej!

 

Odrzecze na to róża: Panie

Tulipanie,

Proszę, niech pan nie nudzi i kwękać przestanie.

Egoista i sobek z pana! Jak pan może

Domagać się wietrzenia, gdy chłód jest na dworze?

Jeśli pan nie zamilknie - język panu przytnę!

Zdrowie mam takie kruche, płatki aksamitne,

Łodyżki delikatne, przeciągów się boję,

Zaraz dreszczy dostaję, gdy wietrzą pokoje,

Woń, barwę mogę stracić przy lada chorobie,

A pana to nie wzrusza. Pan myśli o sobie!

 

Rzekł tulipan:

Dalipan,

Sądzi pani błędnie,

Wiadomo, że kwiat każdy bez powietrza więdnie,

Lecz jeśli pani każe - chętnie się poświęcę,

Dla pięknej róży - wszystko! I nie mówmy więcej!

Okna pozamykane niech będą. Pokoje

Nieprzewietrzane. Trudno!

I zwiędli oboje.

 

Nazajutrz gospodyni, żałując tej straty,

Wyrzuciła na śmietnik dwa zwiędnięte kwiaty.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Tydzień

 

Tydzień dzieci miał siedmioro:

Niech się tutaj wszystkie zbiorą!

 

Ale przecież nie tak łatwo

Radzić sobie z liczną dziatwą:

 

Poniedziałek już od wtorku

Poszukuje kota w worku,

 

Wtorek środę wziął pod brodę:

Chodźmy sitkiem czerpać wodę.

 

Czwartek w górze igłą grzebie

I zaszywa dziury w niebie.

 

Chcieli pracę skończyć w piątek,

A to ledwie był początek.

 

Zamyśliła się sobota:

Toż dopiero jest robota!

 

Poszli razem do niedzieli,

Tam porządnie odpoczęli.

 

Tydzień drapie się w przedziałek:

No a gdzie jest poniedziałek?

 

Poniedziałek już od wtorku

Poszukuje kota w worku -

I tak dalej...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Wakacje

 

Jest nas w domu ośmiu braci.

Jeden czas od świtu traci

Na łowienie ryb w jeziorze,

Chociaż złowić nic nie może.

 

Drugi zaraz się wybierze

Do dąbrowy na rowerze,

By zgłębiając leśne gąszcze

Łapać żuki i chrabąszcze.

 

Trzeci zwykle o tej porze

Pływa łodzią po jeziorze,

A dziś nawet przy sobocie,

Spędzi cały dzień w namiocie.

 

Czwarty - śpioch - niedługo wstanie,

Żeby pójść na polowanie,

Lecz że strzela nie najlepiej,

Kaczkę pewno kupi w sklepie.

 

Piąty wielką ma uciechę

Kiedy w kuźni dmucha miechem.

Kowal na to mu pozwala,

Bo ma względy w kowala.

 

Szósty, zamiast mnie tym razem,

Wszedł na wieżę z ojcem razem,

Żeby patrzeć jak najdalej,

Czy się czasem gdzieś nie pali.

 

Siódmy pobiegł drogą polną,

Ale ja z nim pójść nie mogę.

Mnie za karę wyjść nie wolno,

Bo ja plułem na podłogę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Wąż-kaligraf

 

Daleko, w krainie Goa,

Żył bardzo długo wąż boa,

Który przedziwnym trafem

Był świetnym kaligrafem.

 

Miał jednak tę naturę,

Że liter nie pisał piórem.

Pióro - rzecz nauczycielska,

On zaś litery niektóre

Tworzył wprost z własnego cielska.

 

Kiedy więc barana zjadał,

W literę Be się układał,

A kiedy lwa brał na cel,

Zwijał się w literę eL.

 

Żeby zgruchotać panterę,

Tworzył z siebie Pe literę,

A gdy na szakala szedł,

Skręcał się cały w eS-Zet.

I tylko spotkawszy żyrafę

Popełnił gafę, kiedy gniótł jej grzbiet,

Bo chociaż był kaligrafem,

Nie wiedział, jak kropkę postawić nad Zet.

 

Tak oto w krainie Goa

Poczynał sobie wąż boa

I sto lat jeszcze przeżyłby chyba,

Lecz go wreszcie myśliwy przydybał.

Wąż nie zdążył poruszyć łbem.

Pif-paf! - i już leżał nieżywy.

Leżał w kształcie litery eM.

Na znak, że go zabił myśliwy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Wielbłąd i hiena

 

Jak to czynił wiele razy,

Szedł raz wielbłąd do oazy,

A na grzbiecie niósł swe skarby:

Dwa ogromne, piękne garby.

 

Zobaczyła go hiena:

"To dopiero śmieszna scena!

Inny już ze wsydu zmarłby,

Gdyby dźwigał aż dwa garby.

Toż pokraka czworonożna,

Pęknąć wprost ze śmiechu można!"

 

Wielbłąd spuścił tylko oczy,

A hiena za nim kroczy

I wyśmiewa się bez przerwy,

Wielbłądowi szarpiąc nerwy.

 

To go wreszcie tak zgniewało,

Że zebrawszy siłę całą

Na hienę wpadł, a przy tym

Tylnym kopnął ją kopytem,

Na pustynię dając susa.

 

- Nie wyśmiewaj się z garbusa!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Włos

 

Pan starosta jadł przy stole,

Naraz patrzy - włos w rosole.

Krzyknął więc na cały głos:

"Chciałbym wiedzieć, czyj to włos!

 

Co to jest za zwyczaj taki,

Żeby w zupie były kłaki?

Starościno, co chcesz, rób,

Ja nie jadam takich zup!"

 

Starościna aż pobladła,

Z przerażenia z krzesła spadła,

Patrzy w talerz: marny los,

Rzeczywiście - w zupie włos.

 

Wpadła z krzykiem na kucharza:

"Że też taka rzecz się zdarza,

Włos w rosole, ładna rzecz -

Niech pan sobie idzie precz!"

 

Kucharz zgubił okulary,

Włożył buty nie do pary,

Do talerza wetknął nos:

Rzeczywiście - w zupie włos.

 

Wstyd okropnie starościnie,

Dowiedziano się w rodzinie,

Że starosta nie chce jeść,

Przybiegł wuj i stryj, i teść.

 

Teść przybliżył się do misy

I powiada: "Jestem łysy,

Włos na pewno nie jest mój.

Może wie coś o tym wuj?"

 

Wuj z kieszeni wyjął lupę

I przez lupę bada zupę:

"Widzę włos, lecz nie wiem czyj,

Może zna się na tym stryj."

 

Stryj przybliżył się do stołu,

Zajrzał bacznie do rosołu,

Po czym gwizdnął niby kos:

"Znam się na tym - to jest włos."

 

Sprowadzono geometrę,

Żeby zmierzył centymetrem

I powiedział wszystkim wprost,

Co to w zupie jest za włos.

 

Geometra siadł za stołem,

Mierzył, liczył coś z mozołem,

Zużył kartek cały stos

I powiedział: "To jest włos!

 

Ja się na tym nie znam, lecz czy

Nie pomoże sędzia śledczy?

Węszę tutaj zbrodni ślad,

Skoro włos do zupy wpadł."

 

Sędzia śledczy sprawę zbadał

I powiada: "Trudna rada,

Muszę w sprawie zabrać głos,

Proszę państwa, to jest włos."

 

Wtem ktoś myśl wysunął nową:

"Trzeba wezwać straż ogniową."

Pan starosta zmarszczył twarz:

"Może być ognowa straż."

 

Przyjechali wnet strażacy,

Raźnie wzięli się do pracy

I wyjęli z zupy włos:

Taki to był włosa los!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Wrona i ser

 

Niech mi każdy powie szczerze,

Skąd się wzieły dziury w serze?

Indyk odrzekł: "Ja właściwie

Sam się temu bardzo dziwię".

Kogut zapiał z galanterią:

" Kto by też brał ser na serio?"

Owca stała zadumana:

" Pójdę, spytam się barana".

Koń odezwał się najprościej:

 

Moja rzecz to dziury w moście"

Pies obwąchał ser dokładnie:

"Czuję kota: on tu kradnie!"

Kot udając, że nie słyszy,

 

Miauknął: " Dziury robią myszy".

Przyleciała wreszcie wrona:

"Sprawa będzie wyjaśniona,

Próbę dziur natychmiast zrobię,

Bo mam świetne czucie w dziobie".

Bada dziury jak należy,

Każdą dziurę w serze mierzy,

Każdą zgłębia i przebiera -

A gdzie ser jest? Nie ma sera!

Indyk zsiniał, owca zbladła:

" Gwałtu! Wrona ser na zjadła!"

Na to wrona na nich z góry:

"Wam chodziło wszak o dziury.

Wprawdzie ser zużyłam cały,

Ale dziury pozostały!

Bo gdy badam, nic nie gadam

I co trzeba zjeść, to zjadam.

Trudno.Nikt dziś nie docenia

Prawdziwego poświęcenia!"

 

Po czym wrona, jak to ona,

Poszła sobie obrażona.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Wyprawa na "Ariadnie"

 

I

 

Lat temu z górą trzysta

Mnich Brandon - archiwista

Opisał po łacinie

Na żółtym pergaminie

Przedziwne swe podróże.

Ja światu się przysłużę

I to, co pisał mnich,

Przekażę w wierszach tych.

 

Nim Brandon został mnichem,

Junakiem był nielichym,

Wynajął więc korwetę,

Bo czasy były nie te,

Gdy można rejsem skorym

Popłynąć na "Batorym".

On na korwetę wsiadł

I na niej ruszył w świat.

 

Korweta była stara,

Łat miała co niemiara,

A zwała się "Ariadna".

Cóż, nazwa dosyć ładna!

Kapitan stał na straży

Piętnastu marynarzy

I każdy go się bał,

A jak się zwał, tak zwał.

 

Kapitan - chwat nad chwaty,

Był rudy, zezowaty

I nie miał ręki prawej,

W dodatku był kulawy.

Miał złoty kolczyk w uchu,

Nóż dyndał mu na brzuchu

I każdy przed nim drżał,

A jak się zwał, tak zwał.

 

Wieść głosi, że poza tym

W młodości był piratem

I wielkie skarby zebrał:

Dwadzieścia worków srebra,

Pięć skrzyń talarów złotych,

Brylanty i klejnoty,

I ząb cesarza Chin,

Czang-Fu, z dynastii Min.

 

Cesarski ząb ten pono

Miał moc nadprzyrodzoną:

Hartował więc żelazo,

Ochraniał przed zarazą,

Strach rzucał na załogę,

Wskazywał w nocy drogę

I strzegł od morskich trąb

Ten czarodziejski ząb.

 

Kapitan swe zdobycze

Na wyspie tajemniczej

Zakopał w głębi góry,

Ale zapomniał, której.

Daremnie szukał potem,

Co roku mknąc z powrotem

W zawieję, w burzę, w ziąb,

Lecz zwiódł go chiński ząb.

 

Przejęty niesłychanie

Rzekł Brandon: "Kapitanie,

Chcę mknąć przez oceany,

Chcę odkryć ląd nieznany

Lub wyspę tajemniczą!"

Kapitan mruknął: "Byczo!

Jest niedaleko stąd

Nieznany całkiem ląd,

 

Wysp różnych jest bez liku,

Zawiozę cię, młodziku,

Do Afryki, do Azji,

Nie zbraknie mi fantazji.

Podróże i odkrycia

To pasja mego życia,

Mam przygód wieczny głód.

Załoga! Kurs na Wschód!"

 

II

 

W noc na świętego Freta

Ruszyła więc korweta./

Wiatr dął w rozpięte żagle,

Wtem sztorm się zerwał nagle,

Bałwany wokół wrzały

Zmywając pokład cały,

A żywioł huczał, wył,

Aż zbrakło wszystkim sił.

 

Majtkowie po "Ariadnie"

Miotali się bezładnie,

Drżały im z trwogi łydki

I klęli w sposób brzydki.

Kapitan łypał białkiem

I głowę stracił całkiem,

A sternik - stary Szwed

Do swej kajuty zszedł.

 

Kapitan splunął w morze,

Pogroził majtkom nożem

I chwili tej, tak ważkiej,

Pił rum z pękatej flaszki.

Gdy flaszka była pusta,

Rękawem wytarł usta,

Sklął marynarską brać

I w końcu poszedł spać.

 

Majtkowie z magazynu

Wywlekli beczkę dżinu

I wnet, nie myśląc wiele,

Popili się jak bele,

Aż twardy sen ich zmorzył.

Spać sternik się położył,

Kapitan także spał,

A jak się zwał, tak zwał.

 

Nasz Brandon nie tknął trunku,

Trwał sam na posterunku,

Spoglądał w odmęt siny,

Sterował, ściągał liny.

Dokoła wrzała burza,

Dziób statku się zanurzał,

A on, choć cały zmokł,

Wytężał w ciemność wzrok.

 

Gdy wstawał dzień ponury,

Wziął Brandon mocne sznury

I związał kapitana.

Załogę zbudził z rana

I rzekł: "Objąłem władzę,

Korwetę ja prowadzę,

A kto mi powie "nie",

Piach będzie gryzł na dnie!"

 

"Nie! - wrzasnął sternik: - Hola!

Mój ster jest i busola,

Nie oddam ci korwety!..."

Tu urwał, bo niestety,

Nim rzekł ostatnie słowo,

Poleciał na dół głową

Rekinom wprost na żer,

A Brandon objął ster.

 

Załogę zdjęła trwoga,

A była to załoga

Wśród marynarskich drużyn

Najśmielsza: jeden Murzyn,

Trzech Szkotów, Hiszpan stary,

Malajczyk, Włoch z Ferrary,

Fin, Francuz, Greków trzech,

A nadto kucharz Czech.

 

Był Brandon młody, krzepki,

Miał w głowie wszystkie klepki,

Przebiegał więc korwetę

I groził pistoletem.

"Uważać, skąd wiatr wieje!

Do żagli - marsz! Na reje!

Galopem! A kto kiep,

Dostanie kulę w łeb!"

 

Po groźnej tej przemowie

Rozbiegli się majtkowie,

Ten żagle pocerował,

Ów dziury zakitował,

Inny na maszt się wdrapał

I w taki wpadli zapał,

Że nawet kucharz-leń

Krem ubił na ten dzień.

 

Rzekł Brandon do Hiszpana:

"Przyprowadź kapitana,

Konopną linę masz tu,

Uwiążesz go do masztu;

Malajczyk ci pomoże.

No już! Bo wrzucę w morze!"

O, Brandon to był chwat,

A miał dwadzieścia lat!

 

III

 

Kapitan - proszę, zważcie -

Po chwili stał przy maszcie

Związany grubym sznurem.

Spojrzenie miał ponure

I groźnie łypał zezem

Na całą tę imprezę,

Bo był zawzięty człek,

A Brandon tylko rzekł:

 

"Tu nie ma co się biesić,

Mam prawo cię powiesić

Jak tego, który stchórzy

Na morzu podczas burzy.

Ja ci daruję życie,

A ty mi należycie

Do skarbów drogę wskaż.

Mnie piątą część z nich dasz."

 

Kapitan odrzekł smutnie:

Wygrałeś! Skończmy kłótnię.

Masz prawo i masz siłę,

Ja także tak robiłem.

Sternikiem twym zostanę,

A ty bądź kapitanem.

Bierz nóż mój, do stu bomb!

Mój nóż i chiński ząb!"

 

Sznur Brandon przeciął nożem

I rzekł: "Mnie cieszy to, żem

Omówił wszystko szczerze.

Idź, bracie, stań przy sterze,

Sam tego chciałeś, nie ja,

Pomyślna idzie wieja,

Więc prujmy głębie wód

Kierując się na wschód."

 

Zszedł Brandon do kajuty,

Zdjął kaftan, ściągnął buty

I zjadłszy kotlet świński,

Jął ząb cesarsko-chiński

Oglądać i obracać,

Paznokciem pilnie macać,

Aż niespodzianie wpadł

Na mały złoty ślad,

 

Na mały punkcik złoty.

Wnet wziął się do roboty

I punkcik wcisnął igłą.

Wtem serce w nim zastygło:

Zabrzmiała pozytywka,

Rozległa się przygrywka,

Która pieściła słuch

Niby bzykanie much.

 

Następnie spod sprężynki

Wyjrzała główka Chinki

Maleńka jak ziarenko

I przemówiła cienko:

"Ktokolwiek jest w pobliżu,

Kto da ziarenko ryżu

Księżniczce Sun-Li-Tse,

Otrzyma to, co chce."

 

Po chwili Chinka znikła,

Tylko przygrywka nikła

Jak mucha znów bzyknęła.

Sprężynka się zamknęła,

A Brandon nieprzytomnie

Zawołał: "Kucharz! Do mnie!

Galopem! Gadaj, czyż

Jest na korwecie ryż?"

 

Lecz kucharz westchnął: "Szkoda,

Ryż nam zalała woda

I cały zapas hurtem

Rzuciłem dziś za burtę."

Na pokład wybiegł Brandon:

"Hej, wy, piracka bando,

Rabunku nadszedł czas.

Czy kto nie mijał nas?"

 

"Mijało korwet wiele,

Mijały karawele,

A tam po fal głębinie

Kupiecki statek płynie."

Rzekł Brandon podniecony:

Podejdźmy z lewej strony,

Uderzyć trzeba stąd.

Uwaga! Szykuj lont!"

 

Gdy statki się zrównały,

Zawołał Brandon śmiały:

Stać! Ja mam w waszą stronę

Armaty wymierzone,

Zatopię ten wasz rupieć!

Czy chcecie się okupić?

Nie żądam złotych gór,

Lecz ryżu jeden wór!"

 

To słysząc, wnet szalupę

Kapitan słał z okupem.

I znów po wód głębinie

Na wschód korwetą płynie.

Wtem Grek zawołał z dzioba:

"Wytrzeszczam ślepia oba,

Przeszywam dal na wskroś

I w dali widzę coś!"

 

Tu Brandon wlazł na reję:

Hej! Wyspa tam widnieje!

Dostrzegam na niej wieżę

I mur, co wyspy strzeże,

Lecz nie ma jej na mapie.

Czy sternik się połapie?"'

Rzekł sternik: "Nie wiem sam.

Najlepiej płyńmy tam."

 

IV

 

Na brzegu stał tłum ludzi,

A wszyscy byli rudzi,

Wszyscy zielonoskórzy,

Półnadzy, a niektórzy

Mieli niemądre miny

I sztuczne nosy z gliny,

A wydłużone tak,

Że siadał na nich ptak.

 

Nasz Brandon nie znał trwogi.

Na czele swej załogi

Do wyspy przybił łódką

I tak przemówił krótko:

"Po morzach król mój hula,

Przybywam tu od króla,

Pocisków mam w sam raz

Tyle, by podbić was."

 

Tak rzekł. Lecz tłum tubylczy

Przygląda się i milczy.

"Cóż by to znaczyć miało?! -

Zawołał Brandon śmiało. -

Stoicie niby mumie,

Czy mówić nikt nie umie?

Czy z armat mam was tłuc?

Hej! Który tu jest wódz?"

 

Wtem sternik niespodzianie

Zawołał: "Kapitanie,

Tu nie potrzeba walki,

To są po prostu lalki,

Po prostu kukły z wosku

Zrobione po mistrzowsku.

Lecz kto, do diabłów stu,

Mógł je ulepić tu?"

 

W głąb wyspy więc ruszyli

I po niedługiej chwili

Ujrzeli wśród równiny

Mustangi z plasteliny

I dżungli gąszcz splątany

Z zielonej porcelany,

A wśród gipsowych drzew

Stał marmurowy lew.

 

Zwisały z palm gipsowe

Orzechy kokosowe,

Pękate ananasy

Lepione z wonnej masy

I pęk daktyli złotych

Z błyszczącej terakoty,

A nad tym - szklana mgła

I roje much ze szkła.

 

Na starym baobabie

Papugi w barw powabie

Wmieszane w szklane liście

Mieniły się wzorzyście,

A były z porcelany

Misternie malowanej.

Brandona zdjęła złość:

"Mam dość tych kukieł, dość!

 

Mam dość teatru lalek,

Czas leci, mrok już zaległ,

A choć to nawet ładne,

Wracamy na "Ariadnę".

Gdzie mapa? Wyspę nową

Nazwiemy Kukiełkową.

Wracamy! Oto łódź:

Chcę znowu fale pruć!"

 

V

 

I znów po wód głębinie

Na wschód korweta płynie.

Dął wietrzyk bardzo słaby,

Więc sternik łowił kraby,

Włoch w szachy grał z Murzynem,

Szkot się pokrzepiał dżinem,

A Brandon, zmyślny człek,

Do swej kajuty zbiegł.

 

Ząb chiński wziął ze skrzynki -

Twarz Chinki spod sprężynki

Wyjrzała wąską szparką.

On dał jej ryżu ziarnko

I szepnął: "Mnie się marzy

Ukryty skarb korsarzy!..."

Odparła: "Sternik-Szwed

Odnajdzie drogę wnet."

 

Rzekł Brandon: "A to bieda!

Wrzuciłem w morze Szweda,

Już pewnie go rekiny

Pożarły w głębi sinej.

Za późno na wspominki."

Szepnęły usta Chinki:

"O świcie ujrzysz ląd,

Naprawisz tam swój błąd."

 

I znów po wód głębinie

Na wschód korweta płynie

Wśród wichrów i wśród burzy.

Na statku czuwa Murzyn,

Trzech Szkotów, Hiszpan stary,

Malajczyk, Włoch z Ferrary,

Fin, Francuz, Greków trzech,

A nadto kucharz-Czech.

 

Miał Brandon oko czujne,

Do tego szkła podwójne

I patrząc przez lunetę

Prowadził swą korwetę.

"Sterniku - rzekł o świcie -

Zezujesz znakomicie,

Lecz spójrz, czy widzisz stąd

Na horyzoncie ląd?"

 

Rzekł sternik po piracku:

"Niech trzasnę, święty Jacku,

Na mapie widzę zmiany,

To przecież ląd nieznany,

To przecież nie jest Libia,

Nie Wyspa Wielorybia,

Nie Ganda i nie Pont,

To jest nieznany ląd."

 

Nasz Brandon nie znał trwogi.

Na czele swej załogi

Przemierzał ląd nieznany

Tajemne snując plany.

"Jak z Chinki słów wynika,

Tu znaleźć mam sternika,

Tu jest gdzieś stary Szwed..."

Tak myśląc, naprzód szedł.

 

Lecz marsz ten nie był prosty,

Bo wokół rosły osty

I kolców gąszcz ruchliwy,

I pięły się pokrzywy

Sięgając aż do twarzy,

Parzyły marynarzy

I kłuły w czoło, w nos

Jak rój złośliwych os.

 

Miał kucharz nóż kuchenny

"To oręż mój bezcenny,

Dalibóg, nie jest tępy,

Przetrzebię nim ostępy!"

Jął machać nożem co sił,

Ciął zielsko, rąbał, kosił

I siekał jak na farsz,

Wołając: "Za mną marsz!"

 

VI

 

Gdy wolna była droga,

W ślad za nim szła załoga.

Już byli na polanie,

Wtem z pokrzyw niespodzianie

Wyskoczył stwór kolczasty,

Kolczasty jak te chwasty,

Miał z kolców głowę, brzuch

I stał na kolcach dwóch.

 

Miał rączki dwie kolczaste

I oczki wyłupiaste,

Ruchliwe, szarobure.

Podskoczył zwinnie w górę,

Siadł wierzchem na pokrzywie

I wreszcie rzekł piskliwie:

"Dyr-fir, chlu-chlu, pli-plaj,

Loj-li, koj-pa, ta-taj."

 

Rzekł sternik jednoręki:

"Znam słowa te i dźwięki.

To gwara krasnoludków

Z morskiego szczepu Utków,

Ten szczep miał przeszłość sławną,

Lecz już wyginął dawno,

Zostali tylko dwaj:

Pli-plaj i Pa-ta-taj.

 

Utkowie panowali

Na wyspach Trulalali,

Lecz wyspy się zapadły;

Utkowie bój zajadły

Stoczyli z rekinami

I dziś - widzicie sami

Zostali tylko dwaj:

Pli-plaj i Pa-ta-taj.

 

Widzicie tu Pli-plaja,

On wita i zagaja,

A Pa-ta-taj z daleka

Na przyjście nasze czeka.

Ruszajmy, czasu szkoda,

Przygoda - to przygoda,

Poznamy nowy kraj,

Hej, prowadź nas, Pli-plaj!"

 

Pli-plaj zeskoczył na dół,

Napuszył się i nadął,

Skierował kolce w prawo

I naprzód pobiegł żwawo,

A za nim, w słońca żarze,

Kroczyli marynarze.

Na czele Brandon szedł

I myślał: "Gdzież ten Szwed?"

 

Był wszędzie piach dokoła.

Pli-plaj raz po raz wołał:

"Lin-len!" - co znaczyć miało,

Że iść tu można śmiało.

Wydawał przy tym piski

Na znak, że cel jest bliski:

"Zen-zej, tru-kloj, pli-pli."

Więc wszyscy za nim szli.

 

VII

 

Przez piachy i równiny

Szli przeszło trzy godziny,

Lecz krasnoludki przecie -

Jak wszyscy chyba wiecie -

Godziny mają krótkie:

Godzina trwa minutkę,

A mila mierzy cal

I dal - to nie jest dal.

 

Dlatego też po chwili

Wędrowcy już przybyli

Do skały, a przed skałą

Ujrzeli postać małą,

Kolczastą, w kształcie jaja.

Poznali Pa-ta-taja,

A ten z kolei znów

Przemówił kilka słów.

 

Wśród wszystkich skał na świecie

Tak dziwnej nie znajdziecie:

Na zewnątrz była słona,

A wewnątrz - wydrążona,

A wewnątrz była słodka.

Wszedł Pa-ta-taj do środka

Przez bardzo ciasny właz,

A za nim Brandon wlazł.

 

W pieczarze wewnątrz skały

Cukrzane sprzęty stały:

Więc stół, a przy nim ławy,

Na stole zaś potrawy

Dymiły na półmiskach.

Tu Brandon dojrzał z bliska

Brodatą ludzką twarz.

"Czyżby to sternik nasz?"'

 

A sternik wstał i rzecze:

"Poznajesz mnie, człowiecze?

Nie zawiniłem wcale,

A tyś mnie rzucił w fale

Rekinom na pożarcie,

Lecz wyznam ci otwarcie,

Żem stary, chudy gnat,

Takiego któż by zjadł?

 

Płynąłem dobę całą,

Bom pływak, jakich mało,

Aż nagle z morskiej piany

Wieloryb tresowany

Wypływa, w bok mnie szturga.

Wieloryb ten z Hamburga

Przed rokiem z zoo zwiał

I mnie, zapewne, znał.

 

W Hamburgu najwidoczniej

Nasz okręt spostrzegł w stoczni

I potem nawet w wodzie

Rozpoznał mnie po brodzie.

Usiadłem mu na płetwie,

Bom Szwed, a każdy Szwed wie,

Jak płynąć, gdzie i skąd,

By szybciej zejść na ląd.

 

Tu jestem trzy tygodnie,

Tu dobrze mi, wygodnie,

Tu żyję niczym w bajce

Pliplajce - patatajce,

Nie pragnę zmiany żadnej,

Nie tęsknię do "Ariadny"

"Ariadnę" w pięcie mam,

Chcę tutaj zostać sam!"

 

Rzekł Brandon: "Skończ gadanie,

Nikt tutaj nie zostanie,

Przybywam w samą porę.

Na pokład cię zabiorę

I krasnoludki oba,

Bo tak mi się podoba!

Załoga, do mnie! Hej!

Brać ich z pieczary tej!"

 

Wnet marynarzy zgraja

Porwała Pa-ta-taja,

Pli-plaja i sternika.

Już wyspa z oczu znika

I znów po wód głębinie

Na wschód korweta płynie,

Burzliwy wiatr ją gna,

Głąb huczy ode dna.

 

VIII

 

Do Szweda po obiedzie

Rzekł Brandon: "Słuchaj, Szwedzie,

Ja nie dam się kołować,

Bierz ster, korwetę prowadź

Przez morza, oceany

Wprost tam, gdzie zakopany

Piracki skarb jest wasz,

A nie kręć! Ty mnie znasz!

 

Każę cię w żagiel zaszyć

I poślę ryby straszyć,

Przekonasz się naocznie,

A wiedz, że mam wyrocznię,

Co ściśle przepowiada,

Gdzie kłamstwo jest i zdrada.

Chcę ujrzeć, jakem rzekł,

Ten upragniony brzeg."

 

Szwed odszedł i pod wąsem

Uśmiechnął się z przekąsem,

A morze znów szaleje,

Grzmią burze i zawieje

I piętrzą się bałwany.

Ach, gdzież ten ląd nieznany?

Wytęża Brandon wzrok,

Dmie wicher, zapadł mrok...

 

Wśród groźnej wód potęgi

Ster pęka, trzeszczą wręgi,

Konopne liny rwą się,

Korweta w dzikim pląsie

Raz po raz się zanurza,

A wokół huczy burza

I jęczy stary wrak,

Aż ludziom sił już brak.

 

Po ciemnym fal bezkresie

Korwetę wicher niesie

Jak szczapę, jak łupinę

Rzuconą w nurty sine.

I w tym momencie właśnie

Malajczyk jak nie wrzaśnie:

"Kamraci! Bóg nas strzegł!

W pobliżu widzę brzeg!"

 

Wnet okręt siadł na piachu

I było już po strachu.

Nim dziób wybrzeże musnął,

Każdy, gdzie stał, tam usnął,

Wyciągnął się jak długi

Po trudach tej żeglugi,

A nawet Brandon-chwat

Bez sił na pokład padł.

 

IX

 

Spał jak królewna śpiąca

I spałby tak bez końca,

Lecz nagle ktoś go zbudził -

I ujrzał obcych ludzi.

"Myśmy królewskie straże,

Król cię sprowadzić każe,

Król czeka, zbudź się już,

Kareta stoi tuż."

 

Zszedł Brandon więc z korwety,

Wsiadł prosto do karety

I spytał od niechcenia:

"Czy jadę do więzienia?"

"Do króla, kapitanie,

Jedziesz na posłuchanie...

Król wrócił już, a tyś

Przywiózł go właśnie dziś."

 

Nic Brandon nie rozumie.

Tłum zebrał się, a w tłumie

Książęta i księżniczki.

Już paź otwiera drzwiczki,

Z pałacu już dworzanie

Wychodzą na spotkanie,

Prowadzą go przed tron

I mówią: "Oto on."

 

Król siedzi sam na tronie:

"Poznajesz mnie, Brandonie?

Jam pirat - chwat nad chwaty,

Bezręki, zezowaty

I rudy, i kulawy.

Spójrz, proszę, bez obawy:

Zez minął, rękę mam,

Lecz jestem wciąż ten sam.

 

A ot - peruka ruda...

Cóż powiesz? Istne cuda?

To wszystko były żarty:

Jam król Walenty czwarty,

Przede mną drży Wenecja,

Holandia, Anglia, Szwecja,

A ty związałeś mnie

Jak wieprzka. Może nie?

 

A może tak nie było,

Żeś mnie pozbawił siłą

Dowództwa na okręcie?

No cóż, przyznaję święcie,

Że byłeś kapitanem

Naprawdę niezrównanym

I żeś ocalił nas

W straszliwej burzy czas.

 

Ja zuchów takich lubię

I właśnie po tej próbie

Już dziś cię mianowałem

Naczelnym admirałem.

Masz, weź ten pierścień złoty,

To znak dowódcy floty,

Na palec pierścień włóż

I płyń na podbój mórz."

 

X

 

Brandona aż zatkało,

Powiada więc nieśmiało:

"Ogromnie sobie cenię

Królewskie wyróżnienie,

Lecz któż mi wytłumaczy,

Co chiński ząb ten znaczy?

I kukiełkowy kraj?

Fli-plaj i Pa-ta-taj?"

 

A na to król Walenty

Odrzecze uśmiechnięty:

"Wszak to zabawki moje,

Ja nienawidzę wojen

I wszystkie moje sprawy

Są tylko dla zabawy;

W piratów, jak już wiesz,

Lubię się bawić też.

 

Mam wyspy dla rozrywki,

Mam chińskie pozytywki

I lalek zbiór bogaty,

I gnomy-automaty -

Tu właśnie stoją one,

Lecz nie są nakręcone;

To mych magików dar,

Mam tego kilka par.

 

Ja całe życie prawie

Spędziłem na zabawie,

Mój tron i moja flota

To żart jest i pustota

I nikt się nie połapie,

Gdzie jest mój kraj na mapie;

Czy żyję - nie wie nikt,

Patrz, złoty pierścień znikł.

 

To także żart magika -

Dwór znika, pałac znika,

Znikają ludzie, konie,

Znikniesz i ty, Brandonie."

Lecz Brandon zbiegł ze schodów

I uciekł w głąb ogrodów,

I wpadł w uliczny tłum,

I pędził aż pod tum.

 

W klasztorze został mnichem

I tam, w ustroniu cichym,

Opisał po łacinie

Na żółtym pergaminie

Przedziwną swą przygodę.

Ech, były lata młode

I złoty pierścień był,

I wicher w żagle bił...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Wyssane z palca

 

Pan Wincenty ten zwyczaj miał,

Że nieustannie palec ssał.

Niegrzeczne dzieci z niego się śmiały:

"Panie Wincenty, czy pan jest mały?

Wszak to rozumie się samo przez się,

Że człowiek dorosły palca nie ssie,

Dziś niemowlęciu też każda niania

Ssać, proszę pana, palec zabrania,

A pan go ciągle ssie jak najęty.

Czy to wypada, panie Wincenty?"

 

Sąsiad zdziwiony pytał się:

"Czemu pan ciągle palec ssie?

Pan przecież palcem drapie się w głowę,

Palcem pan zwilża znaczki pocztowe,

Palcem pan dłubie w uchu, gdy trzeba,

Palcem pan kręci kuleczki z chleba,

Palcem pan w brydżu rozdaje karty,

Palcem pan sprawdza, czy kurz wytarty,

A potem palec pan do ust wkłada.

Panie Wincenty, czy to wypada?"

 

Stał pan Wincenty wielce zmieszany

I twarz odwracał nawet do ściany:

"Ach - wzdychał smutnie - wstyd mi szalenie,

To takie głupie przyzwyczajenie..."

I zawstydzony jak mały malec,

Wiecie, co robił? Do ust kładł palec.

 

Wyznam wam szczerze - na nic wykręty -

Ja też ssę palec jak pan Wincenty

I właśnie wiersz ten, co napisałem,

Po prostu z palca sobie wyssałem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Z motyką na słońce

 

Roch węgla od dawna pod piecem nie widział,

Już skończył się zapas, wyczerpał się przydział.

 

Więc Roch wpadł na pomysł: "Tak zimno w chałupie,

A słońce jest wielkie. Gdy okruch odłupię

 

I wrzucę do pieca, wystarczy mi ciepła,

By barszcz nie zamarzał i kasza nie krzepła."

 

Pomyślał i ruszył z motyką na słońce,

A słońce - wiadomo - jak ogień gorące.

 

Motyka już topić się z wolna zaczęła,

Lecz Roch nie ustawał, Roch wołał: - Do dzieła!

 

Do dzieła! Choć sobie czuprynę osmalę,

Wciąż będę motyką uderzał wytrwale

 

I choćby mnie słońce spaliło na popiół,

Nikt we wsi nie powie, żem swego nie dopiął!

 

To rzekłszy przygarnął dwie chmury deszczowe,

Z nich jedną położył, jak kompres na głowę,

 

A drugą wyżymał zwilżając ostrożnie

Motykę, jak zwilża się kurę na rożnie.

 

Bił w tarczę słoneczną, choć dręczył go upał,

Aż w końcu motyką okruszek odłupał.

 

Zawinął go w chmurę, jak w szmatkę wilgotną,

I podał czym prędzej Rochowej przez okno.

 

Rochowa okruszek do pieca wrzuciła,

Obrała ziemniaki i barszcz nastawiła.

 

Buzuje się okruch słoneczny na ruszcie,

A wy, jeśli chcecie, czyn Rocha powtórzcie.

 

Nauka zaś taka z wierszyka wynika,

Że może każdemu się przydać motyka.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Żaba

 

Pewna żaba

Była słaba

Więc przychodzi do doktora

I powiada, że jest chora.

 

Doktor włożył okulary,

Bo już był cokolwiek stary,

Potem ją dokładnie zbadał,

No, i wreszcie tak powiada:

 

Pani zanadto się poci,

Niech pani unika wilgoci,

Niech pani się czasem nie kąpie,

Niech pani nie siada przy pompie,

Niech pani deszczu unika,

Niech pani nie pływa w strumykach,

Niech pani wody nie pija,

Niech pani kałuże omija,

Niech pani nie myje sie z rana,

Niech pani, pani kochana,

Na siebie chucha i dmucha,

Bo pani musi być sucha!

 

Wraca żaba od doktora,

Myśli sobie: Jestem chora,

A doktora chora słucha,

Mam być sucha - będę sucha!

 

Leczyła się żaba, leczyła,

Suszyła się długo, suszyła,

Aż wyschła tak, że po troszku

Została z niej garstka proszku.

 

A doktor drapie się w ucho:

Nie uszło jej to na sucho!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Zapałka

 

Mówiła dumnie zapałka:

Pokażcie takiego śmiałka,

Co w domu zadarłby ze mną,

Gdy nagle zrobi się ciemno.

Doprawdy, słońce jest niczym

Ze swym błyszczącym obliczem,

Bo tylko w dzień świecić może,

A ja zaś o każdej porze!

 

To ci heca! -

Rzekła świeca.

 

Zapałka na to zuchwale:

Gdy zechcę, świat cały spalę

I choć nie lubię się chwalić,

Potrafię Wisłę podpalić.

Po czym, po krótkim namyśle,

Skoczyła i znikła w Wiśle.

Tak się skończyły przechwałki

Zarozumiałej zapałki.

 

To ci heca! -

Rzekła świeca.

Edytowane przez Niezarejestrowany
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Zegarek

 

Jak się zegarkowi powodzi?

Owszem, niczego, chodzi.

Podobno spieszy się o trzy minuty?

Owszem. Jest trochę zepsuty.

 

Zegarek w duchu klnie,

Bardzo mu to nie w smak,

Chciałby powiedzieć: Nie!

A mówi: Tak-tak, tak-tak, tak-tak.

 

Pan jakoś dziś niewesoły?

Bo się spóźniłem do szkoły.

Nie wiedział pan, która godzina?

Czyżby pękła sprężyna?

 

Zegarek w duchu klnie,

Bardzo mu to nie w smak,

Chciałby powiedzieć: Nie!

A mówi: Tak-tak, tak-tak, tak-tak.

 

Jakiej to marki zegarek?

Ja nie wiem. Tyle jest marek...

To zwykła tandeta, panie,

Za chwilę na pewno stanie!

 

Zegarek w duchu klnie,

Bardzo mu to nie w smak,

Chciałby powiedzieć: Nie!

A mówi: Tak-tak, tak-tak, tak-tak.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Zero

 

Toczyło się po drodze:

Z drogi, gdy ja przechodzę!

Ja jestem sto tysięcy,

A może jeszcze więcej.

 

Folgując swej naturze,

Wołało: Jestem duże!

 

Pyszniło się przed światem,

Że takie jest pękate.

 

Mówili wszyscy z cicha:

Ma brzuch, a brzuch to pycha.

I później się dopiero

Spostrzegli, że to zero.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Ziewadło

 

Wyszedł Romek

Przed domek

Szukać w sadzie poziomek.

Znalazł jedną - zjadł,

Znalazł drugą - zjadł,

Sprzykrzył mu się sad,

Na kamieniu siadł

W cieniu drzewa

I ziewa,

I ziewa,

I ziewa.

 

- Oj, ziewadło, ziewadło,

Co cię dzisiaj napadło?

 

- A tak sobie poziewuję,

Bo dostałem aż trzy dwóje:

Pomyliłem rzekę Biebrzę,

Powiedziałem "koń" o zebrze,

Rozmawiałem na algebrze.

A gdy miewa się złe stopnie,

Wtedy ziewa się okropnie.

 

- Ze zmęczenia, proszę lenia?

- Ze zmęczenia, ze zmartwienia...

 

- Oj, ziewadło, ziewadło,

Wszystko spać się pokładło

I na ciebie też już czas.

 

- Czemu mnie pan tak pogania?

Ziewnę sobie jeszcze raz,

Będę piątkę miał z ziewania.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Żołądek

 

Żarłoki mają złe zwyczaje,

A kto się na noc zbytnio naje,

Temu żołądek spać nie daje.

 

Ręce więc złoszczą się z początku:

Ty nam nie dajesz spać, żołądku,

To jest, żołądku, nie w porządku!

 

Niebawem głowa się odzywa:

Na złych manierach ci nie zbywa,

Przez ciebie jestem nieszczęśliwa.

 

Po chwili krzyk podnoszą nogi:

Chcemy już spać, żołądku drogi,

A ty zakłócasz sen nasz błogi.

 

Wątroba kwęka: Pora nocna,

Już ze snu się wybiłam do cna,

A wszak nie jestem taka mocna.

 

Serce się tłucze coraz głośniej:

Żołądku, miotasz się nieznośnie,

Przez ciebie moich snów nie dośnię!

 

Oczy i usta jęczą z cicha,

Zgrzytają zęby, język prycha:

Żołądku, dość już, dość, u licha!

 

No a żołądek, płacząc prawie,

Wzdycha: Cóż mogę rzec w tej sprawie?

Ja się nie bawię, tylko trawię,

 

A do strawienia mam, niestety,

Dwie bułki, masło, ser, kotlety,

Jeszcz daleko mi do mety...

 

Żarłoki mają złe zwyczaje

I kto się na noc zbytnio naje,

Ten niewyspany potem wstaje.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Żółw

 

Najgłupszy nawet muł wie,

Jak powolne są żółwie.

 

Żeby żółwiowi dopiec,

Szydził zeń pewien chłopiec:

 

- Pan chodzi wprost pokracznie.

Niech się pan wprawiać zacznie!

 

Doprawdy, jak to można?

Istota czworonożna,

 

A ledwie się telepie!

Już ślimak chodzi lepiej!

 

Żółw żachnął się w skorupie:

- Też mi gadanie głupie!

 

Gdyby ci ktoś dla hecy

Władował dom na plecy,

 

Czy również w tym wypadku

Chodziłbyś szybko bratku?

 

To rzekłszy łypnął okiem

I odszedł żółwim krokiem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Żółwie i krokodyle

 

Żółwie i krokodyle

Mieszkają wspólnie nad Nilem,

Ale przy tym, najwyraźniej,

Są ze sobą w nieprzyjaźni,

Bo krokodyl nie myśląc żyje znakomicie,

A każdy żółw - to myśliciel.

 

Myślały tedy żółwie lat co najmniej dwieście,

No i wymyśliły wreszcie

Najmądrzejsze z żółwich dzieł:

Nową pisownię

Polegającą dosłownie

Na tym, że gdzie nie trzeba, tam pisze się eł.

Odtąd każdy mądry żółw

Zamiast rów, napisze rółw,

Zdrowa u nich będzie - zdrołwa,

Krowa u nich będzie - krołwa,

 

Cena żółw napisze - cełna,

Tak jak my piszemy - wełna,

Do swych dzieci mówią żółwie:

Ja ci mółwię, włóż obułwie!

 

Zmian tych zaszło nie wiem ile,

Lecz gdy przyszły krokodyle

I ujrzały żółwie eł-y

Przekręconych różnych słów,

Najzwyczajniej eł połknęły

I nie piszą żółw, lecz żów.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Zoo

 

Matołek raz zwiedzał zoo

I wołał co chwila: O-o!

Jaka brzydka papuga!

Żyrafa jest za długa!

Słoń za wysoki!

A po co komu te foki?

Zebra ma farbowane żebra!

Tygrys

Chętnie by mnie stąd wygryzł!

Na, a zajrzyjmy pod daszek:

Żółw - tuś, bratku, tuś!

A to? Ptaszek.

Niezły ptaszek -

Struś!

Wreszcie zbliża się do wielbłąda,

Uważnie mu się przygląda

I powiada wskazując na niego przez kraty:

Owszem, niezły. Niczego! Szkoda tylko, że garbaty!

 

TYGRYS

 

Co słychać, panie tygrysie?

A nic. Nudzi mi się.

Czy chciałby pan wyjść zza tych krat?

Pewnie. Przynajmniej bym pana zjadł.

 

STRUŚ

 

Struś ze strachu

Ciągle głowę chowa w piachu,

Więc ma opinię mazgaja.

A nadto znosi jaja wielkości strusiego jaja.

 

PAPUGA

 

Papużko, papużko,

Powiedz mi coś na uszko.

Nic nie powiem, boś ty plotkarz,

Powtórzysz każdemu, kogo spotkasz.

 

LIS

 

Rudy ojciec, rudy dziadek,

Rudy ogon - to mój spadek,

A ja jestem rudy lis.

Ruszaj stąd, bo będę gryzł.

 

WILK

 

Powiem ci w słowach kilku,

Co myślę o tym wilku:

Gdyby nie był na obrazku,

Zaraz by cię zjadł, głuptasku.

 

ŻÓŁW

 

Żółw chciał pojechać koleją,

Lecz koleje nie tanieją.

Żółwiowi szkoda pieniędzy:

Pójdę pieszo, będę prędzej.

 

ZEBRA

 

Czy ta zebra jest prawdziwa?

Czy to tak naprawdę bywa?

Czy też malarz z bożej łaski

Pomalował osła w paski?

 

KANGUR

 

Jakie pan ma stopy duże,

Panie kangurze!

Wiadomo, dlatego kangury

W skarpetkach robią dziury.

 

ŻUBR

 

Pozwólcie przedstawić sobie:

Pan żubr we własnej osobie.

No, pokaż się, żubrze. Zróbże

Minę uprzejmą, żubrze.

 

DZIK

 

Dzik jest dziki, dzik jest zły,

Dzik ma bardzo ostre kły.

Kto spotyka w lesie dzika,

Ten na drzewo szybko zmyka.

 

RENIFER

 

Przyszły dwie panie do renifera.

Renifer na nie spoziera

I rzecze z galanterią: Bardzo mi przyjemnie,

Że będą panie miały rękawiczki ze mnie.

 

MAŁPA

 

Małpy skaczą niedościgle,

Małpy robią małpie figle,

Niech pan spojrzy na pawiana:

Co za małpa, proszę pana!

 

KROKODYL

 

Skąd ty jesteś, krokodylu?

Ja? Znad Nilu.

Wypuść mnie na kilka chwil,

To zawiozę cię nad Nil.

 

ŻYRAFA

 

Żyrafa tym głównie żyje,

Że w górę wyciąga szyję.

A ja zazdroszczę żyrafie,

Ja nie potrafię.

 

LEW

 

Lew ma, wiadomo, pazur lwi,

Lew sobie z wszystkich wrogów drwi.

Bo jak lew tylko ryknie,

To wróg natychmiast zniknie.

 

NIEDŹWIEDŹ

 

Proszę państwa, oto miś.

Miś jest bardzo grzeczny dziś,

Chętnie państwu łapę poda.

Nie chce podać? A to szkoda.

 

PANTERA

 

Pantera jest cała w cętki,

A przy tym ma bieg taki prędki,

Że chociaż tego nie lubi,

Biegnąc - własne cętki gubi.

 

SŁOŃ

 

Ten słoń nazywa się Bombi.

Ma trąbę, lecz na niej nie trąbi.

Dlaczego? Nie bądź ciekawy -

To jego prywatne sprawy.

 

WIELBŁĄD

 

Wielbłąd dźwiga swe dwa garby

Niczym dwa największe skarby

I jest w bardzo złym humorze,

Że trzeciego mieć nie może.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Żuk

 

Do biedronki przyszedł żuk,

W okieneczko puk - puk - puk.

 

Panieneczka widzi żuka:

" Czego pan tu umnie szuka?"

 

Skoczył żuk jak polny konik,

Z galanterią zdjął melonik.

 

I powiada: "Wstań, biedronko.

Wyjdz, biedronko, przyjdz na słonko.

 

Wezmę ciebie aż na łączkę

I poproszę o twą rączkę."

 

Oburzyła się biedronka :

" Niech pan tutaj się nie błąka,

Niech pan zmiata i nie lata,

I zostawi lepiej mnie,

Bo ja jestem piegowata,

A pan - nie!"

 

Powiedziała, co wiedziała,

I czym prędzej odleciała,

 

Poleciała, a wieczorem

Ślub już brała - z muchomorem.

 

Bo od środka aż po brzegi

Miał wspaniałe, wielkie piegi.

 

Stąd nauka

Jest dla żuka:

Żuk na żonę żuka szuka.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Żuraw i czapla

 

Przykro było żurawiowi,

Że samotnie ryby łowi.

 

Patrzy - czapla na wysepce

Wdzięcznie z błota wodę chłepce.

 

Rzecze do niej zachwycony:

"Piękna czaplo, szukam żony,

 

Będę kochał ciebie, wierz mi,

Więc czym prędzej się pobierzmy".

 

Czapla piórka swe poprawia:

"Nie chcę męża mieć żurawia!"

 

Poszedł żuraw obrażony:

"Trudno. Będę żył bez żony".

 

A już czapla myśli sobie:

"Czy właściwie dobrze robię?

 

Skoro żuraw tak namawia,

Chyba wyjdę za żurawia!"

 

Pomyślała, poczłapała,

Do żurawia zapukała.

 

Żuraw łykał żurawinę,

Więc miał bardzo kwaśną minę.

 

"Przyszłam spełnić twe życzenie".

"Teraz ja się nie ożenię,

 

Niepotrzebnie pani papla,

Żegnam panią, pani czapla!"

 

Poszła czapla obrażona.

Żuraw myśli: "Co za żona!

 

Chyba pójdę i przeproszę..."

Włożył czapkę, wdział kalosze

 

I do czapli znowu puka.

"Czego pan tu u mnie szuka?"

 

" Chcę się żenić". "Pan na męża?

Po co pan się nadwyręża?

 

Szkoda było pańskiej drogi,

Drogi panie laskonogi!"

 

Poszedł żuraw obrażony.

"Trudno. Będę żył bez żony".

 

A już czapla myśli: "Szkoda,

Wszak nie jestem taka młoda,

 

Żuraw prośbę wciąż ponawia,

Chyba wyjdę za żurawia!"

 

W piękne piórka się przybrała,

Do żurawia poczłapała.

 

Tak już chodzą lata długie,

Jedno chce - to nie chce drugie,

 

Chodzą wciąż tą samą drogą,

Ale pobrać się nie mogą.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 5 lat później...
Gość Ral2866

Czasami wydaje mi się, że niektórzy ludzie plotą na forach takie głupoty, tylko po to żeby coś gadać. Ludzie opanujcie się! Świat nie jest czarno-biały.

 

Czytaj podobne: Ja, Ral2866 jestem :glupek2:

 

2211Danek tchórzliwy skunks

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Ral2866

Jak najbardziej polecam. Mam doświadczenie z tą firmą i jestem bardzo zadowolona z ich usług. Profesjonalnie i rzetelnie.

 

Czytaj podobne: jak wyżej, spamerze

 

 

2211Danek

Edytowane przez Ismer
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 tygodnie później...
Gość Ral2866

Witam serdecznie! Potrzebuję pomocy! Czy ktoś może mi polecić jakąś dobrą firmę…?

 

Lokalizacja i komfort mieszkalny ma znaczenie dlatego warto wejść na stronę: Ja, Ral2866 jestem :glupek2:

 

i zainteresować się moją ofertą.

 

ZonDon

Edytowane przez Ismer
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...