Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Psi pazur Żył sobie raz pewien Mazur. Miał Mazur oczy jak lazur, A zwał się Mazur Psipazur. Psipazur mierzył trzy cale, Ale w nadmiernym zapale Wciąż wykrzykiwał zuchwale: "Hej, niedołęgi i tchórze, Który chce dostać po skórze, Niech zjawi się tu, a nuże!" Wygrażał tak raz i drugi, A miał na swoje usługi Zapałkę zamiast maczugi. Dziewczęta się oglądały, Chłop każdy wytrzeszczał gały, Że Mazur, a taki mały. Dzieci wołały: "Sąsiedzie, Uważaj, bo będziesz w biedzie, Jeszcze cię kundel przejedzie!" Psipazur groził zapałką: "Oj, dam ja po skórze śmiałkom! Utłukę wszystkich na miałko!" Roześmiał się gruby piekarz: "Chcesz bić się, to czemu zwlekasz? Już dłużej czekać mi nie każ!" Pispazur rzekł: "Daję skok, o!" I podskoczywszy wysoko, Zapałką dziabnął go w oko. Ukrył się potem na sośnie, A piekarz jęknął żałośnie I uciekł tam, gdzie pieprz rośnie. Mazur zaś dalej szedł drogą, Spotkał żołnierza. Ten srogo Zawołał: "Straszyć chcesz? Kogo?" Psipazur udał, że słucha, Podskoczył, i krzycząc "u-ha" Wbił mu zapałkę do ucha. Zwiał żołnierz w krzaki pobliskie Wołając z płaczliwym piskiem: "Ugodził mnie swym pociskiem!" Tu wpadł na Mazura młynarz: "Już trochę się zapominasz, Źle sobie, bratku, poczynasz! Lecz teraz ci się dostanie! Za twoje złe zachowanie Potężne spuszczę ci lanie!" Psipazur spojrzał z ukosa, Podskoczył i zły jak osa Wbił mu zapałkę do nosa. Młynarz zatoczył się, kichnął, Aż sobie szczękę wywichnął I z jękiem do młyna czmychnął. Psipazur zaś po tej scenie Wpakował ręce w kieszenie I odszedł dumny szalenie. Na Rynku wszedł do gospody, Gdzie siedział Wyrwidąb młody I jadł śmietankowe lody. Psipazur rzekł: "Tu użyję! Mam w garści kij, co sam bije, Podstawiaj do bicia szyję!" Wyrwidąb zaśmiał się z cicha: "A cóż to za stwór, u licha, Który do ucha mi prycha?!" Wstał z ławy, niedbałym ruchem Dwa palce uniósł nad zuchem I schował go za pazuchę. "Ja ci się zaraz przysłużę! W kurniku cię, Psipazurze, Dam na kolację pstrej kurze!" Pobiegł poprzez ścierniska, Bo droga była niebliska, A jeńca ręką przyciskał. Gdy biegł przez most na Zarzecze, Zawołał nagle: "Człowiecze! Ratunku! Pali mnie! Piecze! Co robisz, ty pchło, ty mucho?! Daj spokój, bo będzie krucho! Wszak ogień mam za pazuchą! Ach, nie wierz moim przechwałkom, Już puszczę cię, bo zapałką Na węgiel spalisz mi ciałko!" To mówiąc Wyrwidąb młody Rzucił się z mostu do wody, By w rzece szukać ochłody. A Mazur na brzeg wyskoczył, Ledwie podeszwy zamoczył, I mrużąc złośliwie oczy Zawołał: "Zdechlaki! Tchórze! Który chce dostać po skórze, Niech zjawi się tu! A nuże!" Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Psie smutki Na brzegu błękitnej rzeczki Mieszkają małe smuteczki. Ten pierwszy jest z tego powodu, Że nie można wchodzić do ogrodu, Drugi - że woda nie chce być sucha, Trzeci - że mucha wleciała do ucha, A jeszcze, że kot musi drapać, Że kura nie daje się złapać, Że nie można gryzć w nogę sąsiada I że z nieba kiełbasa nie spada, A ostatni smuteczek jest o to, Że człowiek jedzie, a piesek musi biec piechotą. Lecz wystarczy pieskowi dać mleczko I już nie ma smuteczków nad rzeczką. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Ptasi mózg Dnia pewnego leśne ptaki Przeczytały napis taki: Tu dla mody i ozdoby Wymieniamy ptasie dzioby! Szlifujemy, poprawiamy I zapłaty nie żądamy. Widzą ptaki: dziupla w drzewie, Kto w tej dziupli jest - nikt nie wie. Powiedziały mądre sowy: - Nowy dziób to kłopot nowy, Poczekajmy z tym do zimy, A na wiosnę - zobaczymy. Słowik nie chciał zmienić dzioba: - Mnie się właśnie mój podoba. Szpak powiedział: - Po co zmiany? Dziób mam pięknie szlifowany. Rzekła pliszka: - Może są tu Jakieś dzioby do remontu, Do poprawek, do przeróbek, Lecz nie mój wytworny dzióbek. Gwizdnął kos: - Znam chwyt najprostszy, Dobrze wiem, jak dziób się ostrzy. Gil-żółtodziób ćwierknął: - Oby Wszyscy mieli takie dzioby! Dzięcioł milcząc w korę pukał, Bo go raz już ktoś oszukał, Pukał w korę i sikorę Ostrzegł jeszcze w samą porę. Z dziupli wylazł lisek rudy, Zaklął: - Na nic wszystkie trudy! Ptakom już nie udowodnię, Że się trzeba nosić modnie. Ptak ma ptasi mózg! Z tej racji Znów zostałem bez kolacji. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Ptasie plotki Usiadła zięba na dębie: "Na pewno dziś się przeziębie! Dostanę chrypki, być może, Głos jeszcze stracę, broń Boże, A koncert mam zamówiony W najbliższą środę u wrony". Jęknęły smutnie żołędzie: "Co będzie ziębo, co będzie? Leć do dzięcioła, do buka, Niech dzięcioł ciebie opuka!" Gil z tym poleciał do szpaka: "Jest sprawa taka a taka, Mówiła właśnie sikora, Że zięba jest ciężko chora". Poleciał szpak do słowika: "Ze słów sikory wynika, Że zięba już od miesiąca Po prostu jest konająca". Słowik wróblowi polecił, By trumnę dla zięby sklecił. Rzekł wróbel do drozda: "Drozdzie, Do trumny przynieś mi gwozdzie". Stąd dowiedziała się wrona, Że zięba na pewno kona. A zięba nic nie wiedziała, Na dębie sobie siedziala, Aż jej doniosły żołędzie, Że koncert się nie odbędzie, Gdyż zięba właśnie umarła Na ciężką chorobę gardła. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Pytalski Na ulicy Trybunalskiej Mieszka sobie Staś Pytalski, Co, gdy tylko się obudzi, Pytaniami dręczy ludzi. W którym miejscu zaczyna się kula? Co na deser gotują dla króla? Ile kroków jest stąd do Powiśla? O czym myślałby stół, gdyby myślał? Czy lenistwo na łokcie się mierzy? Skąd wiadomo, że Jurek to Jerzy? Kto powiedział, że kury są głupie? Ile much może zmieścić się w zupie? Na co łysym potrzebna łysina? Kto indykom guziki zapina? Skąd się biorą bruneci na świecie? Ile ważą dwa kleksy w kajecie? Czy się wierzy niemowie na słowo? Czy jaskółka potrafi być krową? Dziadek już od roku siedzi I obmyśla odpowiedzi, Babka jakiś czas myślała, Ale wkrótce osiwiała, Matka wpadła w stan nerwowy I musiała zażyć bromu, Ojciec zaś poszedł po rozum do głowy I kiedy powróci - nie wiadomo. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Rak Na półmisku leży rak, A półmisek mówi tak: Cóż to właściwie znaczy, Panie raku? Pan wcale mówić nie raczy, Panie raku, Panjest cały czerwony jak rak, Panie raku, Jakżeż można zaperzać się tak, Panie raku? Pan jest okropnie zagniewany, Panie raku, Pan jest w gorącej wodzie kąpany, Panie raku! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Ręce i nogi Jak wiadomo z zoologii, Każdy koń ma cztery nogi, Ale kto z uczonych wie Czemu cztery, a nie dwie? Struś nogami biega dwiema, A wąż nawet jednej nie ma, Gdyby jedną nogę miał, Czyby szedł, czy pędził w cwał? Taki kangur, rzec by można, To istota czworonożna, Ale gdy go puścić w ruch, Nóg używa tylko dwóch. Ma dwie nogi każdy bociek, Ale kto z uczonych dociekł, Czemu każdy bociek w mig Jedną nogę chować zwykł? Obliczono, że stonoga Ma sto nóg, lecz ta nieboga Wolniej biegłaby niż kret, Gdyby kret piechotą szedł. Kiedy ślimak rusza w drogę, Ma podobno jedną nogę. Czy to noga? Chyba nie. Może ktoś pouczy mnie. Małpa nie ma nóg, lecz ręce, Obliczyłem je naprędce, Cztery ręce ma, nie dwie, I dlatego tak się zwie. Co jest lepsze? Ręce cztery? Cztery nogi? Będę szczery I otwarcie wyznam wam: Chcę mieć to, co właśnie mam. Ręka prawa, ręka lewa, Człowiek innych rąk nie miewa. Noga lewa, prawa tuż, No i dość, wystarczy już. Mam dwie nogi i dwie ręce, Wcale nie chciałbym mieć więcej, Bo określa właśnie to, Co jest co, i kto jest kto. Stąd wiadomo, żem nie krowa, Żem nie kret, nie sowa płowa, Żem nie wąż, nie kot, nie bóbr, Nie stonoga i nie żubr. Stąd się właśnie pewność bierze, Że nie jestem ptak ni zwierzę, Tylko człowiek, starszy pan, Który zwie się - Brzechwa Jan. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Rozmawiała gęś z prosięciem Rozmawiała gęś z prosięciem Bardzo głośno i z przejęciem: "Smutno samej żyć na świecie, A po drugie i po trzecie - Jeśli cenisz wdzięki gęsie, Jak najprędzej ze mną żeń się." Prosię na to: "Miła gąsko, Głowę nieco masz za wąską, Trochę masz za długą szyję I zupełnie inny ryjek. Niechaj ciebie to nie rani, Lecz jesteśmy niedobrani." A gęś znowu: "Cóż, mój drogi, Popatrz, ty masz cztery nogi, Nie masz pierza, nie masz dzioba, Ale mnie się to podoba." Prosiak skłonił się uprzejmie: "Inny tak się tym nie przejmie, A ja - owszem. Bo zauważ, Że ja chodzę, a ty fruwasz, Jak dogonić zdołam ciebie, Gdy szybować będziesz w niebie?" Na to gęś odpowie znowu: "Domowego jestem chowu, Fruwam raz na sześć miesięcy, Żeby nie tyć, i nic więcej." Na to prosię znów odpowie: "Muszę dbać o swoje zdrowie, Ty się kąpiesz nieustannie, Ty byś chciała mieszkać w wannie, Ja zaś - jeśli chodzi o to - Właśnie bardzo lubię błoto." Tutaj gęś już miała dosyć. "Nie zamierzam ciebie prosić..." I dodała z żalem w głosie: "Teraz wiem, że jesteś prosię." Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Ryby Leszcz za wąsy suma szarpie. A to śmiałość! - rzekły karpie. Karpie dobre są, lecz w sosie - Odezwały się łososie. Głupie żarty - rzekła flądra. Patrzcie, flądra jaka mądra, Skąd u flądry rozum taki? - Obruszyły się szczupaki. Cóż za dziwne obyczaje, Że okoniem szczupak staje? - Mruknął sandacz. Więc sandacza Zbeształ okoń: Pan uwłacza Mnie i całej mej rodzinie, Niech pan od nas precz odpłynie! Rzekły śledzie: Ryby rzeczne Są zazwyczaj niedorzeczne. Każda woda im za słodka - Przygadała śledziom płotka. Karaś milczał. Tylko kilka Jeszcze słów rzuciła kilka, A sardynki z tej rozmowy Potraciły całkiem głowy. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Ryby, żaby i raki Ryby, żaby i raki Raz wpadły na pomysł taki, Żeby opuścic staw, siąść pod drzewem I zacząć zarabiać śpiewem. No, ale cóż, kiedy ryby Śpiewały tylko na niby, Żaby Na aby-aby, A rak Byle jak. Karp wydął żałośnie skrzele: Słuchajcie mnie przyjaciele, Mam sposób zupełnie prosty - Zacznijmy budować mosty! No, ale cóż, kiedy ryby Budowały tylko na niby, Żaby Na aby-aby, A rak Byle jak. Rak tedy rzecze: Rodacy, Musimy się wziąć do pracy, Mam pomysł zupełnie nowy - Zacznijmy kuć podkowy! No, ale cóż, kiedy ryby Kuły tylko na niby, Żaby Na aby-aby, A rak Byle jak. Odezwie się więc ropucha: Straszna u nas posucha, Coś zróbmy, coś zaróbmy, Trochę żywnosci kupmy! Jest sposob, ja wam mówię, Zacznijmy szyć obuwie! No, ale cóż, kiedy ryby Szyły tylko na niby, Żaby Na aby-aby, A rak Byle jak. Lin wreszcie tak powiada: Czeka nas tu zagłada, Opuścilismy staw przeciw prawu - Musimy wrócić do stawu. I poszły. Lecz na ich szkodę Ludzie spuścili wodę. Ryby w płacz, reszta też, lecz czy łzami Zapełni się staw? Zważcie sami, Zwłaszcza że przecież ryby Płakały tylko na niby, Żaby Na aby-aby, A rak Byle jak. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Rzepa i miód Chwaliła się raz rzepa przed całym ogrodem, Że jest bardzo smaczna z miodem. Na to miód się obruszy i tak jej przygani: A ja jestem smaczny i bez pani! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Samochwała Samochwała w kącie stała I wciąż tak opowiadała: Zdolna jestem niesłychanie, Najpiękniejsze mam ubranie, Moja buzia tryska zdrowiem, Jak coś powiem, to już powiem, Jak odpowiem, to roztropnie, W szkole mam najlepsze stopnie, Śpiewam lepiej niż w operze, Znakomicie muchy łapię, Wiem, gdzie Wisła jest na mapie, Jestem mądra, jestem zgrabna, Wiotka, słodka i powabna, A w dodatku daję słowo, Mam rodzinę wyjątkową: Tato mój do pieca sięga, Moja mama - taka tęga, Moja siostra - taka mała, A ja jestem - samochwała! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Siedmiomilowe buty Pojechał Michał pod Częstochowę, Tam kupił buty siedmiomilowe. Co stąpnie nogą - siedem mil trzaśnie, Bo Michał takie buty miał właśnie. Szedł pełen dumy, szedł pełen buty, W siedmiomilowe buty obuty. W piętnaście minut był już w Warszawie: "Tutaj - powiada - dłużej zabawię!" Żona spojrzała i zapłakała: "Już nie dopędzę mego Michała." Dzieci go ciągle tramwajem gonią, A on już w Kutnie, a on już w Błoniu. Wybrał się Michał z żoną do kina, Lecz zawędrował do Radzymina. Chciał starszą córkę odwiedzić w mieście, Adres - wiadomo - Złota 30. Poszedł piechotą, bo było blisko, Trafił na Złotą, ale w Grodzisku. Raz się umówił z teściem na rynku, Zanim się spostrzegł - był w Ciechocinku. Pobiegł z powrotem, myśląc, że zdąży, I wnet się znalazł na rynku... w Łomży. Chciał do Warszawy powrócić wreszcie. Ale co chwila był w innym mieście: W Kielcach, w Kaliszu, w Płocku, w Szczecinie I w Skierniewicach, i w Koszalinie. Nie mógł utrafić! Więc pod Opocznem Jęknął żałośnie: "Tutaj odpocznę!" Usiadł i spojrzał ogromnie struty Na swoje siedmiomiliowe buty, Zdjął je ze złością, do wody wrzucił I na bosaka do domu wrócił. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Skarżypyta Piotruś nie był dzisiaj w szkole, Antek zrobił dziórę w stole, Wanda obrus poplamiła, Zosia szyi nie umyła, Jurek zgubił klucz, a Wacek Zjadł ze stołu cały placek. - Któż się ciebie o to pyta? - Nikt. Ja jestem skarżypyta. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 (edytowane) Jan Brzechwa Śledź i dorsz Raz się kiedyś zdarzyło, że w pobliżu Helu Przepływały dorsze dwa. Jeden z nich rzekł: Przyjacielu, Nasza przyjaźń serdeczna tyle lat już trwa, Lecz żeby kogo poznać w doli i w niedoli, Trzeba z nim zjeść beczkę soli. Usłyszał te słowa śledź, Więc do śledzia-sąsiada Powiada: Przyjaciela chciałbym mieć, Chyba panu nie uchybia, Proszę pana, przyjaźń rybia? Drugi śledź samotnie siedział, Więc skwapliwie odpowiedział: Bardzo proszę pana śledzia! A więc pięknie. Pan pozwoli, Że wpierw zjemy beczkę soli? Owszem. Tu są takie nudy, Że jeść można sól na pudy. Tedy zaraz po obiedzie Popłynęły oba śledzie, Wynalazły soli beczkę, Naprzód zjadły z niej troszeczkę, Potem więcej, coraz więcej. Po upływie trzech miesięcy Wypróżniły beczkę do dna, Na to aby ich przyjaźń była niezawodna. Tymczasem dorsz zawitał znowu w tamte strony, Patrzy - a tu płynie śledź. Dorsz roześmiał się zdziwiony: Ależ pan jest nasolony! Przyjaciela chciałem mieć, Co to w doli i w niedoli, Więc z nim zjadłem beczkę soli... Dorsz się zaśmiał jeszcze głośniej: Trzeba znać się na przenośni! Jest mi pana żal prawdziwie, Niech pan moczy się w oliwie! Ośmieszony, nieszczęśliwy, Śledź popłynął do Oliwy, Tam się moczył miesiąc chyba, Aż go złapał jakiś rybak. Ach! Bo w życiu to najgorsze, Kiedy śledź się wdaje z dorszem. Inna wersja Ach! Bo to jest rzecz najgorsza Brać na serio słowa dorsza. Edytowane 28 Lutego 2017 przez Niezarejestrowany Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Śledzie po obiedzie Bardzo w kuchni gniewały się śledzie, Że nikt nie chce ich jeść po obiedzie, Tak jak gdyby istniały powody, Wyżej cenić owoce lub lody. Przed obiadem dobry jest śledź, A po obiedzie - cicho siedź! Kucharzowi zrobiło się przykro: Taki śledzik, czy z mleczkiem, czy z ikrą, Przed obiadem to przysmak nie lada, Lecz na deser się śledzi nie jada. Przed obiadem dobry jest śledź, A po obiedzie - cicho siedź! Na to śledzie: To pan niech się biedzi, Niech ukręci pan lody ze śledzi, Bo nie w smak nam są takie zwyczaje, Że się śledzi na deser nie daje. Przed obiadem dobry jest śledź, A po obiedzie - cicho siedź? Kucharz słuchał milczący i blady, Tegoż dnia jeszcze odszedł z posady, Nawet nie chciał zgotować kolacji, Bo, doprawdy, czyż śledź nie ma racji? Przed obiadem dobry jest śledź, A po obiedzie - cicho siedź! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Ślimak "Mój ślimaku, pokaż rożki, Dam ci sera na pierożki." Ale ślimak się opiera: "Nie chcę sera, nie jem sera!" "Pokaż rożki, mój ślimaku, Dam ci za to garstkę maku." Ślimak chowa się w skorupie. "Głupie żarty, bardzo głupie." "Pokaż rożki, mój kochany, Dam ci za to łyk śmietany." Ślimak gniewa się i złości: "Powiedziałem chyba dość ci!" Ale żona, jak to żona, Nic jej nigdy nie przekona, Dalej męczy: "Pokaż rożki, Dam ci za to krawat w groszki." Ślimak całkiem już znudzony Rzecze: "Dość mam takiej żony, Życie z tobą się ślimaczy, Muszę zacząć żyć inaczej!" I nie mówiąc nic nikomu, Po kryjomu wyszedł z domu. Lecz wyjść z domu dla ślimaka To jest rzecz nie byle jaka. Ślimak pełznie środkiem parku, A dom wisi mu na karku, A z okienka patrzy żona I wciąż woła niestrudzona: "Pokaż rożki, pokaż rożki, Dam wi wełny na pończoszki!" Ślimak jęknął i oniemiał, Tupnął nogą, której nie miał, Po czym schował się w skorupie I do dziś ze złości tupie. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Smok Na Wawelu, proszę pana, Mieszkał smok, co zawsze z rana Zjadał prosię lub barana. Przy obiedzie smok połykał Cztery kury lub indyka, Nadto krowę albo byka. Nagle raz, przy Wielkim Piątku, Krzyknął: "Coś tu nie w porządku!" Poczuł wielki ból w żołądku, Potem spuchła mu wątroba, Dwa migdały, płuca oba, Jak choroba, to choroba! Smok pomyślał: "Proszę, proszę, Nie mam zdrowia za dwa grosze, Czas już zostać mi jaroszem." I smok biedny od tej pory, By oczyścić krew i pory, Jadał marchew, jadał*pory, Groch, selery i kapustę, Wszystko z wody i nietłuste, Żeby kiszki były puste. Tak za roczkiem mijał roczek, Smok nasz stał się jak wymoczek, Wprost nie smok, lecz zwykły smoczek. Odtąd każda mądra niania Dziecku daje go do ssania. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Sójka Wybiera się sójka za morze, Ale wybrać się nie może. Trudno jest się rozstać z krajem, A ja właśnie się rozstaję. Poleciała więc na kresy Pozałatwiać interesy. Odwiedziła najpierw Szczecin, Bo tam miała dwoje dzieci, W Kielcach była dwa tygodnie, Żeby wyspać się wygodnie, Jedną noc spędziła w Gdyni U znajomej gospodyni, Wpadła także do Pułtuska, Żeby w Narwi się popluskać, A z Pułtuska do Torunia, Gdzie mieszkała jej ciotunia. Po ciotuni jeszcze sójka Odwiedziła w Gnieźnie wujka, Potem matkę, ojca, syna I kuzyna z Krotoszyna. Pożegnała się z rodziną, A tymczasem rok upłynął. Znów wybiera się za morze, Ale wybrać się nie może. Myśli sobie: Nie zaszkodzi Po zakupy wpaść do Łodzi. Kupowała w Łodzi jaja, Targowała się do maja, Poleciała do Pabianic, Dała dziesięć groszy za nic, A że już nie miała więcej, Więc siedziała pięć miesięcy. Teraz - rzekła - czas za morze! Ale wybrać się nie może. Posiedziała w Częstochowie, W Jędrzejowie i w Miechowie, Odwiedziła Katowice [Mysłowice], Cieszyn, Trzyniec, Wadowice, Potem jeszcze z lotu ptaka Obejrzała miasto Kraka: Wawel, Kopiec, Sukiennice, Piękne place i ulice. Jeszcze wpadnę do Rogowa, Wtedy będę już gotowa. Przesiedziała tam do września, Bo ją prosił o to chrześniak. Odwiedziła w Gdańsku stryja, A tu trzeci rok już mija. Znów wybiera się za morze, Ale wybrać się nie może. Trzeba lecieć do Warszawy, Pozałatwiać wszystkie sprawy, Paszport, wizy i dewizy, Kupić kufry i walizy. Poleciała, lecz pod Grójcem Znów się żal zrobiło sójce. Nic nie stracę, gdy w Warszawie Dłużej dzień czy dwa zabawię. Zabawiła tydzień cały, Miesiąc, kwartał, trzy kwartały, Gdy już rok przebyła w mieście, Pomyślała sobie wreszcie: Kto chce zwiedzać obce kraje, Niechaj zwiedza. Ja - zostaję. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Sól - Mam dla pana bajkę. - Nową? - Całkiem nową, daję słowo. Był raz sobie pewien król. Król pieniędzy dużo zebrał I powiedział: - Kupię sól, Nie chcę złota ani srebra. Cóż jest ziemny metal wart? Ja chcę ulżyć ludzkiej doli. Proszę państwa, to nie żart, Kupię soli, dużo soli. Sól zastąpić może śnieg, Sól do potraw ludziom służy, Kupię soli, jakem rzekł, I nie będę zwlekał dłużej. Wnet się zaczął soli skup Nie widziany do tej pory, Sprowadzono z solnych żup Pełne wory do komory. Obok wora stanął wór I wciąż nowe przywożono, Przywożono z dolin, z gór, Choć za sól płacono słono. Kiedy był już pełny skład, A król zasiadł do obiadu, Nagle deszcz ulewny spadł, Woda wdarła się do składu. Rozpuściła całą sól I do morza odpłynęła. Długo płakał stary król Nad zagładą swego dzieła. Strumień słonych jego łez Pochłonęła woda słona - I tu był królestwa kres. I tu bajka już skończona. - O przepraszam! Pan pozwoli... Przecież brak tej bajce soli! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Sowa Na południe od Rogowa Mieszka w leśnej dziupli sowa, Która całą noc, do rana, Tkwi nad książką, zaczytana. Nie podoba się to sroce: "Pani czyta całe noce, Zamiast się pokrzepić drzemką, Pani czyta wciąż po ciemku. Czyta się, gdy światło świeci, To zły przykład jest dla dzieci!" Ale sowa, mądry ptak, Odpowiada na to tak: "U-hu, u-hu, u-hu, Nie brzęcz mi przy uchu, Jestem sowa płowa, Sowa mądra głowa, Badam dzieje pól i łąk, Jeszcze mam czterdzieści ksiąg". Dzięcioł, znany weterynarz, Rzekł: "Ty sobie zle poczynasz, To niezdrowo, daję słowo, To niezdrowo, moja sowo, Dawno przecież zapadł zmrok, Strasznie sobie psujesz wzrok, Jak oślepniesz - będzie bieda, Nikt ci nowych oczu nie da, Nie pomoże i poradnia, Czytać chcesz, to czytaj za dnia!" Ale sowa, mądry ptak, Odpowiada na to tak: "U-hu, u-hu, u-hu, Zmiataj, łapiduchu, Jestem sowa płowa, Sowa mądra głowa, Trudno, niech się ściemnia w krąg, Jeszcze mam czterdzieści ksiąg". Na południe od Rogowa Mieszka w leśnej dziupli sowa. Wzrok straciła całkowicie, Zmarnowała sobie życie; Kiedy sroka leci w pole, Pyta: "Czy to ty, dzięciole?" Kiedy dzięcioł mknie wysoko, Woła: "Dokąd lecisz, sroko?" Przeczytała ksiąg czterdzieści, Dowiedziała się z ich treści, Że kto czyta, gdy jest mrok, Może łatwo stracić wzrok. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Śpioch Żył sobie raz chłop na świecie, Mieszkał w smorgońskim powiecie, A zwał się Drzemalski Roch, Największy pod słońcem śpioch. Kto inny sieje i orze, A on się wyspać nie może. Od świtu śpi aż po świat: Po prostu hańba i wstyd. Powiada doń żona: "Rochu, Zagrzałam ci miskę grochu." Roch mlasnął, zasnął i śni Przez nowych czternaście dni. Przychodzi świekra i woła: "Wstań, Rochu, idź do kościoła!" A Roch pierzynę - hyc! I śpi jakby nigdy nic. Przyjechał starosta z miasta, Powiada: "Wstawaj i basta!" Roch na to: "Nie mogę wstać, Bo bardzo chce mi się spać." Aż śmierć się zbliża po trochu. "No, wstawaj - powiada - Rochu, Najwyższy na ciebie czas, Byś wreszcie z barłogu zlazł." Rochowa snadź Rocha kocha, Chce sobą zasłonić Rocha. Dzieciaki za matką w szloch: "Nasz tato, nasz Roch, nasz śpioch!" A chłop uprzejmie śmierć wita: "Wyśpię się wreszcie do syta!" I zasnął na zawsze Roch, Największy pod słońcem śpioch. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Sroka Siedzi sroka na żerdzi I twierdzi, Że cukier jest słony, Że mrówka jest większa od wrony, Że woda w morzu jest sucha, Że wół jest lżejszy niż mucha, Że mleko jest czerwone, Że żmija gryzie ogonem, Że raki rosną na dębie, Że kowal ogień ma w gębie, Że najlepiej fruwają krowy, Że najładniej śpiewają sowy, Że bocian ma dziób zamiast głowy, Że lód jest gorący, Że ryby się pasą na łące, Że trawa jest blaszana, Że noc zaczyna się z rana, Ale nikt tego wszystkiego nie słucha, Bo wiadomo, że sroka jest kłamczucha. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Stonoga Mieszkała stonoga pod Biała, Bo tak się jej podobało. Raz przychodzi liścik mały Do stonogi, Że proszona jest do Białej Na pierogi. Ucieszyło to stonogę, Więc ruszyła szybko w drogę. Nim zdążyła dojść do Białej, Nogi jej się poplątały: Lewa z prawą, przednia z tylną, Każdej nodze bardzo pilno, Szósta zdążyć chce za siódmą, Ale siódmej iść za trudno, No, bo przed nią stoi ósma, Która właśnie jakiś guz ma. Chciała minąć jedenastą, Poplątała się z piętnastą, A ta znów z dwudziestą piątą, Trzydziesta z dziewięćdziesiątą, A druga z czterdziestą czwartą, Choć wcale nie było warto. Stanęła stonoga wśród drogi, Rozplątać chce sobie nogi; A w Białej stygną pierogi! Rozplątała pierwszą, drugą, Z trzecią trwało bardzo długo, Zanim doszła do trzydziestej, Zapomniała o dwudziestej, Przy czterdziestej już się krząta, No, a gdzie jest pięćdziesiąta? Sześćdziesiątą nogę beszta: Prędzej, prędzej! A gdzie reszta? To wszystko tak długo trwało, Że przez ten czas całą Białą Przemalowano na zielono, A do Zielonej stonogi nie proszono. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Stryjek Miał stryjek pod Gródkiem Chałupę z ogródkiem. Dużo z tym zachodu, Dosyć mam ogrodu! I wszystko, co miał, to Zamienił na auto. Zyskał wiele-mało, Dobrze mu się działo. Jeździł autem tydzień, Kiepsko jakoś idzie. Dużo z tym zachodu, Nie chcę samochodu, Zrobię znów zamianę, Lepszą rzecz dostanę. Dostał krowę białą, Dobrze mu się działo. Wypił wiadro mleka, Ale znów narzeka: Mam ja krowę białą, Za to mleka mało. Chętnie ją zamienię Na radio w tej cenie. No i oddał rad ją, Biorąc w zamian radio. Zyskał wiele-mało, Dobrze mu się działo. Lecz radio, jak wiecie, Bardzo trzeszczy w lecie... Stryjek myśli sobie: Ano wiem, co zrobię, Pudło to zamienię Na żywe stworzenie. Mieszkał chłop przy szosie, Dał za radio prosię. Chętnie wziął je stryjek, Pocałował w ryjek: Jak nastanie bieda, To się prosię sprzeda. Poszedł stryjek lasem, Przyśpiewując basem, Dźwiga swoje prosię: Wolę pozbyć go się, Mdleją ręce obie, Więc najlepiej zrobię, Jeśli to stworzenie Znów na coś zamienię. Siedział drwal pod lasem Z siekierką za pasem. Stryjek tedy rzecze: Posłuchaj, człowiecze, Otóż sprawa taka - Ja ci dam prosiaka, Ty siekierkę daj mi, Zyskam coś przynajmniej. Zyskał wiele-mało, Dobrze mu się działo. Poszedł stryjek lasem Z siekierką za pasem. Myśli poniewczasie: Na coż ona zda się? Jak spadnie na nogę, Stracić nogę mogę! Więc zamienił stryjek Siekierkę na kijek. Zyskał wiele-mało, Dobrze mu się działo, Bo dostał po dziadku Cztery domy w spadku. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Sum Mieszkał w Wiśle sum wąsaty, Znakomity matematyk. Krzyczał więc na całe skrzele: Do mnie, młodzi przyjaciele! W dni powszednie i w niedziele Na życzenie mnożę, dzielę, Odejmuję i dodaję I pomyłek nie uznję! Każdy mógł więc przyjść do suma I zapytać: jaka suma? A sum jeden w całej Wiśle Odpowiadał na to ściśle. Znała suma cała rzeka, Więc raz przybył lin z daleka I powiada: Drogi panie, Ja dla pana mam zadanie, Jeśli pan tak liczyć umie, Niech pan powie, panie sumie, Czy pan zdoła w swym pojęciu, Odjąć zero do dziesięciu? Sum uśmiechnął się z przekąsem, Liczy, liczy coś pod wąsem, Wąs sumiasty jak u suma, A sum duma, duma, duma. To dopiero mam z tym biedę - Może dziesięć? Może jeden? Upłynęły dwie godziny, Sum z wysiłku jest już siny. Myśli, myśli: To dopiero! Od dziesięciu odjąć zero? Żebym miał przynajmniej kredę! Zaraz, zaraz... Wiem już... Jeden! Nie! Nie jeden. Dziesięć chyba... Ach, ten lin! To wstrętna ryba! A lin szydzi: Panie sumie, W sumie pan niewiele umie! Sum ze wstydu schnie i chudnie, Już mu liczyć coraz trudniej, A tu minął wieczór cały, Wszystkie ryby się pospały I nastało znów południe, A sum chudnie, chudnie, chudnie... I nim dni minęło kilka, Stał się chudy niczym kilka. Więc opuścił wody słodkie I za żonę pojął szprotkę. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Szelmostwa lisa Witalisa I Znano różne w świecie lisy: Był więc lis Ancymon Łysy; Pospolity lisek rudy, Pełen sprytu i obłudy; Lis niebieski - wielka sknera; Zezowaty lis - przechera; Czarny lisek ogoniasty; Lis Patrycy Jedenasty; Srebrny lis niezwykle szczwany; Lis Mikita spod Oszmiany; Lis Telesfor farbowany, Niebezpieczny i zawzięty; Lis Wincenty, lis Walenty, Lecz nie było w świecie lisa Ponad lisa Witalisa. Miał Witalis taki ogon, Że nie było wprost nikogo, Kto nie stanąłby zdumiony: Taki ogon nad ogony! I falisty, i puszysty, I niezwykle zamaszysty, I ruchliwy na kształt kity - Niezrównany, znakomity! Gdy Witalis kroczył drogą, Wpierw widziano jego ogon, Co jak ruda chmura zwisa, A dopiero potem - lisa. Gdy się lis pogrążył we śnie, Dziesięć ptaków jednocześnie W tym ogonie wiło gniazda, Niosło jajka, potem - jazda! Lis się budził niespodzianie I - jadł ptaszki na śniadanie. Gdy Witalis przed wieczorem Kucnął sobie nad jeziorem I potrząsnął swym ogonem, Wszystkie rybki, zachwycone, Wypływały bardzo prędko Za ogonem jak za wędką: Lis je w sosie wyśmienitym Jadł na obiad z apetytem. Był Witalis maści rudej, Niezbyt gruby, niezbyt chudy, Miał na prawym oku bielmo I był szelmą. Strasznym szelmą! Miał rozumu za dziesięciu, Toteż w każdym przedsięwzięciu Wprawiał w podziw swoim sprytem, Wyrobieniem znkomitym, Orientacją doskonałą I dowcipem, jakich mało! A miał w sobie tyle dumy, Jakby wszystkie zjadł rozumy. II Jest na wschodzie miasto Łomża. Gdy na wschód się dalej zdąża, Las wyrasta na bezkresie, Ciemny wąwóz jest w tym lesie, W tym wąwozie lis miał jamę, A w tej jamie - dziwy same. Więc lusterko posrebrzane, Które z tego było znane, Że gdy czyhał ktoś na lisa, Powstawała na nim rysa. Prócz lusterka miał pudełko, Dokąd zajrzeć mógł przez szkiełko, By ustalić w sposób łatwy, Gdzie zimują kuropatwy Lub na skraju jakiej łączki Zabawiają się zajączki. Miał prócz tego srebrną misę Z ozdobami i napisem: "Misa lisa Witalisa." Zawsze pełna była misa I nic z niej nie ubywało, Choć Witalis jadł niemało. Miał ponadto złoty grzebień, Bowiem bardzo dbał o siebie, I grzebieniem tym starannie Czesał ogon nieustannie: Rozczesywał raz i wtóry Z góry na dół i do góry, I raz jeszcze, i na nowo Rozczesywał - daję słowo! Był Witalis rodem z Polski, Lecz kapelusz miał tyrolski, W którym było mu do twarzy, Choć wyglądał nieco starzej. III Raz posłyszał, że niedĄwiedzie Są w tym roku w wielkiej biedzie, Więc nie tracąc chwili czasu, Żwawo udał się do lasu. Przyszedł grzeczny, miły, gładki: - Cóż, robaczki? Cóż, niedĄwiadki? Krucho z wami? Chodzą gadki, Że bezmięsne już obiadki Jeść musicie! Ziółka, kwiatki, Trawki, listki i sałatki! Chodzą gadki, że za miedzą Dwa zajączki małe siedzą, Które was za chwilę zjedzą! Wstyd mi za was! Gdy posucha, NiedĄwiedĄ tylko w łapy dmucha. Gdzie popatrzeć - chuderlaki! Przykry mi jest widok taki! Fe! Doprawdy, nie wypada, Lepiej, gdy potrzebna rada, Przyjść po radę do sąsiada. Zawstydziły się niedĄwiedzie: - Źle się nam ostatnio wiedzie, PoradĄ, poradĄ nam, sąsiedzie, Powiedz, lisie Witalisie, Jakie jest twe widzimisię? Lis przyczesał sobie ogon I powiedział z miną srogą: - ChodĄcie ze mną! Znam zagrodę, W której są prosięta młode. Jest was pięciu i dla pięciu Będzie dzisiaj po prosięciu! Ucieszyły się niedĄwiedzie: - ProwadĄ, prowadĄ nas, sąsiedzie! Poszli razem leśną drogą. Sam Witalis, prężąc ogon, Uroczyście szedł na przedzie. A za lisem w ślad - niedĄwiedzie: Cztery stare, jeden młody. Poszli nocą do zagrody, Lis obejrzał parkan, chatkę I pociągnął za kołatkę. - Któż to straszy dzieci nocą? Kto przychodzi tu i po co? - To Witalis - lis odrzecze. - Proszę, otwórz mi, człowiecze, Z chlewu zabrać chcę prosiaki, Bo mam dziś apetyt taki. Po tych słowach lis dał nurka, A tymczasem od podwórka Psów zjawiła się gromada. Każdy szczeka i ujada, Każdy groĄnie zęby szczerzy, Każdy gryzie, gdzie należy, Aż niedĄwiedzie, pełne trwogi, Powiedziały sobie: - W nogi! Ratuj, lisie Witalisie! Ale psom aż w ślepiach skrzy się I popadły w ferwor taki, Że fruwały tylko kłaki. Lis tymczasem, sunąc boczkiem, Wbiegł przez furtkę drobnym kroczkiem, Po szelmowsku mrugnął oczkiem, Wszedł ostrożnie od kurnika, Porwał kaczkę, gęś, indyka, Trzy kurczaki i perliczkę, Związał wszystko to rzemyczkiem I, nie tracąc chwili czasu, Pobiegł z łupem swym do lasu. A niedĄwiedzie, nieszczęśliwe, Pogryzione, na wpół żywe, Kulejące, głodne, chore, Odszukały lisią norę. - Przydybaliśmy cię, rybko! Dosyć żartów! WyłaĄ szybko, WyłaĄ, lisie Witalisie! Lis Witalis już - po rysie Na lusterku - poznał snadnie, Że nań gniew niedĄwiedzi spadnie. Widząc, że mu coś zagraża, Lis ukazał się w bandażach, W plastrach, szmatach i gałganach: - Spójrzcie, cały jestem w ranach! Ogon strasznie mam zwichnięty, Pokąsane wszystkie pięty: Narażałem własne życie, By was bronić należycie. Wojna była nie na żarty, Psy walczyły jak lamparty, W sposób groĄny i zażarty. Lecz wyjawić mogę skromnie, Że daleko im jest do mnie: Gdym wyskoczył zza chałupy, Padły pierwsze cztery trupy, Jeden pies już po minucie W przerażeniu wielkim uciekł, Drugi chciał go wziąć w obronę, Więc zabiłem go ogonem. Cztery dalsze, poranione, Położyły się pod płotem I skonały wkrótce potem, A jedynie niedobitki Was napadły w sposób brzydki. Cóż, dostaliście po skórze. A dlaczego? Boście tchórze! Zawstyczyło to niedĄwiedzi, Brak im byłoodpowiedzi, Więc nie żaląc się nikomu Poszły głodne spać do domu. - Żegnal, lisie Witalisie! Spać lisowi ani śni się! Do swej jamy szybko wrócił, Zdjął bandaże, plastry zrzucił, Zerknął w lustro z miną błogą I przyczesał sobie ogon. Potem przyniósł chrustu wiązkę, Żeby upiec sobie gąskę. Gąska taka była wściekła, Że na ogniu raka spiekła, Lecz z natury była miła, Więc się pięknie zrumieniła I Witalis porcję tłustą Zjadł z jabłkami i kapustą. IV W czas zimoej chłodnej pory Wyszedł lis ze swojej nory: - Do mnie, wszystkie głodomory, Do mnie, z lasów, z kniei, z chaszczy! Mam ja coś dla każdej paszczy! Kto nie dojadł, ten się naje! Znam zwierzęce obyczaje, Znam zwierzęce apetyty I mam pomysł znakomity, Żeby każdy z was był syty. Zewsząd zbiegły się zwierzęta, Bo dla zwierząt to przynęta, Pokąd iskra życia tli się. - Gadaj, lisie Witalisie, Przybywamy całą zgrają, Bo nam kiszki marsza grają. Opowiadaj, lisie, ściśle O niezwykłym swym pomyśle! Lis tych słów uważnie słuchał, Po czym rzekł zdejmując z ucha Swój kapelusz zawadiacki: - Umiem piec ze śniegu placki. Mam do tego obok, w lasku, Piec własnego wynalazku. Kto dostarczy kupę śniegu I dorzuci mi do tego Połeć sadła lub słoniny, Ten w niespełna pół godziny Prosto z pieca na śniadanie Placków tłustych niesłychanie Pełny taki wór dostanie. Mówiąc to potrząsnął worem, Że aż z wora nad otworem Buchnął, mile łechcąc w chrapach, Pieczonego ciasta zapach. Zaś Witalis prawił dalej: - Mnie bynajmniej się nie pali, Takie placki stale jadam, Ale sobie trud ten zadam, By wyżywić was do wiosny, Bo wasz wygląd jest żałosny. Co za placki! Szkoda gadać! Mógłbym tydzień opowiadać O ich cudnym aromacie, O ich smaku! Otóż macie. Z tymi słowy wyjął z wora Placków tuzin czy póltora I sam zjadł je z apetytem, Pomlaskując sobie przy tym. Po szelmowskim tym popisie Padły głosy: - Witalisie, Co się zjadło, to przepadło, Dostarczymy śnieg i sadło, Uczta będzie wyśmienita, Chcemy najeść się do syta, Chcemy placki mieć - i kwira! Lis przyczesał sobie ogon: - Placki jutro być już mogą. Więc nazajutrz bardzo wcześnie, Gdy las tonął jeszcze we śnie, Tłumy zwierząt szły w szeregu, Wlokąc całe góry sniegu, A do tego jeszcze sadło - Tyle, ile go przypadło. Lis już stał przed swoją norą. Spojrzał: owszem, sadła sporo! Pełen werwy i ochoty Wziął się zaraz do roboty, Zdjął kapelusz, duchem skoczył, Z pięćset snieżnych kul utoczył, Każdą spłaszczył szybkim ruchem, Tak jak robi się z racuchem, Schwycił sadło i rzetelnie Wysmarował nim patelnię; I choć jest to rzecz kobieca, Placki wkładać jąl do pieca. Z pieca wnet buchnęłą para, A Witalis już się stara, Już dorzuca nowe placki, Taki z niego kucharz chwacki. Przyglądają się zwierzęta, Pilnie chodzą mu po piętach, Wprost doczekać się nie mogą! A Witalis pręży ogon, Zda się, wącha cudny zapach, Aż zwierzętom kręci w chrapach, Aż zwierzętom skręca kiszki. A Witalis zbiera szyszki I do ognia je dorzuca, Krąży, krząta się, przykuca. - Sadła jeszcze! Sadła! Prędzej! No, bo placki wam uwędzę! Po upływie pól godziny, NiewyraĄne strojąc miny, Z pieca wyjął lis patelnię I do zwierząt rzekł bezczelnie: - A to dziwna jest przygoda! proszę, spójrzcie, sama woda! Z takim śniegiem trudu szkoda: Rozpuszczony, mokry, sypki - Mogłyby w nim pływać rybki! A mówiłem, że to nie to! Śnieg powinien być jak beton - Zamarznięty i w kawałkach. Taki właśnie jest w Suwałkach, W Augustowie, w Ostrołęce... A to co! Umywam ręce! Poszło całe wasze sadło, Tyle pracy mej przepadło! Nie nabiorę się powtórnie, Mam was dosyć, boście durnie! Zawstydziły się zwierzęta. Racja! Nikt z nich nie pamiętał, Że przed samym świtem jeszcze Padał śnieg zmieszany z deszczem. A śnieg z deszczem jest wodnisty - Fakt dla wszystkich oczywisty. Na nic całe przedsięwzięcie! Lis wykręcił się na pięcie, Spuścił ogon na znak smutku I do nory powolutku Poszedł, by się zamknąć w norze, Bo był w bardzo złym humorze. Lecz gdy już odeszli goście, Wtedy z pieca jak najprościej Wyjął sadło, włożył w garnki, Garnki schował do spiżarki, Po czym, dumny z tego zysku, Krzyknął: - Brawo, Witalisku! V Jak co rok w Zielone Święta Zgromadziły się zwierzęta Dla obioru prezydenta. Jest to taka ważna sprawa, Że zwierzęce wszystkie prawa Dzień ten czynią dniem przymierza: Zwierz na zwierza nie uderza, Gęś jest pewna swego pierza, Pies nie czai się na jeża, Owca może wyjść ze stada - Nikt nikogo nie napada. Kot nie drapie, wilk nie zjada, Nawet zając, choć ma pierta, Z odległości kilometra Obserwuje te wybory, Nawet mysz wychodzi z nory, Nawet tchórz ze strachu chory Na wybory śpieszy żwawo, Bo mu wolno. Bo ma prawo. Lis Witalis, wielki szelma, Łypie białkiem swego bielma, Pręży ogon znakomity, Zwisający na kształt kity, I w tyrolskim kapeluszu Krąży pełen animuszu. Tu do wilka się przymili I coś szepnie, tam po chwili Do niedĄwiedzia chyłkiem sunie, Jakieś słówko rzuci kunie, Chytrze mrugnie do jelenia, Jeża muśnie od niechcenia, Mysz ogonem połaskocze, Mimochodem, Bóg wie o czym, Porozmawia chwilkę z rysiem. - Świetnie, lisie Witalisie! Wszyscy myślą: "A to szelma! Jakiś w tym, widocznie, cel ma" Już najstarszy wilk buławą Machnął w lewo, machnął w prawo; Takie jest zwierzęce prawo. Już wybory rozpoczęta - Któż zostanie prezydentem? Lis spryciarzem był bezsprzecznie, Więc o głos poprosił grzecznie, Wszedł na pień i w słowach kilku Tak powiedział: - Zacny wilku, I wy, wszyscy tu zebrani, Tak przeze mnie szanowani, Albo mówiąc wprost - zwierzęta! Macie wybrać prezydenta. Czyż jest ktoś, kto nie pamięta Zasług lisa Witalisa? W pięciu tomach ich nie spisać! Otóż ja przed wielu laty, Gdym był młody i bogaty, W ciągu jednej tylko wiosny Zasadziłem tutaj sosny, Buki, dęby - niemal wszystko, By zwierzętom dać schronisko! Dla was szereg lat z zapałem Drób w kurnikach hodowałem, Dla was w chlewach tuczę wieprze, Byście mieli życie lepsze. Jestem waszym dobrodziejem, A sam nie śpię, a sam nie jem, Tylko myślę dniem i nocą, Jak zwierzętom przyjść z pomocą... Mruknął niedĄwiedĄ do sąsiada: - Co tu gadać - dobrze gada! Szepnął borsuk: - Jaka swada, Jaka dykcja i wymowa, To przynajmniej tęga głowa! A tymczasem lis po chwili Ciągnął dalej: - Moi mili, Nie namawiam, ale radzę: Jeśli dziś otrzymam władzę, Daję słowo, że zasadzę W ciągu pięciu dni na piasku Drzewa mego wynalazku. Już nie szyszki, nie żołedzie, Ale rosnąć na nich będzie Schab wędzony i pieczony, Boczki, szynki, salcesony, Mortadela i serdelki, Mięs przeróżnych wybór wielki, Nawet prosię w galarecie, Jeśli tylko zapragniecie. Wszystkim oczy aż zabłusły: - Lis niezgorsze ma pomysły, Niech zostanie prezydentem! - Czy przyjęte? - Tak! Przyjęte! NiedĄwiedĄ objął go za szyję I zawołał: - Niech nam żyje! - Żyj nam, lisie Witalisie! - Powtórzyły za nim rysie, Kuny, tchórze i jelenie Oraz całe zgromadzenie. Po wyborach zgodnie z prawem Lis od wilka wziął buławę I do domu cztery kozły Z wielką pompą go zawiozły. Kiedy jechał leśną drogą, Wpierw widziano jego ogon, Co jak ruda chmura zwisa, A dopiero potem - lisa. Już nazajutrz na polanie Zaczął lis urzędowanie. Kazał podać sobie korę, Wziął do garści pióro spore I ustawę za ustawą Jął wydawać z wielką wprawą: - Zarządzamy, by zwierzęta Do użytku prezydenta Oddawały, prócz okupu, Czwartą część swojego łupu. Żeby każdy ptak od maja Aż do maja wszystkie jaja Niósł dla lisa Witalisa, Który żółtka z nich wysysa. Żeby kury i kurczęta Same szły do prezydenta I prosiły, by na rożnie Raczył upiec je ostrożnie. Nie pamiętam już, niestety, Jakie prawa i dekrety Wydał jeszcze lis ponadto, Lecz zwierzęcy cały świat to, Pełen lęku i poddania, Wykonywał bez szemrania. * Upływały dni, tygodnie... Lis Witalis żył wygodnie, Łupił wszystkich, jak się dało, I korzyści miał niemało. Przed siedzibą jego zawsze Dwa niedĄwiedzie co najżwawsze Stały sprawnie i wzorowo Pełniąc wartę honorową. Stały też jelenie cztery, By go wozić na spacery. A wiewiórki przez dzień cały Przy ogonie się krzątały I chuchały, i dmuchały, I bez przerwy go czesały. Niky spokoju nie miał w lesie: Ten usłuży, tamten poda, Ten przyniesie, ten odniesie, Nawet borsuk - wojewoda, Choć to bardzo dumna sztuka, Był u lisa za hajduka, Więc złościło to borsuka. Jadł Witalis za dwudziestu I zwierzęta bez protestu Napychały mu spiżarnię, Chociaż same jadły marnie. Nigdy nie chciał z nikim gadać Ani nawet odpowiadać Na pytania, na podania I nie dawał posłuchania. Siedział dumny niczym basze, Jadł i mówił: - Sprawa wasza Dobrze dbać o mój żołądek. Taki musi być porządek! Jam prezydent, czyli władza, A jak komu nie dogadza, Niech zabiera się i zmiata, Jeśli nie chce wąchać bata! Gdy już wreszcie lisi nierząd Klęską spadł na życie zwierząt, Wilk cichaczem, bez hałasu, Zwołał wielki wiec do lasu I gdy wszyscy się zebrali, Rzekł: - Nie może być tak dalej! VI Czeka wszystkich nas zagłada I jest na to jedna rada: Złapmy lisa lub zastrzelmy - Dość już rządów tego szelmy, Tego lisa Witalisa, Który soki z nas wysysa! Padły słowa: - Racja! Brawo! - Lis Witalis gwałci prawo! - Zniszczył wszystkich nas ze szczętem! - Precz! Precz z takim prezydentem! I uchwalił wiec zwierzęcy, Że nie ścierpi tego więcej, Że lis broił co niemiara, Więc go musi spotkać kara. Lis tymczasem do lusterka Niespokojnym okiem zerka; Nagle widzi - co to? Rysa! Strach obleciał Witalisa. A tu rysa rośnie, rośnie, Załamuje się ukośnie I lusterko całe łamie. A Witalis siedząc w jamie Zimny pot ociera z czoła. - Sprawa jednak niewesoła! machnął raz czy dwa ogonem, Po czym smutnie rzekł: - Skończone! Co użyłem, to użyłem, Dobrze jadłem, dobrze piłem, Za to teraz czas mi w drogę. Trudno. Zostać tu nie mogę! Zapakował parę waliz. I chciał umknąć lis Witalis. Zatrzymały go niedĄwiedzie: - Po co śpieszyć się, sąsiedzie? Nie tak prędko, jeszcze chwilka, Wstąpić musisz wpierw do wilka, Wilk ma spraw do ciebie kilka. - Wilk zaprasza? Rzecz ciekawa! - Wilk cię wzywa w imię prawa! - Ani myślę. Nie chce mi się! - Mamy rozkaz Witalisie, Lepiej się nie stawiaj hardo, Bo dostaniesz halabardą. Tu lisowi ścierpła skóra. Widząc, że już nic nie wskóra, Ciężko westchnął, spuścił ogon I potulnie ruszył drogą. Wilk nań czekał w cieniu buka: Z prawej strony miał borsuka, Z lewej dzika. Nieco dalej Delegaci zwierząt stali. Lis zatrzymał się w pół drogi, Ale wilk, ogromnie srogi, Ryknął: - Bliżej! Ruszaj mi się! Kara cię nie minie, lisie! Brać go! Wzięły go dwa rysie, Ten za nogi, ów za głowę; Wilk zawołał więc: - Gotowe! Wtedy wyszły dwie łasiczki; Miała każda z nich nożyczki. Pochwyciły ogon lisa, Co jak ruda chmura zwisał, I do pracu się zabrały: Cięły, strzygły, przystrzygały, Odrzucały rude pęki, Podcinały puszek miękki Szybko, zwinnie, lecz ostrożnie. A lis wił się jak na rożnie, Jęczał, szlochał, zrozpaczony: - Taki ogon nad ogony Ostrzyc... zniszczyć! O zbrodniarze! Jakżeż teraz się pokażę? Jak pokażę się z ogonem Tak nikczemnie ostrzyżonym?! Rzeczywiście. Ogon lisa Zwisał jak pałeczka łysa, A wiart rudy puch rozwiewał I unosił ponad drzewa. Wypuściły lisa rysie, A wilk ryknął: - Wynoś mi się, Zmiataj, lisie Witalisie! Lis uciekał, gdzie pieprz rośnie. Raz zatrzymał się przy sośnie I usłyszał zawstydzony, Jak się z niego śmiały wrony, Kuny, susły, nawet jeże - Każdy ptak i każde zwierzę: - Taki ogon zamiast tyczki Mógłby być dla ogrodniczki! - Toż to sęk, nie żaden ogon! - Śmieszny widok, swoją drogą! - To ci ogon nad ogony!... Lis Witalis, ośmieszony, Wyszydzony, uciekł z lasu I już nikt od tego czasu Nie oglądał Witalisa - Nawet ja, com go opisał. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Szóstka-oszustka Jedynka - Służyła za pogrzebacz do kominka, Dwójka i trójka - Na łańcuszku wisiały w wujka, Czwórka - Była studnią pośrodku podwórka, Piątka - Ścinała trawę na łace i grządkach, Szóstka... Ach, cóż to była za oszustka! Uciekła raz z kalendarza, Co innym szóstkom nigdy się nie zdarza, Stąd zabrakło jednej soboty I ludzie w niedzielę poszli do roboty. Kiedy indziej wypadła znów z książki, Do której się zapisuje pieniążki, Wypadła szóstka, a zabrakło sześci tysięcy. Szukano jej przez kilka miesięcy, Aż wreszcie się znalazła za kanapą w biurze Cała umorusana i pokryta kurzem. Innym razem, nie dbając o zdrowie, Stanęła po prostu na głowie, Szła przed siebie z wypiętym żołądkiem I udawała dziewiątkę. Dnia pewnogo, swym dziwnym zwyczajem, Udawała, że jest tramwajem, I zwróciła na siebie powszechną uwagę, Wołając: Proszę wsiadać! Szóstka jedzie na Pragę. Tymczasem pojechała na Ochotę I już nie wróciła z powrotem. Odtąd przepadła o niej wszelka wieść. Taka to była szóstka - pal ją sześć! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Szpak i sowa Szpak umiał mówić trzy słowa, Że najmądrzejsza jest sowa. Pliszka siedziała na dębie, Opowiedziała to ziębie; Zięba spotkała się z kosem, Ćwierknęła mu to półgłosem; Gdy kos się spotkał z jaskółką, To samo powtarzał w kółko; Kukułka w rozmowie z wroną Mówiła to, co mówiono, A wrona przez całe noce Opowiadała to sroce. I tak od słowa do słowa Orzekła cała dąbrowa, Że najmądrzejsza jest sowa. A sowie przykro okropnie: Niech tego szpaka gęś kopnie, Bo szpak popełnia ten błąd, że Ma mnie za mądrą. A skądże? Ja się zupełnie nie mądrzę, Ja jestem głupsza od szpaka, Przysięgam, że jestem taka! A szpak na sowę się gniewa, Od drzewa lata do drzewa, Te same słowa powtarza, Nieszczęsną sowę obraża I mówi, kiedy ją spotka: Udaje głupią. Idiotka! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Talerz Kto zgłębi z was, jak należy, Czy talerz stoi, czy leży? Odrzecze stół: - Drodzy moi, Kto nie ma nóg, ten nie stoi. Urażać nie chcę talerzy, Lecz talerz na stole leży. Zawołała karafka: - Ależ, Ja nie wiem, czy stoi talerz, Znam za to zwyczaje swoje: Choć nie mam nóg, jednak stoję! Chleb rzekł: - To rzeczy nienowe, Zadzierasz, karafko, głowę. - O, właśnie - karafka brzęknie - Mieć głowę to już jest pięknie, Gdzie szyjka jest, tam i głowa I stąd postawa pionowa. A ty spójrz, proszę, na siebie. Ty leżysz! Rozumiesz, chlebie? Tu ostro zgrzytnęły noże: - Stoi, kto leżeć nie może, A chwalić się tym nie trzeba, Nie trzeba zwłaszcza kpić z chleba! Talerze tylko milczały. Milczały, bo nie wiedziały, Co o tym sądzić należy: Czy talerz stoi, czy leży? I czy jest jakaś zasada, Którą stosować wypada? A goście siedli do stołu, Każdy zjadł talerz rosołu, Następnie talerz bigosu, Lecz żaden nie zabrał głosu, Jak rzecz rozsądzić należy: Czy talerz stoi, czy leży? Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Tańcowała igła z nitką Tańcowała igła z nitką, Igła - pięknie, nitka - brzydko. Igła cała jak z igiełki, Nitce plączą się supełki. Igła naprzód - nitka za nią: "Ach, jak cudnie tańczyć z panią!" Igła biegnie drobnym ściegiem, A za igłą - nitka biegiem. Igła górą, nitka bokiem, Igła zerka jednym okiem, Sunie zwinna, zręczna, śmigła. Nitka szepce: "Co za igla!" Tak ze sobą tańcowały, Aż uszyły fartuch cały! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Trzy wesołe krasnoludki WYPRAWA NA ARIADNIE I Lat temu z górą trzysta Mnich Brandon - archiwista Opisał po łacinie Na żółtym pergaminie Przedziwne swe podróże. Ja światu się przysłużę I to, co pisał mnich, Przekażę w wierszach tych. Nim Brandon został mnichem, Junakiem był nielichym, Wynajął więc korwetę, Bo czasy były nie te, Gdy można rejsem skorym Popłynąć na Batorym. On na korwetę wsiadł I na niej ruszył w świat. Korweta była stara, Łat miała co niemiara, A zwała się Ariadna. Cóż, nazwa dosyć ładna! Kapitan stał na straży Piętnastu marynarzy I każdy go się bał, A jak się zwał, tak zwał. Kapitan - chwat nad chwaty, Był rudy, zezowaty I nie miał ręki prawej, W dodatku był kulawy. Miał złoty kolczyk w uchu, Nóż dyndał mu na brzuchu I każdy przed nim drżał, A jak się zwał, tak zwał. Wieść głosi, że poza tym W młodości był piratem I wielkie skarby zebrał: Dwadzieścia worków srebra, Pięć skrzyń talarów złotych, Brylanty i klejnoty, I ząb cesarza Chin, Czang-Fu, z dynastii Min. Cesarski ząb ten pono Miał moc nadprzyrodzoną: Hartował więc żelazo, Ochraniał przed zarazą, Strach rzucał na załogę, Wskazywał w nocy drogę I strzegł od morskich trąb Ten czarodziejski ząb. Kapitan swe zdobycze Na wyspie tajemniczej Zakopał w głębi góry, Ale zapomniał, której. Daremnie szukał potem, Co roku mknąc z powrotem W zawieję, w burzę, w ziąb, Lecz zwiódł go chiński ząb. Przejęty niesłychanie Rzekł Brandon: Kapitanie, Chcę mknąć przez oceany, Chcę odkryć ląd nieznany Lub wyspę tajemniczą! Kapitan mruknął: Byczo! Jest niedaleko stąd Nieznany całkiem ląd, Wysp różnych jest bez liku, Zawiozę cię, młodziku, Do Afryki, do Azji, Nie zbraknie mi fantazji. Podróże i odkrycia To pasja mego życia, Mam przygód wieczny głód. Załoga! Kurs na Wschód! II W noc na świętego Freta Ruszyła więc korweta./ Wiatr dął w rozpięte żagle, Wtem sztorm się zerwał nagle, Bałwany wokół wrzały Zmywając pokład cały, A żywioł huczał, wył, Aż zbrakło wszystkim sił. Majtkowie po Ariadnie Miotali się bezładnie, Drżały im z trwogi łydki I klęli w sposób brzydki. Kapitan łypał białkiem I głowę stracił całkiem, A sternik - stary Szwed Do swej kajuty zszedł. Kapitan splunął w morze, Pogroził majtkom nożem I chwili tej, tak ważkiej, Pił rum z pękatej flaszki. Gdy flaszka była pusta, Rękawem wytarł usta, Sklął marynarską brać I w końcu poszedł spać. Majtkowie z magazynu Wywlekli beczkę dżinu I wnet, nie myśląc wiele, Popili się jak bele, Aż twardy sen ich zmorzył. Spać sternik się położył, Kapitan także spał, A jak się zwał, tak zwał. Nasz Brandon nie tknął trunku, Trwał sam na posterunku, Spoglądał w odmęt siny, Sterował, ściągał liny. Dokoła wrzała burza, Dziób statku się zanurzał, A on, choć cały zmokł, Wytężał w ciemność wzrok. Gdy wstawał dzień ponury, Wziął Brandon mocne sznury I związał kapitana. Załogę zbudził z rana I rzekł: Objąłem władzę, Korwetę ja prowadzę, A kto mi powie nie, Piach będzie gryzł na dnie! Nie! - wrzasnął sternik: - Hola! Mój ster jest i busola, Nie oddam ci korwety!... Tu urwał, bo niestety, Nim rzekł ostatnie słowo, Poleciał na dół głową Rekinom wprost na żer, A Brandon objął ster. Załogę zdjęła trwoga, A była to załoga Wśród marynarskich drużyn Najśmielsza: jeden Murzyn, Trzech Szkotów, Hiszpan stary, Malajczyk, Włoch z Ferrary, Fin, Francuz, Greków trzech, A nadto kucharz Czech. Był Brandon młody, krzepki, Miał w głowie wszystkie klepki, Przebiegał więc korwetę I groził pistoletem. Uważać, skąd wiatr wieje! Do żagli - marsz! Na reje! Galopem! A kto kiep, Dostanie kulę w łeb! Po groźnej tej przemowie Rozbiegli się majtkowie, Ten żagle pocerował, Ów dziury zakitował, Inny na maszt się wdrapał I w taki wpadli zapał, Że nawet kucharz-leń Krem ubił na ten dzień. Rzekł Brandon do Hiszpana: Przyprowadź kapitana, Konopną linę masz tu, Uwiążesz go do masztu; Malajczyk ci pomoże. No już! Bo wrzucę w morze! O, Brandon to był chwat, A miał dwadzieścia lat! III Kapitan - proszę, zważcie - Po chwili stał przy maszcie Związany grubym sznurem. Spojrzenie miał ponure I groźnie łypał zezem Na całą tę imprezę, Bo był zawzięty człek, A Brandon tylko rzekł: Tu nie ma co się biesić, Mam prawo cię powiesić Jak tego, który stchórzy Na morzu podczas burzy. Ja ci daruję życie, A ty mi należycie Do skarbów drogę wskaż. Mnie piątą część z nich dasz. Kapitan odrzekł smutnie: Wygrałeś! Skończmy kłótnię. Masz prawo i masz siłę, Ja także tak robiłem. Sternikiem twym zostanę, A ty bądź kapitanem. Bierz nóż mój, do stu bomb! Mój nóż i chiński ząb! Sznur Brandon przeciął nożem I rzekł: Mnie cieszy to, żem Omówił wszystko szczerze. Idź, bracie, stań przy sterze, Sam tego chciałeś, nie ja, Pomyślna idzie wieja, Więc prujmy głębie wód Kierując się na wschód. Zszedł Brandon do kajuty, Zdjął kaftan, ściągnął buty I zjadłszy kotlet świński, Jął ząb cesarsko-chiński Oglądać i obracać, Paznokciem pilnie macać, Aż niespodzianie wpadł Na mały złoty ślad, Na mały punkcik złoty. Wnet wziął się do roboty I punkcik wcisnął igłą. Wtem serce w nim zastygło: Zabrzmiała pozytywka, Rozległa się przygrywka, Która pieściła słuch Niby bzykanie much. Następnie spod sprężynki Wyjrzała główka Chinki Maleńka jak ziarenko I przemówiła cienko: Ktokolwiek jest w pobliżu, Kto da ziarenko ryżu Księżniczce Sun-Li-Tse, Otrzyma to, co chce. Po chwili Chinka znikła, Tylko przygrywka nikła Jak mucha znów bzyknęła. Sprężynka się zamknęła, A Brandon nieprzytomnie Zawołał: Kucharz! Do mnie! Galopem! Gadaj, czyż Jest na korwecie ryż? Lecz kucharz westchnął: Szkoda, Ryż nam zalała woda I cały zapas hurtem Rzuciłem dziś za burtę. Na pokład wybiegł Brandon: Hej, wy, piracka bando, Rabunku nadszedł czas. Czy kto nie mijał nas? Mijało korwet wiele, Mijały karawele, A tam po fal głębinie Kupiecki statek płynie. Rzekł Brandon podniecony: Podejdźmy z lewej strony, Uderzyć trzeba stąd. Uwaga! Szykuj lont! Gdy statki się zrównały, Zawołał Brandon śmiały: Stać! Ja mam w waszą stronę Armaty wymierzone, Zatopię ten wasz rupieć! Czy chcecie się okupić? Nie żądam złotych gór, Lecz ryżu jeden wór! To słysząc, wnet szalupę Kapitan słał z okupem. I znów po wód głębinie Na wschód korwetą płynie. Wtem Grek zawołał z dzioba: Wytrzeszczam ślepia oba, Przeszywam dal na wskroś I w dali widzę coś! Tu Brandon wlazł na reję: Hej! Wyspa tam widnieje! Dostrzegam na niej wieżę I mur, co wyspy strzeże, Lecz nie ma jej na mapie. Czy sternik się połapie?' Rzekł sternik: Nie wiem sam. Najlepiej płyńmy tam. IV Na brzegu stał tłum ludzi, A wszyscy byli rudzi, Wszyscy zielonoskórzy, Półnadzy, a niektórzy Mieli niemądre miny I sztuczne nosy z gliny, A wydłużone tak, Że siadał na nich ptak. Nasz Brandon nie znał trwogi. Na czele swej załogi Do wyspy przybił łódką I tak przemówił krótko: Po morzach król mój hula, Przybywam tu od króla, Pocisków mam w sam raz Tyle, by podbić was. Tak rzekł. Lecz tłum tubylczy Przygląda się i milczy. Cóż by to znaczyć miało?! - Zawołał Brandon śmiało. - Stoicie niby mumie, Czy mówić nikt nie umie? Czy z armat mam was tłuc? Hej! Który tu jest wódz? Wtem sternik niespodzianie Zawołał: Kapitanie, Tu nie potrzeba walki, To są po prostu lalki, Po prostu kukły z wosku Zrobione po mistrzowsku. Lecz kto, do diabłów stu, Mógł je ulepić tu? W głąb wyspy więc ruszyli I po niedługiej chwili Ujrzeli wśród równiny Mustangi z plasteliny I dżungli gąszcz splątany Z zielonej porcelany, A wśród gipsowych drzew Stał marmurowy lew. Zwisały z palm gipsowe Orzechy kokosowe, Pękate ananasy Lepione z wonnej masy I pęk daktyli złotych Z błyszczącej terakoty, A nad tym - szklana mgła I roje much ze szkła. Na starym baobabie Papugi w barw powabie Wmieszane w szklane liście Mieniły się wzorzyście, A były z porcelany Misternie malowanej. Brandona zdjęła złość: Mam dość tych kukieł, dość! Mam dość teatru lalek, Czas leci, mrok już zaległ, A choć to nawet ładne, Wracamy na Ariadnę. Gdzie mapa? Wyspę nową Nazwiemy Kukiełkową. Wracamy! Oto łódź: Chcę znowu fale pruć! V I znów po wód głębinie Na wschód korweta płynie. Dął wietrzyk bardzo słaby, Więc sternik łowił kraby, Włoch w szachy grał z Murzynem, Szkot się pokrzepiał dżinem, A Brandon, zmyślny człek, Do swej kajuty zbiegł. Ząb chiński wziął ze skrzynki - Twarz Chinki spod sprężynki Wyjrzała wąską szparką. On dał jej ryżu ziarnko I szepnął: Mnie się marzy Ukryty skarb korsarzy!... Odparła: Sternik-Szwed Odnajdzie drogę wnet. Rzekł Brandon: A to bieda! Wrzuciłem w morze Szweda, Już pewnie go rekiny Pożarły w głębi sinej. Za późno na wspominki. Szepnęły usta Chinki: O świcie ujrzysz ląd, Naprawisz tam swój błąd. I znów po wód głębinie Na wschód korweta płynie Wśród wichrów i wśród burzy. Na statku czuwa Murzyn, Trzech Szkotów, Hiszpan stary, Malajczyk, Włoch z Ferrary, Fin, Francuz, Greków trzech, A nadto kucharz-Czech. Miał Brandon oko czujne, Do tego szkła podwójne I patrząc przez lunetę Prowadził swą korwetę. Sterniku - rzekł o świcie - Zezujesz znakomicie, Lecz spójrz, czy widzisz stąd Na horyzoncie ląd? Rzekł sternik po piracku: Niech trzasnę, święty Jacku, Na mapie widzę zmiany, To przecież ląd nieznany, To przecież nie jest Libia, Nie Wyspa Wielorybia, Nie Ganda i nie Pont, To jest nieznany ląd. Nasz Brandon nie znał trwogi. Na czele swej załogi Przemierzał ląd nieznany Tajemne snując plany. Jak z Chinki słów wynika, Tu znaleźć mam sternika, Tu jest gdzieś stary Szwed... Tak myśląc, naprzód szedł. Lecz marsz ten nie był prosty, Bo wokół rosły osty I kolców gąszcz ruchliwy, I pięły się pokrzywy Sięgając aż do twarzy, Parzyły marynarzy I kłuły w czoło, w nos Jak rój złośliwych os. Miał kucharz nóż kuchenny To oręż mój bezcenny, Dalibóg, nie jest tępy, Przetrzebię nim ostępy! Jął machać nożem co sił, Ciął zielsko, rąbał, kosił I siekał jak na farsz, Wołając: Za mną marsz! VI Gdy wolna była droga, W ślad za nim szła załoga. Już byli na polanie, Wtem z pokrzyw niespodzianie Wyskoczył stwór kolczasty, Kolczasty jak te chwasty, Miał z kolców głowę, brzuch I stał na kolcach dwóch. Miał rączki dwie kolczaste I oczki wyłupiaste, Ruchliwe, szarobure. Podskoczył zwinnie w górę, Siadł wierzchem na pokrzywie I wreszcie rzekł piskliwie: Dyr-fir, chlu-chlu, pli-plaj, Loj-li, koj-pa, ta-taj. Rzekł sternik jednoręki: Znam słowa te i dźwięki. To gwara krasnoludków Z morskiego szczepu Utków, Ten szczep miał przeszłość sławną, Lecz już wyginął dawno, Zostali tylko dwaj: Pli-plaj i Pa-ta-taj. Utkowie panowali Na wyspach Trulalali, Lecz wyspy się zapadły; Utkowie bój zajadły Stoczyli z rekinami I dziś - widzicie sami Zostali tylko dwaj: Pli-plaj i Pa-ta-taj. Widzicie tu Pli-plaja, On wita i zagaja, A Pa-ta-taj z daleka Na przyjście nasze czeka. Ruszajmy, czasu szkoda, Przygoda - to przygoda, Poznamy nowy kraj, Hej, prowadź nas, Pli-plaj! Pli-plaj zeskoczył na dół, Napuszył się i nadął, Skierował kolce w prawo I naprzód pobiegł żwawo, A za nim, w słońca żarze, Kroczyli marynarze. Na czele Brandon szedł I myślał: Gdzież ten Szwed? Był wszędzie piach dokoła. Pli-plaj raz po raz wołał: Lin-len! - co znaczyć miało, Że iść tu można śmiało. Wydawał przy tym piski Na znak, że cel jest bliski: Zen-zej, tru-kloj, pli-pli. Więc wszyscy za nim szli. VII Przez piachy i równiny Szli przeszło trzy godziny, Lecz krasnoludki przecie - Jak wszyscy chyba wiecie - Godziny mają krótkie: Godzina trwa minutkę, A mila mierzy cal I dal - to nie jest dal. Dlatego też po chwili Wędrowcy już przybyli Do skały, a przed skałą Ujrzeli postać małą, Kolczastą, w kształcie jaja. Poznali Pa-ta-taja, A ten z kolei znów Przemówił kilka słów. Wśród wszystkich skał na świecie Tak dziwnej nie znajdziecie: Na zewnątrz była słona, A wewnątrz - wydrążona, A wewnątrz była słodka. Wszedł Pa-ta-taj do środka Przez bardzo ciasny właz, A za nim Brandon wlazł. W pieczarze wewnątrz skały Cukrzane sprzęty stały: Więc stół, a przy nim ławy, Na stole zaś potrawy Dymiły na półmiskach. Tu Brandon dojrzał z bliska Brodatą ludzką twarz. Czyżby to sternik nasz?' A sternik wstał i rzecze: Poznajesz mnie, człowiecze? Nie zawiniłem wcale, A tyś mnie rzucił w fale Rekinom na pożarcie, Lecz wyznam ci otwarcie, Żem stary, chudy gnat, Takiego któż by zjadł? Płynąłem dobę całą, Bom pływak, jakich mało, Aż nagle z morskiej piany Wieloryb tresowany Wypływa, w bok mnie szturga. Wieloryb ten z Hamburga Przed rokiem z zoo zwiał I mnie, zapewne, znał. W Hamburgu najwidoczniej Nasz okręt spostrzegł w stoczni I potem nawet w wodzie Rozpoznał mnie po brodzie. Usiadłem mu na płetwie, Bom Szwed, a każdy Szwed wie, Jak płynąć, gdzie i skąd, By szybciej zejść na ląd. Tu jestem trzy tygodnie, Tu dobrze mi, wygodnie, Tu żyję niczym w bajce Pliplajce - patatajce, Nie pragnę zmiany żadnej, Nie tęsknię do Ariadny Ariadnę w pięcie mam, Chcę tutaj zostać sam! Rzekł Brandon: Skończ gadanie, Nikt tutaj nie zostanie, Przybywam w samą porę. Na pokład cię zabiorę I krasnoludki oba, Bo tak mi się podoba! Załoga, do mnie! Hej! Brać ich z pieczary tej! Wnet marynarzy zgraja Porwała Pa-ta-taja, Pli-plaja i sternika. Już wyspa z oczu znika I znów po wód głębinie Na wschód korweta płynie, Burzliwy wiatr ją gna, Głąb huczy ode dna. VIII Do Szweda po obiedzie Rzekł Brandon: Słuchaj, Szwedzie, Ja nie dam się kołować, Bierz ster, korwetę prowadź Przez morza, oceany Wprost tam, gdzie zakopany Piracki skarb jest wasz, A nie kręć! Ty mnie znasz! Każę cię w żagiel zaszyć I poślę ryby straszyć, Przekonasz się naocznie, A wiedz, że mam wyrocznię, Co ściśle przepowiada, Gdzie kłamstwo jest i zdrada. Chcę ujrzeć, jakem rzekł, Ten upragniony brzeg. Szwed odszedł i pod wąsem Uśmiechnął się z przekąsem, A morze znów szaleje, Grzmią burze i zawieje I piętrzą się bałwany. Ach, gdzież ten ląd nieznany? Wytęża Brandon wzrok, Dmie wicher, zapadł mrok... Wśród groźnej wód potęgi Ster pęka, trzeszczą wręgi, Konopne liny rwą się, Korweta w dzikim pląsie Raz po raz się zanurza, A wokół huczy burza I jęczy stary wrak, Aż ludziom sił już brak. Po ciemnym fal bezkresie Korwetę wicher niesie Jak szczapę, jak łupinę Rzuconą w nurty sine. I w tym momencie właśnie Malajczyk jak nie wrzaśnie: Kamraci! Bóg nas strzegł! W pobliżu widzę brzeg! Wnet okręt siadł na piachu I było już po strachu. Nim dziób wybrzeże musnął, Każdy, gdzie stał, tam usnął, Wyciągnął się jak długi Po trudach tej żeglugi, A nawet Brandon-chwat Bez sił na pokład padł. IX Spał jak królewna śpiąca I spałby tak bez końca, Lecz nagle ktoś go zbudził - I ujrzał obcych ludzi. Myśmy królewskie straże, Król cię sprowadzić każe, Król czeka, zbudź się już, Kareta stoi tuż. Zszedł Brandon więc z korwety, Wsiadł prosto do karety I spytał od niechcenia: Czy jadę do więzienia? Do króla, kapitanie, Jedziesz na posłuchanie... Król wrócił już, a tyś Przywiózł go właśnie dziś. Nic Brandon nie rozumie. Tłum zebrał się, a w tłumie Książęta i księżniczki. Już paź otwiera drzwiczki, Z pałacu już dworzanie Wychodzą na spotkanie, Prowadzą go przed tron I mówią: Oto on. Król siedzi sam na tronie: Poznajesz mnie, Brandonie? Jam pirat - chwat nad chwaty, Bezręki, zezowaty I rudy, i kulawy. Spójrz, proszę, bez obawy: Zez minął, rękę mam, Lecz jestem wciąż ten sam. A ot - peruka ruda... Cóż powiesz? Istne cuda? To wszystko były żarty: Jam król Walenty czwarty, Przede mną drży Wenecja, Holandia, Anglia, Szwecja, A ty związałeś mnie Jak wieprzka. Może nie? A może tak nie było, Żeś mnie pozbawił siłą Dowództwa na okręcie? No cóż, przyznaję święcie, Że byłeś kapitanem Naprawdę niezrównanym I żeś ocalił nas W straszliwej burzy czas. Ja zuchów takich lubię I właśnie po tej próbie Już dziś cię mianowałem Naczelnym admirałem. Masz, weź ten pierścień złoty, To znak dowódcy floty, Na palec pierścień włóż I płyń na podbój mórz. X Brandona aż zatkało, Powiada więc nieśmiało: Ogromnie sobie cenię Królewskie wyróżnienie, Lecz któż mi wytłumaczy, Co chiński ząb ten znaczy? I kukiełkowy kraj? Fli-plaj i Pa-ta-taj? A na to król Walenty Odrzecze uśmiechnięty: Wszak to zabawki moje, Ja nienawidzę wojen I wszystkie moje sprawy Są tylko dla zabawy; W piratów, jak już wiesz, Lubię się bawić też. Mam wyspy dla rozrywki, Mam chińskie pozytywki I lalek zbiór bogaty, I gnomy-automaty - Tu właśnie stoją one, Lecz nie są nakręcone; To mych magików dar, Mam tego kilka par. Ja całe życie prawie Spędziłem na zabawie, Mój tron i moja flota To żart jest i pustota I nikt się nie połapie, Gdzie jest mój kraj na mapie; Czy żyję - nie wie nikt, Patrz, złoty pierścień znikł. To także żart magika - Dwór znika, pałac znika, Znikają ludzie, konie, Znikniesz i ty, Brandonie. Lecz Brandon zbiegł ze schodów I uciekł w głąb ogrodów, I wpadł w uliczny tłum, I pędził aż pod tum. W klasztorze został mnichem I tam, w ustroniu cichym, Opisał po łacinie Na żółtym pergaminie Przedziwną swą przygodę. Ech, były lata młode I złoty pierścień był, I wicher w żagle bił... Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Tulipan i róża W jednym stali wazonie tulipan i róża. Rzekł tulipan: Dalipan, Że to mnie oburza, Pokoju nikt nie wietrzy, duszno niesłychanie, W takiej temperaturze żyć nie jestem w stanie. Lufcik niech gospodyni przynajmniej otworzy, Już wczoraj źle się czułem, a dziś - jeszcze gorzej! Odrzecze na to róża: Panie Tulipanie, Proszę, niech pan nie nudzi i kwękać przestanie. Egoista i sobek z pana! Jak pan może Domagać się wietrzenia, gdy chłód jest na dworze? Jeśli pan nie zamilknie - język panu przytnę! Zdrowie mam takie kruche, płatki aksamitne, Łodyżki delikatne, przeciągów się boję, Zaraz dreszczy dostaję, gdy wietrzą pokoje, Woń, barwę mogę stracić przy lada chorobie, A pana to nie wzrusza. Pan myśli o sobie! Rzekł tulipan: Dalipan, Sądzi pani błędnie, Wiadomo, że kwiat każdy bez powietrza więdnie, Lecz jeśli pani każe - chętnie się poświęcę, Dla pięknej róży - wszystko! I nie mówmy więcej! Okna pozamykane niech będą. Pokoje Nieprzewietrzane. Trudno! I zwiędli oboje. Nazajutrz gospodyni, żałując tej straty, Wyrzuciła na śmietnik dwa zwiędnięte kwiaty. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Tydzień Tydzień dzieci miał siedmioro: Niech się tutaj wszystkie zbiorą! Ale przecież nie tak łatwo Radzić sobie z liczną dziatwą: Poniedziałek już od wtorku Poszukuje kota w worku, Wtorek środę wziął pod brodę: Chodźmy sitkiem czerpać wodę. Czwartek w górze igłą grzebie I zaszywa dziury w niebie. Chcieli pracę skończyć w piątek, A to ledwie był początek. Zamyśliła się sobota: Toż dopiero jest robota! Poszli razem do niedzieli, Tam porządnie odpoczęli. Tydzień drapie się w przedziałek: No a gdzie jest poniedziałek? Poniedziałek już od wtorku Poszukuje kota w worku - I tak dalej... Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Wakacje Jest nas w domu ośmiu braci. Jeden czas od świtu traci Na łowienie ryb w jeziorze, Chociaż złowić nic nie może. Drugi zaraz się wybierze Do dąbrowy na rowerze, By zgłębiając leśne gąszcze Łapać żuki i chrabąszcze. Trzeci zwykle o tej porze Pływa łodzią po jeziorze, A dziś nawet przy sobocie, Spędzi cały dzień w namiocie. Czwarty - śpioch - niedługo wstanie, Żeby pójść na polowanie, Lecz że strzela nie najlepiej, Kaczkę pewno kupi w sklepie. Piąty wielką ma uciechę Kiedy w kuźni dmucha miechem. Kowal na to mu pozwala, Bo ma względy w kowala. Szósty, zamiast mnie tym razem, Wszedł na wieżę z ojcem razem, Żeby patrzeć jak najdalej, Czy się czasem gdzieś nie pali. Siódmy pobiegł drogą polną, Ale ja z nim pójść nie mogę. Mnie za karę wyjść nie wolno, Bo ja plułem na podłogę. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Wąż-kaligraf Daleko, w krainie Goa, Żył bardzo długo wąż boa, Który przedziwnym trafem Był świetnym kaligrafem. Miał jednak tę naturę, Że liter nie pisał piórem. Pióro - rzecz nauczycielska, On zaś litery niektóre Tworzył wprost z własnego cielska. Kiedy więc barana zjadał, W literę Be się układał, A kiedy lwa brał na cel, Zwijał się w literę eL. Żeby zgruchotać panterę, Tworzył z siebie Pe literę, A gdy na szakala szedł, Skręcał się cały w eS-Zet. I tylko spotkawszy żyrafę Popełnił gafę, kiedy gniótł jej grzbiet, Bo chociaż był kaligrafem, Nie wiedział, jak kropkę postawić nad Zet. Tak oto w krainie Goa Poczynał sobie wąż boa I sto lat jeszcze przeżyłby chyba, Lecz go wreszcie myśliwy przydybał. Wąż nie zdążył poruszyć łbem. Pif-paf! - i już leżał nieżywy. Leżał w kształcie litery eM. Na znak, że go zabił myśliwy. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Wielbłąd i hiena Jak to czynił wiele razy, Szedł raz wielbłąd do oazy, A na grzbiecie niósł swe skarby: Dwa ogromne, piękne garby. Zobaczyła go hiena: "To dopiero śmieszna scena! Inny już ze wsydu zmarłby, Gdyby dźwigał aż dwa garby. Toż pokraka czworonożna, Pęknąć wprost ze śmiechu można!" Wielbłąd spuścił tylko oczy, A hiena za nim kroczy I wyśmiewa się bez przerwy, Wielbłądowi szarpiąc nerwy. To go wreszcie tak zgniewało, Że zebrawszy siłę całą Na hienę wpadł, a przy tym Tylnym kopnął ją kopytem, Na pustynię dając susa. - Nie wyśmiewaj się z garbusa! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Włos Pan starosta jadł przy stole, Naraz patrzy - włos w rosole. Krzyknął więc na cały głos: "Chciałbym wiedzieć, czyj to włos! Co to jest za zwyczaj taki, Żeby w zupie były kłaki? Starościno, co chcesz, rób, Ja nie jadam takich zup!" Starościna aż pobladła, Z przerażenia z krzesła spadła, Patrzy w talerz: marny los, Rzeczywiście - w zupie włos. Wpadła z krzykiem na kucharza: "Że też taka rzecz się zdarza, Włos w rosole, ładna rzecz - Niech pan sobie idzie precz!" Kucharz zgubił okulary, Włożył buty nie do pary, Do talerza wetknął nos: Rzeczywiście - w zupie włos. Wstyd okropnie starościnie, Dowiedziano się w rodzinie, Że starosta nie chce jeść, Przybiegł wuj i stryj, i teść. Teść przybliżył się do misy I powiada: "Jestem łysy, Włos na pewno nie jest mój. Może wie coś o tym wuj?" Wuj z kieszeni wyjął lupę I przez lupę bada zupę: "Widzę włos, lecz nie wiem czyj, Może zna się na tym stryj." Stryj przybliżył się do stołu, Zajrzał bacznie do rosołu, Po czym gwizdnął niby kos: "Znam się na tym - to jest włos." Sprowadzono geometrę, Żeby zmierzył centymetrem I powiedział wszystkim wprost, Co to w zupie jest za włos. Geometra siadł za stołem, Mierzył, liczył coś z mozołem, Zużył kartek cały stos I powiedział: "To jest włos! Ja się na tym nie znam, lecz czy Nie pomoże sędzia śledczy? Węszę tutaj zbrodni ślad, Skoro włos do zupy wpadł." Sędzia śledczy sprawę zbadał I powiada: "Trudna rada, Muszę w sprawie zabrać głos, Proszę państwa, to jest włos." Wtem ktoś myśl wysunął nową: "Trzeba wezwać straż ogniową." Pan starosta zmarszczył twarz: "Może być ognowa straż." Przyjechali wnet strażacy, Raźnie wzięli się do pracy I wyjęli z zupy włos: Taki to był włosa los! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Wrona i ser Niech mi każdy powie szczerze, Skąd się wzieły dziury w serze? Indyk odrzekł: "Ja właściwie Sam się temu bardzo dziwię". Kogut zapiał z galanterią: " Kto by też brał ser na serio?" Owca stała zadumana: " Pójdę, spytam się barana". Koń odezwał się najprościej: Moja rzecz to dziury w moście" Pies obwąchał ser dokładnie: "Czuję kota: on tu kradnie!" Kot udając, że nie słyszy, Miauknął: " Dziury robią myszy". Przyleciała wreszcie wrona: "Sprawa będzie wyjaśniona, Próbę dziur natychmiast zrobię, Bo mam świetne czucie w dziobie". Bada dziury jak należy, Każdą dziurę w serze mierzy, Każdą zgłębia i przebiera - A gdzie ser jest? Nie ma sera! Indyk zsiniał, owca zbladła: " Gwałtu! Wrona ser na zjadła!" Na to wrona na nich z góry: "Wam chodziło wszak o dziury. Wprawdzie ser zużyłam cały, Ale dziury pozostały! Bo gdy badam, nic nie gadam I co trzeba zjeść, to zjadam. Trudno.Nikt dziś nie docenia Prawdziwego poświęcenia!" Po czym wrona, jak to ona, Poszła sobie obrażona. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Wyprawa na "Ariadnie" I Lat temu z górą trzysta Mnich Brandon - archiwista Opisał po łacinie Na żółtym pergaminie Przedziwne swe podróże. Ja światu się przysłużę I to, co pisał mnich, Przekażę w wierszach tych. Nim Brandon został mnichem, Junakiem był nielichym, Wynajął więc korwetę, Bo czasy były nie te, Gdy można rejsem skorym Popłynąć na "Batorym". On na korwetę wsiadł I na niej ruszył w świat. Korweta była stara, Łat miała co niemiara, A zwała się "Ariadna". Cóż, nazwa dosyć ładna! Kapitan stał na straży Piętnastu marynarzy I każdy go się bał, A jak się zwał, tak zwał. Kapitan - chwat nad chwaty, Był rudy, zezowaty I nie miał ręki prawej, W dodatku był kulawy. Miał złoty kolczyk w uchu, Nóż dyndał mu na brzuchu I każdy przed nim drżał, A jak się zwał, tak zwał. Wieść głosi, że poza tym W młodości był piratem I wielkie skarby zebrał: Dwadzieścia worków srebra, Pięć skrzyń talarów złotych, Brylanty i klejnoty, I ząb cesarza Chin, Czang-Fu, z dynastii Min. Cesarski ząb ten pono Miał moc nadprzyrodzoną: Hartował więc żelazo, Ochraniał przed zarazą, Strach rzucał na załogę, Wskazywał w nocy drogę I strzegł od morskich trąb Ten czarodziejski ząb. Kapitan swe zdobycze Na wyspie tajemniczej Zakopał w głębi góry, Ale zapomniał, której. Daremnie szukał potem, Co roku mknąc z powrotem W zawieję, w burzę, w ziąb, Lecz zwiódł go chiński ząb. Przejęty niesłychanie Rzekł Brandon: "Kapitanie, Chcę mknąć przez oceany, Chcę odkryć ląd nieznany Lub wyspę tajemniczą!" Kapitan mruknął: "Byczo! Jest niedaleko stąd Nieznany całkiem ląd, Wysp różnych jest bez liku, Zawiozę cię, młodziku, Do Afryki, do Azji, Nie zbraknie mi fantazji. Podróże i odkrycia To pasja mego życia, Mam przygód wieczny głód. Załoga! Kurs na Wschód!" II W noc na świętego Freta Ruszyła więc korweta./ Wiatr dął w rozpięte żagle, Wtem sztorm się zerwał nagle, Bałwany wokół wrzały Zmywając pokład cały, A żywioł huczał, wył, Aż zbrakło wszystkim sił. Majtkowie po "Ariadnie" Miotali się bezładnie, Drżały im z trwogi łydki I klęli w sposób brzydki. Kapitan łypał białkiem I głowę stracił całkiem, A sternik - stary Szwed Do swej kajuty zszedł. Kapitan splunął w morze, Pogroził majtkom nożem I chwili tej, tak ważkiej, Pił rum z pękatej flaszki. Gdy flaszka była pusta, Rękawem wytarł usta, Sklął marynarską brać I w końcu poszedł spać. Majtkowie z magazynu Wywlekli beczkę dżinu I wnet, nie myśląc wiele, Popili się jak bele, Aż twardy sen ich zmorzył. Spać sternik się położył, Kapitan także spał, A jak się zwał, tak zwał. Nasz Brandon nie tknął trunku, Trwał sam na posterunku, Spoglądał w odmęt siny, Sterował, ściągał liny. Dokoła wrzała burza, Dziób statku się zanurzał, A on, choć cały zmokł, Wytężał w ciemność wzrok. Gdy wstawał dzień ponury, Wziął Brandon mocne sznury I związał kapitana. Załogę zbudził z rana I rzekł: "Objąłem władzę, Korwetę ja prowadzę, A kto mi powie "nie", Piach będzie gryzł na dnie!" "Nie! - wrzasnął sternik: - Hola! Mój ster jest i busola, Nie oddam ci korwety!..." Tu urwał, bo niestety, Nim rzekł ostatnie słowo, Poleciał na dół głową Rekinom wprost na żer, A Brandon objął ster. Załogę zdjęła trwoga, A była to załoga Wśród marynarskich drużyn Najśmielsza: jeden Murzyn, Trzech Szkotów, Hiszpan stary, Malajczyk, Włoch z Ferrary, Fin, Francuz, Greków trzech, A nadto kucharz Czech. Był Brandon młody, krzepki, Miał w głowie wszystkie klepki, Przebiegał więc korwetę I groził pistoletem. "Uważać, skąd wiatr wieje! Do żagli - marsz! Na reje! Galopem! A kto kiep, Dostanie kulę w łeb!" Po groźnej tej przemowie Rozbiegli się majtkowie, Ten żagle pocerował, Ów dziury zakitował, Inny na maszt się wdrapał I w taki wpadli zapał, Że nawet kucharz-leń Krem ubił na ten dzień. Rzekł Brandon do Hiszpana: "Przyprowadź kapitana, Konopną linę masz tu, Uwiążesz go do masztu; Malajczyk ci pomoże. No już! Bo wrzucę w morze!" O, Brandon to był chwat, A miał dwadzieścia lat! III Kapitan - proszę, zważcie - Po chwili stał przy maszcie Związany grubym sznurem. Spojrzenie miał ponure I groźnie łypał zezem Na całą tę imprezę, Bo był zawzięty człek, A Brandon tylko rzekł: "Tu nie ma co się biesić, Mam prawo cię powiesić Jak tego, który stchórzy Na morzu podczas burzy. Ja ci daruję życie, A ty mi należycie Do skarbów drogę wskaż. Mnie piątą część z nich dasz." Kapitan odrzekł smutnie: Wygrałeś! Skończmy kłótnię. Masz prawo i masz siłę, Ja także tak robiłem. Sternikiem twym zostanę, A ty bądź kapitanem. Bierz nóż mój, do stu bomb! Mój nóż i chiński ząb!" Sznur Brandon przeciął nożem I rzekł: "Mnie cieszy to, żem Omówił wszystko szczerze. Idź, bracie, stań przy sterze, Sam tego chciałeś, nie ja, Pomyślna idzie wieja, Więc prujmy głębie wód Kierując się na wschód." Zszedł Brandon do kajuty, Zdjął kaftan, ściągnął buty I zjadłszy kotlet świński, Jął ząb cesarsko-chiński Oglądać i obracać, Paznokciem pilnie macać, Aż niespodzianie wpadł Na mały złoty ślad, Na mały punkcik złoty. Wnet wziął się do roboty I punkcik wcisnął igłą. Wtem serce w nim zastygło: Zabrzmiała pozytywka, Rozległa się przygrywka, Która pieściła słuch Niby bzykanie much. Następnie spod sprężynki Wyjrzała główka Chinki Maleńka jak ziarenko I przemówiła cienko: "Ktokolwiek jest w pobliżu, Kto da ziarenko ryżu Księżniczce Sun-Li-Tse, Otrzyma to, co chce." Po chwili Chinka znikła, Tylko przygrywka nikła Jak mucha znów bzyknęła. Sprężynka się zamknęła, A Brandon nieprzytomnie Zawołał: "Kucharz! Do mnie! Galopem! Gadaj, czyż Jest na korwecie ryż?" Lecz kucharz westchnął: "Szkoda, Ryż nam zalała woda I cały zapas hurtem Rzuciłem dziś za burtę." Na pokład wybiegł Brandon: "Hej, wy, piracka bando, Rabunku nadszedł czas. Czy kto nie mijał nas?" "Mijało korwet wiele, Mijały karawele, A tam po fal głębinie Kupiecki statek płynie." Rzekł Brandon podniecony: Podejdźmy z lewej strony, Uderzyć trzeba stąd. Uwaga! Szykuj lont!" Gdy statki się zrównały, Zawołał Brandon śmiały: Stać! Ja mam w waszą stronę Armaty wymierzone, Zatopię ten wasz rupieć! Czy chcecie się okupić? Nie żądam złotych gór, Lecz ryżu jeden wór!" To słysząc, wnet szalupę Kapitan słał z okupem. I znów po wód głębinie Na wschód korwetą płynie. Wtem Grek zawołał z dzioba: "Wytrzeszczam ślepia oba, Przeszywam dal na wskroś I w dali widzę coś!" Tu Brandon wlazł na reję: Hej! Wyspa tam widnieje! Dostrzegam na niej wieżę I mur, co wyspy strzeże, Lecz nie ma jej na mapie. Czy sternik się połapie?"' Rzekł sternik: "Nie wiem sam. Najlepiej płyńmy tam." IV Na brzegu stał tłum ludzi, A wszyscy byli rudzi, Wszyscy zielonoskórzy, Półnadzy, a niektórzy Mieli niemądre miny I sztuczne nosy z gliny, A wydłużone tak, Że siadał na nich ptak. Nasz Brandon nie znał trwogi. Na czele swej załogi Do wyspy przybił łódką I tak przemówił krótko: "Po morzach król mój hula, Przybywam tu od króla, Pocisków mam w sam raz Tyle, by podbić was." Tak rzekł. Lecz tłum tubylczy Przygląda się i milczy. "Cóż by to znaczyć miało?! - Zawołał Brandon śmiało. - Stoicie niby mumie, Czy mówić nikt nie umie? Czy z armat mam was tłuc? Hej! Który tu jest wódz?" Wtem sternik niespodzianie Zawołał: "Kapitanie, Tu nie potrzeba walki, To są po prostu lalki, Po prostu kukły z wosku Zrobione po mistrzowsku. Lecz kto, do diabłów stu, Mógł je ulepić tu?" W głąb wyspy więc ruszyli I po niedługiej chwili Ujrzeli wśród równiny Mustangi z plasteliny I dżungli gąszcz splątany Z zielonej porcelany, A wśród gipsowych drzew Stał marmurowy lew. Zwisały z palm gipsowe Orzechy kokosowe, Pękate ananasy Lepione z wonnej masy I pęk daktyli złotych Z błyszczącej terakoty, A nad tym - szklana mgła I roje much ze szkła. Na starym baobabie Papugi w barw powabie Wmieszane w szklane liście Mieniły się wzorzyście, A były z porcelany Misternie malowanej. Brandona zdjęła złość: "Mam dość tych kukieł, dość! Mam dość teatru lalek, Czas leci, mrok już zaległ, A choć to nawet ładne, Wracamy na "Ariadnę". Gdzie mapa? Wyspę nową Nazwiemy Kukiełkową. Wracamy! Oto łódź: Chcę znowu fale pruć!" V I znów po wód głębinie Na wschód korweta płynie. Dął wietrzyk bardzo słaby, Więc sternik łowił kraby, Włoch w szachy grał z Murzynem, Szkot się pokrzepiał dżinem, A Brandon, zmyślny człek, Do swej kajuty zbiegł. Ząb chiński wziął ze skrzynki - Twarz Chinki spod sprężynki Wyjrzała wąską szparką. On dał jej ryżu ziarnko I szepnął: "Mnie się marzy Ukryty skarb korsarzy!..." Odparła: "Sternik-Szwed Odnajdzie drogę wnet." Rzekł Brandon: "A to bieda! Wrzuciłem w morze Szweda, Już pewnie go rekiny Pożarły w głębi sinej. Za późno na wspominki." Szepnęły usta Chinki: "O świcie ujrzysz ląd, Naprawisz tam swój błąd." I znów po wód głębinie Na wschód korweta płynie Wśród wichrów i wśród burzy. Na statku czuwa Murzyn, Trzech Szkotów, Hiszpan stary, Malajczyk, Włoch z Ferrary, Fin, Francuz, Greków trzech, A nadto kucharz-Czech. Miał Brandon oko czujne, Do tego szkła podwójne I patrząc przez lunetę Prowadził swą korwetę. "Sterniku - rzekł o świcie - Zezujesz znakomicie, Lecz spójrz, czy widzisz stąd Na horyzoncie ląd?" Rzekł sternik po piracku: "Niech trzasnę, święty Jacku, Na mapie widzę zmiany, To przecież ląd nieznany, To przecież nie jest Libia, Nie Wyspa Wielorybia, Nie Ganda i nie Pont, To jest nieznany ląd." Nasz Brandon nie znał trwogi. Na czele swej załogi Przemierzał ląd nieznany Tajemne snując plany. "Jak z Chinki słów wynika, Tu znaleźć mam sternika, Tu jest gdzieś stary Szwed..." Tak myśląc, naprzód szedł. Lecz marsz ten nie był prosty, Bo wokół rosły osty I kolców gąszcz ruchliwy, I pięły się pokrzywy Sięgając aż do twarzy, Parzyły marynarzy I kłuły w czoło, w nos Jak rój złośliwych os. Miał kucharz nóż kuchenny "To oręż mój bezcenny, Dalibóg, nie jest tępy, Przetrzebię nim ostępy!" Jął machać nożem co sił, Ciął zielsko, rąbał, kosił I siekał jak na farsz, Wołając: "Za mną marsz!" VI Gdy wolna była droga, W ślad za nim szła załoga. Już byli na polanie, Wtem z pokrzyw niespodzianie Wyskoczył stwór kolczasty, Kolczasty jak te chwasty, Miał z kolców głowę, brzuch I stał na kolcach dwóch. Miał rączki dwie kolczaste I oczki wyłupiaste, Ruchliwe, szarobure. Podskoczył zwinnie w górę, Siadł wierzchem na pokrzywie I wreszcie rzekł piskliwie: "Dyr-fir, chlu-chlu, pli-plaj, Loj-li, koj-pa, ta-taj." Rzekł sternik jednoręki: "Znam słowa te i dźwięki. To gwara krasnoludków Z morskiego szczepu Utków, Ten szczep miał przeszłość sławną, Lecz już wyginął dawno, Zostali tylko dwaj: Pli-plaj i Pa-ta-taj. Utkowie panowali Na wyspach Trulalali, Lecz wyspy się zapadły; Utkowie bój zajadły Stoczyli z rekinami I dziś - widzicie sami Zostali tylko dwaj: Pli-plaj i Pa-ta-taj. Widzicie tu Pli-plaja, On wita i zagaja, A Pa-ta-taj z daleka Na przyjście nasze czeka. Ruszajmy, czasu szkoda, Przygoda - to przygoda, Poznamy nowy kraj, Hej, prowadź nas, Pli-plaj!" Pli-plaj zeskoczył na dół, Napuszył się i nadął, Skierował kolce w prawo I naprzód pobiegł żwawo, A za nim, w słońca żarze, Kroczyli marynarze. Na czele Brandon szedł I myślał: "Gdzież ten Szwed?" Był wszędzie piach dokoła. Pli-plaj raz po raz wołał: "Lin-len!" - co znaczyć miało, Że iść tu można śmiało. Wydawał przy tym piski Na znak, że cel jest bliski: "Zen-zej, tru-kloj, pli-pli." Więc wszyscy za nim szli. VII Przez piachy i równiny Szli przeszło trzy godziny, Lecz krasnoludki przecie - Jak wszyscy chyba wiecie - Godziny mają krótkie: Godzina trwa minutkę, A mila mierzy cal I dal - to nie jest dal. Dlatego też po chwili Wędrowcy już przybyli Do skały, a przed skałą Ujrzeli postać małą, Kolczastą, w kształcie jaja. Poznali Pa-ta-taja, A ten z kolei znów Przemówił kilka słów. Wśród wszystkich skał na świecie Tak dziwnej nie znajdziecie: Na zewnątrz była słona, A wewnątrz - wydrążona, A wewnątrz była słodka. Wszedł Pa-ta-taj do środka Przez bardzo ciasny właz, A za nim Brandon wlazł. W pieczarze wewnątrz skały Cukrzane sprzęty stały: Więc stół, a przy nim ławy, Na stole zaś potrawy Dymiły na półmiskach. Tu Brandon dojrzał z bliska Brodatą ludzką twarz. "Czyżby to sternik nasz?"' A sternik wstał i rzecze: "Poznajesz mnie, człowiecze? Nie zawiniłem wcale, A tyś mnie rzucił w fale Rekinom na pożarcie, Lecz wyznam ci otwarcie, Żem stary, chudy gnat, Takiego któż by zjadł? Płynąłem dobę całą, Bom pływak, jakich mało, Aż nagle z morskiej piany Wieloryb tresowany Wypływa, w bok mnie szturga. Wieloryb ten z Hamburga Przed rokiem z zoo zwiał I mnie, zapewne, znał. W Hamburgu najwidoczniej Nasz okręt spostrzegł w stoczni I potem nawet w wodzie Rozpoznał mnie po brodzie. Usiadłem mu na płetwie, Bom Szwed, a każdy Szwed wie, Jak płynąć, gdzie i skąd, By szybciej zejść na ląd. Tu jestem trzy tygodnie, Tu dobrze mi, wygodnie, Tu żyję niczym w bajce Pliplajce - patatajce, Nie pragnę zmiany żadnej, Nie tęsknię do "Ariadny" "Ariadnę" w pięcie mam, Chcę tutaj zostać sam!" Rzekł Brandon: "Skończ gadanie, Nikt tutaj nie zostanie, Przybywam w samą porę. Na pokład cię zabiorę I krasnoludki oba, Bo tak mi się podoba! Załoga, do mnie! Hej! Brać ich z pieczary tej!" Wnet marynarzy zgraja Porwała Pa-ta-taja, Pli-plaja i sternika. Już wyspa z oczu znika I znów po wód głębinie Na wschód korweta płynie, Burzliwy wiatr ją gna, Głąb huczy ode dna. VIII Do Szweda po obiedzie Rzekł Brandon: "Słuchaj, Szwedzie, Ja nie dam się kołować, Bierz ster, korwetę prowadź Przez morza, oceany Wprost tam, gdzie zakopany Piracki skarb jest wasz, A nie kręć! Ty mnie znasz! Każę cię w żagiel zaszyć I poślę ryby straszyć, Przekonasz się naocznie, A wiedz, że mam wyrocznię, Co ściśle przepowiada, Gdzie kłamstwo jest i zdrada. Chcę ujrzeć, jakem rzekł, Ten upragniony brzeg." Szwed odszedł i pod wąsem Uśmiechnął się z przekąsem, A morze znów szaleje, Grzmią burze i zawieje I piętrzą się bałwany. Ach, gdzież ten ląd nieznany? Wytęża Brandon wzrok, Dmie wicher, zapadł mrok... Wśród groźnej wód potęgi Ster pęka, trzeszczą wręgi, Konopne liny rwą się, Korweta w dzikim pląsie Raz po raz się zanurza, A wokół huczy burza I jęczy stary wrak, Aż ludziom sił już brak. Po ciemnym fal bezkresie Korwetę wicher niesie Jak szczapę, jak łupinę Rzuconą w nurty sine. I w tym momencie właśnie Malajczyk jak nie wrzaśnie: "Kamraci! Bóg nas strzegł! W pobliżu widzę brzeg!" Wnet okręt siadł na piachu I było już po strachu. Nim dziób wybrzeże musnął, Każdy, gdzie stał, tam usnął, Wyciągnął się jak długi Po trudach tej żeglugi, A nawet Brandon-chwat Bez sił na pokład padł. IX Spał jak królewna śpiąca I spałby tak bez końca, Lecz nagle ktoś go zbudził - I ujrzał obcych ludzi. "Myśmy królewskie straże, Król cię sprowadzić każe, Król czeka, zbudź się już, Kareta stoi tuż." Zszedł Brandon więc z korwety, Wsiadł prosto do karety I spytał od niechcenia: "Czy jadę do więzienia?" "Do króla, kapitanie, Jedziesz na posłuchanie... Król wrócił już, a tyś Przywiózł go właśnie dziś." Nic Brandon nie rozumie. Tłum zebrał się, a w tłumie Książęta i księżniczki. Już paź otwiera drzwiczki, Z pałacu już dworzanie Wychodzą na spotkanie, Prowadzą go przed tron I mówią: "Oto on." Król siedzi sam na tronie: "Poznajesz mnie, Brandonie? Jam pirat - chwat nad chwaty, Bezręki, zezowaty I rudy, i kulawy. Spójrz, proszę, bez obawy: Zez minął, rękę mam, Lecz jestem wciąż ten sam. A ot - peruka ruda... Cóż powiesz? Istne cuda? To wszystko były żarty: Jam król Walenty czwarty, Przede mną drży Wenecja, Holandia, Anglia, Szwecja, A ty związałeś mnie Jak wieprzka. Może nie? A może tak nie było, Żeś mnie pozbawił siłą Dowództwa na okręcie? No cóż, przyznaję święcie, Że byłeś kapitanem Naprawdę niezrównanym I żeś ocalił nas W straszliwej burzy czas. Ja zuchów takich lubię I właśnie po tej próbie Już dziś cię mianowałem Naczelnym admirałem. Masz, weź ten pierścień złoty, To znak dowódcy floty, Na palec pierścień włóż I płyń na podbój mórz." X Brandona aż zatkało, Powiada więc nieśmiało: "Ogromnie sobie cenię Królewskie wyróżnienie, Lecz któż mi wytłumaczy, Co chiński ząb ten znaczy? I kukiełkowy kraj? Fli-plaj i Pa-ta-taj?" A na to król Walenty Odrzecze uśmiechnięty: "Wszak to zabawki moje, Ja nienawidzę wojen I wszystkie moje sprawy Są tylko dla zabawy; W piratów, jak już wiesz, Lubię się bawić też. Mam wyspy dla rozrywki, Mam chińskie pozytywki I lalek zbiór bogaty, I gnomy-automaty - Tu właśnie stoją one, Lecz nie są nakręcone; To mych magików dar, Mam tego kilka par. Ja całe życie prawie Spędziłem na zabawie, Mój tron i moja flota To żart jest i pustota I nikt się nie połapie, Gdzie jest mój kraj na mapie; Czy żyję - nie wie nikt, Patrz, złoty pierścień znikł. To także żart magika - Dwór znika, pałac znika, Znikają ludzie, konie, Znikniesz i ty, Brandonie." Lecz Brandon zbiegł ze schodów I uciekł w głąb ogrodów, I wpadł w uliczny tłum, I pędził aż pod tum. W klasztorze został mnichem I tam, w ustroniu cichym, Opisał po łacinie Na żółtym pergaminie Przedziwną swą przygodę. Ech, były lata młode I złoty pierścień był, I wicher w żagle bił... Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Wyssane z palca Pan Wincenty ten zwyczaj miał, Że nieustannie palec ssał. Niegrzeczne dzieci z niego się śmiały: "Panie Wincenty, czy pan jest mały? Wszak to rozumie się samo przez się, Że człowiek dorosły palca nie ssie, Dziś niemowlęciu też każda niania Ssać, proszę pana, palec zabrania, A pan go ciągle ssie jak najęty. Czy to wypada, panie Wincenty?" Sąsiad zdziwiony pytał się: "Czemu pan ciągle palec ssie? Pan przecież palcem drapie się w głowę, Palcem pan zwilża znaczki pocztowe, Palcem pan dłubie w uchu, gdy trzeba, Palcem pan kręci kuleczki z chleba, Palcem pan w brydżu rozdaje karty, Palcem pan sprawdza, czy kurz wytarty, A potem palec pan do ust wkłada. Panie Wincenty, czy to wypada?" Stał pan Wincenty wielce zmieszany I twarz odwracał nawet do ściany: "Ach - wzdychał smutnie - wstyd mi szalenie, To takie głupie przyzwyczajenie..." I zawstydzony jak mały malec, Wiecie, co robił? Do ust kładł palec. Wyznam wam szczerze - na nic wykręty - Ja też ssę palec jak pan Wincenty I właśnie wiersz ten, co napisałem, Po prostu z palca sobie wyssałem. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Z motyką na słońce Roch węgla od dawna pod piecem nie widział, Już skończył się zapas, wyczerpał się przydział. Więc Roch wpadł na pomysł: "Tak zimno w chałupie, A słońce jest wielkie. Gdy okruch odłupię I wrzucę do pieca, wystarczy mi ciepła, By barszcz nie zamarzał i kasza nie krzepła." Pomyślał i ruszył z motyką na słońce, A słońce - wiadomo - jak ogień gorące. Motyka już topić się z wolna zaczęła, Lecz Roch nie ustawał, Roch wołał: - Do dzieła! Do dzieła! Choć sobie czuprynę osmalę, Wciąż będę motyką uderzał wytrwale I choćby mnie słońce spaliło na popiół, Nikt we wsi nie powie, żem swego nie dopiął! To rzekłszy przygarnął dwie chmury deszczowe, Z nich jedną położył, jak kompres na głowę, A drugą wyżymał zwilżając ostrożnie Motykę, jak zwilża się kurę na rożnie. Bił w tarczę słoneczną, choć dręczył go upał, Aż w końcu motyką okruszek odłupał. Zawinął go w chmurę, jak w szmatkę wilgotną, I podał czym prędzej Rochowej przez okno. Rochowa okruszek do pieca wrzuciła, Obrała ziemniaki i barszcz nastawiła. Buzuje się okruch słoneczny na ruszcie, A wy, jeśli chcecie, czyn Rocha powtórzcie. Nauka zaś taka z wierszyka wynika, Że może każdemu się przydać motyka. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 (edytowane) Yylkf5 http://www.FyLitCl7Pf7ojQdDUOLQOuaxTXbj5iNG.com Edytowane 30 Lipca 2017 przez Niezarejestrowany tladjSCkkKtrqh Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Żaba Pewna żaba Była słaba Więc przychodzi do doktora I powiada, że jest chora. Doktor włożył okulary, Bo już był cokolwiek stary, Potem ją dokładnie zbadał, No, i wreszcie tak powiada: Pani zanadto się poci, Niech pani unika wilgoci, Niech pani się czasem nie kąpie, Niech pani nie siada przy pompie, Niech pani deszczu unika, Niech pani nie pływa w strumykach, Niech pani wody nie pija, Niech pani kałuże omija, Niech pani nie myje sie z rana, Niech pani, pani kochana, Na siebie chucha i dmucha, Bo pani musi być sucha! Wraca żaba od doktora, Myśli sobie: Jestem chora, A doktora chora słucha, Mam być sucha - będę sucha! Leczyła się żaba, leczyła, Suszyła się długo, suszyła, Aż wyschła tak, że po troszku Została z niej garstka proszku. A doktor drapie się w ucho: Nie uszło jej to na sucho! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 (edytowane) Jan Brzechwa Zapałka Mówiła dumnie zapałka: Pokażcie takiego śmiałka, Co w domu zadarłby ze mną, Gdy nagle zrobi się ciemno. Doprawdy, słońce jest niczym Ze swym błyszczącym obliczem, Bo tylko w dzień świecić może, A ja zaś o każdej porze! To ci heca! - Rzekła świeca. Zapałka na to zuchwale: Gdy zechcę, świat cały spalę I choć nie lubię się chwalić, Potrafię Wisłę podpalić. Po czym, po krótkim namyśle, Skoczyła i znikła w Wiśle. Tak się skończyły przechwałki Zarozumiałej zapałki. To ci heca! - Rzekła świeca. Edytowane 19 Listopada 2017 przez Niezarejestrowany Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Zegarek Jak się zegarkowi powodzi? Owszem, niczego, chodzi. Podobno spieszy się o trzy minuty? Owszem. Jest trochę zepsuty. Zegarek w duchu klnie, Bardzo mu to nie w smak, Chciałby powiedzieć: Nie! A mówi: Tak-tak, tak-tak, tak-tak. Pan jakoś dziś niewesoły? Bo się spóźniłem do szkoły. Nie wiedział pan, która godzina? Czyżby pękła sprężyna? Zegarek w duchu klnie, Bardzo mu to nie w smak, Chciałby powiedzieć: Nie! A mówi: Tak-tak, tak-tak, tak-tak. Jakiej to marki zegarek? Ja nie wiem. Tyle jest marek... To zwykła tandeta, panie, Za chwilę na pewno stanie! Zegarek w duchu klnie, Bardzo mu to nie w smak, Chciałby powiedzieć: Nie! A mówi: Tak-tak, tak-tak, tak-tak. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Zero Toczyło się po drodze: Z drogi, gdy ja przechodzę! Ja jestem sto tysięcy, A może jeszcze więcej. Folgując swej naturze, Wołało: Jestem duże! Pyszniło się przed światem, Że takie jest pękate. Mówili wszyscy z cicha: Ma brzuch, a brzuch to pycha. I później się dopiero Spostrzegli, że to zero. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Ziewadło Wyszedł Romek Przed domek Szukać w sadzie poziomek. Znalazł jedną - zjadł, Znalazł drugą - zjadł, Sprzykrzył mu się sad, Na kamieniu siadł W cieniu drzewa I ziewa, I ziewa, I ziewa. - Oj, ziewadło, ziewadło, Co cię dzisiaj napadło? - A tak sobie poziewuję, Bo dostałem aż trzy dwóje: Pomyliłem rzekę Biebrzę, Powiedziałem "koń" o zebrze, Rozmawiałem na algebrze. A gdy miewa się złe stopnie, Wtedy ziewa się okropnie. - Ze zmęczenia, proszę lenia? - Ze zmęczenia, ze zmartwienia... - Oj, ziewadło, ziewadło, Wszystko spać się pokładło I na ciebie też już czas. - Czemu mnie pan tak pogania? Ziewnę sobie jeszcze raz, Będę piątkę miał z ziewania. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 (edytowane) ZlpTJa http://www.FyLitCl7Pf7ojQdDUOLQOuaxTXbj5iNG.com Edytowane 30 Lipca 2017 przez Niezarejestrowany yAGrJGocZv Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Żołądek Żarłoki mają złe zwyczaje, A kto się na noc zbytnio naje, Temu żołądek spać nie daje. Ręce więc złoszczą się z początku: Ty nam nie dajesz spać, żołądku, To jest, żołądku, nie w porządku! Niebawem głowa się odzywa: Na złych manierach ci nie zbywa, Przez ciebie jestem nieszczęśliwa. Po chwili krzyk podnoszą nogi: Chcemy już spać, żołądku drogi, A ty zakłócasz sen nasz błogi. Wątroba kwęka: Pora nocna, Już ze snu się wybiłam do cna, A wszak nie jestem taka mocna. Serce się tłucze coraz głośniej: Żołądku, miotasz się nieznośnie, Przez ciebie moich snów nie dośnię! Oczy i usta jęczą z cicha, Zgrzytają zęby, język prycha: Żołądku, dość już, dość, u licha! No a żołądek, płacząc prawie, Wzdycha: Cóż mogę rzec w tej sprawie? Ja się nie bawię, tylko trawię, A do strawienia mam, niestety, Dwie bułki, masło, ser, kotlety, Jeszcz daleko mi do mety... Żarłoki mają złe zwyczaje I kto się na noc zbytnio naje, Ten niewyspany potem wstaje. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Żółw Najgłupszy nawet muł wie, Jak powolne są żółwie. Żeby żółwiowi dopiec, Szydził zeń pewien chłopiec: - Pan chodzi wprost pokracznie. Niech się pan wprawiać zacznie! Doprawdy, jak to można? Istota czworonożna, A ledwie się telepie! Już ślimak chodzi lepiej! Żółw żachnął się w skorupie: - Też mi gadanie głupie! Gdyby ci ktoś dla hecy Władował dom na plecy, Czy również w tym wypadku Chodziłbyś szybko bratku? To rzekłszy łypnął okiem I odszedł żółwim krokiem. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Żółwie i krokodyle Żółwie i krokodyle Mieszkają wspólnie nad Nilem, Ale przy tym, najwyraźniej, Są ze sobą w nieprzyjaźni, Bo krokodyl nie myśląc żyje znakomicie, A każdy żółw - to myśliciel. Myślały tedy żółwie lat co najmniej dwieście, No i wymyśliły wreszcie Najmądrzejsze z żółwich dzieł: Nową pisownię Polegającą dosłownie Na tym, że gdzie nie trzeba, tam pisze się eł. Odtąd każdy mądry żółw Zamiast rów, napisze rółw, Zdrowa u nich będzie - zdrołwa, Krowa u nich będzie - krołwa, Cena żółw napisze - cełna, Tak jak my piszemy - wełna, Do swych dzieci mówią żółwie: Ja ci mółwię, włóż obułwie! Zmian tych zaszło nie wiem ile, Lecz gdy przyszły krokodyle I ujrzały żółwie eł-y Przekręconych różnych słów, Najzwyczajniej eł połknęły I nie piszą żółw, lecz żów. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Zoo Matołek raz zwiedzał zoo I wołał co chwila: O-o! Jaka brzydka papuga! Żyrafa jest za długa! Słoń za wysoki! A po co komu te foki? Zebra ma farbowane żebra! Tygrys Chętnie by mnie stąd wygryzł! Na, a zajrzyjmy pod daszek: Żółw - tuś, bratku, tuś! A to? Ptaszek. Niezły ptaszek - Struś! Wreszcie zbliża się do wielbłąda, Uważnie mu się przygląda I powiada wskazując na niego przez kraty: Owszem, niezły. Niczego! Szkoda tylko, że garbaty! TYGRYS Co słychać, panie tygrysie? A nic. Nudzi mi się. Czy chciałby pan wyjść zza tych krat? Pewnie. Przynajmniej bym pana zjadł. STRUŚ Struś ze strachu Ciągle głowę chowa w piachu, Więc ma opinię mazgaja. A nadto znosi jaja wielkości strusiego jaja. PAPUGA Papużko, papużko, Powiedz mi coś na uszko. Nic nie powiem, boś ty plotkarz, Powtórzysz każdemu, kogo spotkasz. LIS Rudy ojciec, rudy dziadek, Rudy ogon - to mój spadek, A ja jestem rudy lis. Ruszaj stąd, bo będę gryzł. WILK Powiem ci w słowach kilku, Co myślę o tym wilku: Gdyby nie był na obrazku, Zaraz by cię zjadł, głuptasku. ŻÓŁW Żółw chciał pojechać koleją, Lecz koleje nie tanieją. Żółwiowi szkoda pieniędzy: Pójdę pieszo, będę prędzej. ZEBRA Czy ta zebra jest prawdziwa? Czy to tak naprawdę bywa? Czy też malarz z bożej łaski Pomalował osła w paski? KANGUR Jakie pan ma stopy duże, Panie kangurze! Wiadomo, dlatego kangury W skarpetkach robią dziury. ŻUBR Pozwólcie przedstawić sobie: Pan żubr we własnej osobie. No, pokaż się, żubrze. Zróbże Minę uprzejmą, żubrze. DZIK Dzik jest dziki, dzik jest zły, Dzik ma bardzo ostre kły. Kto spotyka w lesie dzika, Ten na drzewo szybko zmyka. RENIFER Przyszły dwie panie do renifera. Renifer na nie spoziera I rzecze z galanterią: Bardzo mi przyjemnie, Że będą panie miały rękawiczki ze mnie. MAŁPA Małpy skaczą niedościgle, Małpy robią małpie figle, Niech pan spojrzy na pawiana: Co za małpa, proszę pana! KROKODYL Skąd ty jesteś, krokodylu? Ja? Znad Nilu. Wypuść mnie na kilka chwil, To zawiozę cię nad Nil. ŻYRAFA Żyrafa tym głównie żyje, Że w górę wyciąga szyję. A ja zazdroszczę żyrafie, Ja nie potrafię. LEW Lew ma, wiadomo, pazur lwi, Lew sobie z wszystkich wrogów drwi. Bo jak lew tylko ryknie, To wróg natychmiast zniknie. NIEDŹWIEDŹ Proszę państwa, oto miś. Miś jest bardzo grzeczny dziś, Chętnie państwu łapę poda. Nie chce podać? A to szkoda. PANTERA Pantera jest cała w cętki, A przy tym ma bieg taki prędki, Że chociaż tego nie lubi, Biegnąc - własne cętki gubi. SŁOŃ Ten słoń nazywa się Bombi. Ma trąbę, lecz na niej nie trąbi. Dlaczego? Nie bądź ciekawy - To jego prywatne sprawy. WIELBŁĄD Wielbłąd dźwiga swe dwa garby Niczym dwa największe skarby I jest w bardzo złym humorze, Że trzeciego mieć nie może. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Żuk Do biedronki przyszedł żuk, W okieneczko puk - puk - puk. Panieneczka widzi żuka: " Czego pan tu umnie szuka?" Skoczył żuk jak polny konik, Z galanterią zdjął melonik. I powiada: "Wstań, biedronko. Wyjdz, biedronko, przyjdz na słonko. Wezmę ciebie aż na łączkę I poproszę o twą rączkę." Oburzyła się biedronka : " Niech pan tutaj się nie błąka, Niech pan zmiata i nie lata, I zostawi lepiej mnie, Bo ja jestem piegowata, A pan - nie!" Powiedziała, co wiedziała, I czym prędzej odleciała, Poleciała, a wieczorem Ślub już brała - z muchomorem. Bo od środka aż po brzegi Miał wspaniałe, wielkie piegi. Stąd nauka Jest dla żuka: Żuk na żonę żuka szuka. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Vampirella Napisano 9 Grudnia 2011 Udostępnij Napisano 9 Grudnia 2011 Jan Brzechwa Żuraw i czapla Przykro było żurawiowi, Że samotnie ryby łowi. Patrzy - czapla na wysepce Wdzięcznie z błota wodę chłepce. Rzecze do niej zachwycony: "Piękna czaplo, szukam żony, Będę kochał ciebie, wierz mi, Więc czym prędzej się pobierzmy". Czapla piórka swe poprawia: "Nie chcę męża mieć żurawia!" Poszedł żuraw obrażony: "Trudno. Będę żył bez żony". A już czapla myśli sobie: "Czy właściwie dobrze robię? Skoro żuraw tak namawia, Chyba wyjdę za żurawia!" Pomyślała, poczłapała, Do żurawia zapukała. Żuraw łykał żurawinę, Więc miał bardzo kwaśną minę. "Przyszłam spełnić twe życzenie". "Teraz ja się nie ożenię, Niepotrzebnie pani papla, Żegnam panią, pani czapla!" Poszła czapla obrażona. Żuraw myśli: "Co za żona! Chyba pójdę i przeproszę..." Włożył czapkę, wdział kalosze I do czapli znowu puka. "Czego pan tu u mnie szuka?" " Chcę się żenić". "Pan na męża? Po co pan się nadwyręża? Szkoda było pańskiej drogi, Drogi panie laskonogi!" Poszedł żuraw obrażony. "Trudno. Będę żył bez żony". A już czapla myśli: "Szkoda, Wszak nie jestem taka młoda, Żuraw prośbę wciąż ponawia, Chyba wyjdę za żurawia!" W piękne piórka się przybrała, Do żurawia poczłapała. Tak już chodzą lata długie, Jedno chce - to nie chce drugie, Chodzą wciąż tą samą drogą, Ale pobrać się nie mogą. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Ral2866 Napisano 23 Stycznia 2017 Udostępnij Napisano 23 Stycznia 2017 Czasami wydaje mi się, że niektórzy ludzie plotą na forach takie głupoty, tylko po to żeby coś gadać. Ludzie opanujcie się! Świat nie jest czarno-biały. Czytaj podobne: Ja, Ral2866 jestem 2211Danek tchórzliwy skunks Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Ral2866 Napisano 24 Stycznia 2017 Udostępnij Napisano 24 Stycznia 2017 (edytowane) Jak najbardziej polecam. Mam doświadczenie z tą firmą i jestem bardzo zadowolona z ich usług. Profesjonalnie i rzetelnie. Czytaj podobne: jak wyżej, spamerze 2211Danek Edytowane 24 Stycznia 2017 przez Ismer Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Gość Ral2866 Napisano 20 Lutego 2017 Udostępnij Napisano 20 Lutego 2017 (edytowane) Witam serdecznie! Potrzebuję pomocy! Czy ktoś może mi polecić jakąś dobrą firmę…? Lokalizacja i komfort mieszkalny ma znaczenie dlatego warto wejść na stronę: Ja, Ral2866 jestem i zainteresować się moją ofertą. ZonDon Edytowane 20 Lutego 2017 przez Ismer Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Rekomendowane odpowiedzi
Dołącz do dyskusji
Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.