Skocz do zawartości

Legendy Dominikańskie


Gość Vampirella

Rekomendowane odpowiedzi

Gość Vampirella

Wydaje się, że święci nie mogą inaczej wyglądać w niebie

 

Ale ponad wszystkie dzieła, jakie Fra Angelico wykonał, najważniejszym jest obraz najwyższej miary, okazujący jego świętość jako artysty, a mianowicie koronacja Matki Boskiej. Przedstawia Chrystusa wśród chóru aniołów i tłumu świętych, tylu i tak dobrze namalowanych w najróżniejszych pozach, z rozmaitym wyrazem twarzy, że czujemy najwyższą przyjemność i wzruszenie, oglądając ich. Wydaje się, że te duchy błogosławione nie mogą inaczej wyglądać w niebie lub — powiedzmy raczej — nie mogłyby lepiej być wyobrażone. Wszyscy święci i święte są tam nie tylko żywi, ale i niezwykle delikatnie malowani, pełni słodyczy, a koloryt tego obrazu, zaiste, jest dziełem świętego lub anioła. Nie bez powodu nazywano też tego malarza Bratem Anielskim, Frate Angelico. Obrazy na predelli przedstawiają Matkę Boską i św. Dominika i są w swoim rodzaju natchnione. Mogę zapewnić, że ilekroć oglądam ten obraz, zawsze widzę w nim coś zupełnie nowego i nigdy nie potrafię dość napatrzyć się na niego.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jak podpowiedział papieżowi świętego kandydata na biskupstwo florenckie

 

A ponieważ papieżowi wydawał się brat Giovanni Angelico człowiekiem najświętszego życia, jakim był rzeczywiście, spokojnym i skromnym, gdy zawakowało florenckie biskupstwo, uznał go za odpowiedniego dla tej godności. Gdy dowiedział się o tym ów braciszek, błagał Jego Świątobliwość, aby na kogoś innego zwrócił uwagę, gdyż siebie nie uważa za zdolnego do rządzenia ludźmi. Powiedział, że w zakonie jego żyje pewien brat, kochany przez biednych, bardzo uczony, godny rządów, pełen bojaźni Bożej, i że byłoby o wiele lepiej, aby temuż ową godność przyznano. Papież, słysząc te słowa i rozważywszy, że to, co mówi, jest prawdą, chętnie okazał mu łaskawość. I tak został powołany na stanowisko arcybiskupa Florencji brat Antonin z Zakonu Kaznodziejskiego, znany ze swej świątobliwości i uczoności, i w ogóle taki, że z czasem zasłużył, aby go Hadrian VI kanonizował.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jego rozterka, czy wolno mu słuchać papieża

 

Błogosławiony ten mąż odznaczał się taką pobożnością i umartwieniem, że nawet kiedy przebywał w pałacu papieża Mikołaja V, wypełniał przepisy swojego zakonu. Pewnego razu Ojciec Święty Mikołaj, który go wielce czcił z powodu jego świętości i cnoty, przyglądając się, jak w pałacu papieskim maluje mu kaplicę, powiedział: "Bracie Janie, ponieważ tyle pracujesz, chcę, abyś posilił się mięsem". On zaś na to: "Ojcze Święty, nie mam pozwolenia od przeora". "Daję ci dyspensę" — mówi papież. Wydarzenie to dowodzi, jak wielkim umartwieniem jaśniał ów mąż czcigodny, który bez pozwolenia swojego przeora nie używał potraw mięsnych.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Ogólna sylwetka świętego męża

 

Gardząc życiem świeckim i oddany wyłącznie świętości, był takim przyjacielem ludzi ubogich, że sądzę, iż jego dusza prosto poszła do nieba. Ćwiczył się ustawicznie w malarstwie, lecz nie chciał malować nic innego, tylko obrazy religijne. Mógł być bogaty, lecz nie dbał o to. Zwykł był mawiać, że prawdziwym bogactwem jest zadowalać się małym. Mógł rządzić wielu i nie chciał, mówiąc, że mniejszym trudem i kłopotem jest okazywać posłuszeństwo. Swymi sądami zyskał uznanie w zakonie i poza nim, nikogo zresztą nie dotykając. Nie miał innych pragnień jak szukanie ucieczki przed piekłem i znalezienie drogi do raju. Zaprawdę jakaż nagroda może równać się tej, którą znajduje się jedynie w Bogu i w cnotliwym życiu i jakiej innej chwały powinni szukać zakonnicy i w ogóle wszyscy?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Przemiana apostaty w męczennika

 

Niejaki brat Antoni z Ripoli, dominikanin z klasztoru św. Marka we Florencji, płynąc z Sycylii do Neapolu, został uwięziony przez Narda Anekwina, który chociaż sam chrześcijanin, działał przeciwko chrześcijanom jako pirat na służbie barbarzyńskiego władcy. Stało się to 2 sierpnia 1458 roku, zaś 9 sierpnia brat Antoni oraz pozostali jeńcy z tego okrętu, z pętlami na szyjach, zostali wprowadzeni do miasta Tunis.

Odwiedziłem brata Antoniego możliwie najszybciej, pocieszyłem go i jak mogłem przyszedłem mu z pomocą w jego nędzy, choć nie w takim stopniu, w jakim tego potrzebował. Starannie go wyspowiadałem i dopóki przebywał w tym samym więzieniu, rozmawialiśmy z sobą blisko i przyjaźnie. Zachowywał się przyzwoicie i jak przystało na zakonnika. Jednej tylko rzeczy, lecz bardzo ważnej, mu brakowało. Wydawało mi się, że zbyt niecierpliwie i ze złością znosi udręki więzienia.

Toteż wkrótce zgłosił się do pracy poza więzieniem. Za zgodą bowiem sułtana, jeńcy, jeśli złożyli przysięgę, mogli opuszczać więzienie. Pracując poza więzieniem, ciągle narzekał i był niecierpliwy. Napisał wówczas list w sprawie swojego uwolnienia do dostojnego pana Klemensa Cycerusa, który był wtedy posłem Genui.

Rzecz się jednak odwlekała, gdyż zwykle w takich sprawach poseł pisał do księcia i Republiki Genueńskiej. W międzyczasie brata Antoniego, już wypuszczonego na wolność, przyjął do swego domu. Miał on tam dostęp do kościoła, jaki znajdował się na terenie przeznaczonym dla genueńczyków. Choć miał ubranie, jakie mu było potrzebne jako zakonnikowi i jeńcowi, a także wystarczające wyżywienie, a nie brakowało mu również innych rzeczy niezbędnych do życia, okazywał jak zwykle wiele niecierpliwości i źle znosił swój los. Niemniej po wypuszczeniu z więzienia wytrwał w wierze jakie pięć miesięcy.

W drugi piątek po Wielkanocy roku 1459, czy to pokonany diabelskim podstępem, czy to pod naciskiem niewierności i wiarołomstwa barbarzyńskiego władcy, w obecności tegoż władcy wyparł się najwspanialszego imienia Chrystusa oraz świętej Jego katolickiej i apostolskiej wiary, wyznał zaś wstrętną, fałszywą i szkaradną mahometańską sektę. Przez cztery miesiące był wiarołomnym Maurem i zaciętym wrogiem imienia chrześcijańskiego. Głośno odrzucał naszą wiarę chrześcijańską, zaś przeklętą sektę Mahometa wychwalał i wynosił pod niebiosa.

W tym czasie przystąpił do przekładu księgi, którą oni nazywają Koranem, na łacinę oraz włoski. Otóż zajmując się tą księgą, przekonał się i jasno stwierdził, że są w niej same błędy i fałsze, a samo jej słuchanie budzi zgrozę lub śmiech.

Stwierdziwszy błąd i uznawszy swój grzech, wzmocniony przez Pana Boga żywego i prawdziwego, który nikim nie gardzi, zaczął żałować i postanowił wypić kielich męki. Z jawnym wyznaniem wiary postanowił czekać na sułtana, który przebywał wtedy z wojskiem. W postanowieniu wytrwał z największą stałością około sześciu miesięcy.

Wreszcie sułtan przybył. Dobry żołnierz Chrystusa natychmiast przyodział się w niezbędną do zwycięstwa zbroję i przyjął sakramenty Kościoła. Była to Niedziela Palmowa. W kościele, wobec zgromadzonych chrześcijan, z przedziwną powagą odżegnał się od zgubnej sekty i oddał się naszej świętej wierze. Ubrał się w święty habit, ostrzygł głowę, pozostawiając na niej koronę z włosów, i poszedł z wielką radością na miejsce, gdzie spodziewał się spotkać sułtana. Szedł wielkimi krokami, spieszył się swoją męką potępić błąd oraz słowami i krwią wyznać Jezusa Chrystusa, prawdziwego Boga i człowieka, którego się zaparł.

Samotnie, ale towarzyszyła mu pomoc wielkiego Boga, wszedł na zamek i zwrócił się do sułtana, otoczonego licznymi dostojnikami. Z radością i bez lęku, jasnym i spokojnym głosem wyznał, że jest chrześcijaninem i że jest gotów umrzeć za wyznawanie wiary w Chrystusa. Uwielbiał imię Chrystusa i potępiał swój nieszczęsny błąd. Sułtan, podziwiając stałość i męstwo tego człowieka, wzywał go, aby wrócił do swego błędu. Obiecywał mu życie pełne wygód i rozkoszy, jeśli tylko powróci do sekty Mahometa.

Na to ten z całą stanowczością zaczął go zachęcać i napominać, aby dla uzyskania darów Bożych i wiecznych pobiegł do Jezusa Chrystusa, który jest przeobfitym źródłem miłosierdzia, i żeby pociągnął za sobą swoich poddanych, a w ten sposób stanie się najlepszym władcą i wodzem. Sułtan, słysząc te słowa, kazał go zaprowadzić do więzienia.

Nazajutrz zaprowadzono go do przywódcy owej sekty, który starał się nakłonić go do błędu po dobroci, a zwłaszcza przez różne obietnice. W końcu stawił mu przed oczy straszną i okrutną śmierć, jaka go czeka. Ale dobry i wierny żołnierz powalił sędziego tą samą bronią, którą przedtem zwyciężył sułtana.

Odprowadzono go do więzienia wśród licznych policzków i razów. Upłynęły trzy dni. Było to akurat w Wielki Czwartek, w dzień, w którym Pan Jezus spożył z uczniami ostatnią wieczerzę. Prawdziwy uczeń Chrystusa miał w ten dzień spożyć ucztę już w niebiańskiej ojczyźnie. Zaprowadzono go kilkakrotnie przed sędziego. Kiedy nie pomogły napomnienia i groźby, sędzia doszedł do wniosku, że nie da się go skłonić do tego jarzma, i niegodziwym wyrokiem skazał go na ukamienowanie.

Kiedy przyszli na miejsce śmierci, najwierniejszy żołnierz Chrystusa poprosił o chwilę modlitwy. Upadł na kolana, wzniósł ręce do nieba zwrócone na wschód i modlił się żarliwie. Tłum Maurów oglądał go i podziwiał, a także wielu chrześcijan, gdyż było to niedaleko od domów chrześcijańskich. Kiedy tak się modlił i wydawał się jakby wziętym do nieba, wreszcie liczni Maurowie z wielkim zgrzytaniem, krzykiem i hałasem zaczęli rzucać w niego kamieniami lub uderzać mieczem.

Wreszcie kamienie i miecze powaliły go na ziemię, cały został nimi zasypany i w ten sposób oddał swemu Stwórcy swą błogosławioną duszę. Wówczas zebrano dużo drewna, aby spalić ciało. Dziwne to, ale sam widziałem, mogę więc i powinienem powiedzieć o tym otwarcie: przez dłuższy moment leżało ciało wśród płomieni, a one nie chciały się go imać, tak że nawet jeden włos z jego głowy i brody nie został tknięty ogniem.

Wyjęto ciało z płomieni, było całe potłuczone od kamieni i zranione od mieczów. Dla wzgardy i postrachu obwieziono je głównymi ulicami miasta, w końcu wrzucono do dołu pełnego nieczystości, z którego unosił się niezmiernie przykry zapach. Wyciągnęli je, zresztą musieli za to zapłacić, kupcy genueńscy i zawieźli de swojego kościoła. Wprowadzono je z wielką miłością i pobożnością, przy zapalonych świecach. Najpierw oczyszczono je z błota i brudu. Własnymi rękami ubierałem jego ciało w habit. Pogrzebaliśmy je w kamiennym otworze, jaki znajduje się pod stopami Ukrzyżowanego w kościele genueńczyków. Sam bowiem wybrał sobie to miejsce na grób. Wszyscy świadkowie tych ostatnich i wielkich wydarzeń są pełni podziwu dla stałości i niezłomności tego męża. Nikt nie może wątpić, że ten prawdziwy świadek Chrystusa szczęśliwie przeżył swój ostatni dzień, a swoją drogocenną śmiercią osiągnął życie wieczne. Że tak jest, zaświadczył już o tym Bóg, niezmierzony Dawca łask. Dotychczas czterech już godnych wiary chrześcijan oświadczyło, że w różnych chorobach powierzyli się pobożnie wiernemu męczennikowi Chrystusa i zaraz wrócili do zdrowia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jak zmartwił rodziców swoim wstąpieniem do zakonu

 

Kiedy ojciec młodzieńca dowiedział się, że syn chce wstąpić do zakonu, przyszedł do przeora w sam dzień obłóczyn i opowiedział mu o wszystkich ciężkich chorobach, jakie trapiły jego syna od wczesnego dzieciństwa. W końcu przeor postanowił, że młodzieniec nie otrzyma świętego habitu, dopóki on będzie przeorem.

Dopiero dobry ojciec i mistrz Jan Mico, który został przeorem po ojcu Jakubie Ferrando, ubrał sługę Bożego w habit św. Dominika. Było to 26 sierpnia roku 1544, pobożny młodzieniec miał wówczas osiemnaście lat i siedem miesięcy. Pamiętając, co mu się wcześniej przydarzyło, wstąpił do zakonu w całkowitej tajemnicy przed ojcem i matką. Dopiero kiedy bez opowiedzenia się nie wrócił na noc do domu, co mu się nigdy nie zdarzało, rodzice domyślili się, ze został zakonnikiem. Bardzo się tym zmartwili, bo jako najstarszego syna kochali go szczególnie, a ponadto obawiali się, że z powodu słabego zdrowia nie wytrwa długo w zakonie albo że wkrótce umrze.

Czynili wszystko, żeby go skłonić do opuszczenia klasztoru, lecz on tym bardziej trwał w swoim postanowieniu. Dowiedziawszy się, że przeor pozwolił im przyjść do niego, natychmiast złożył Bogu ślub, że będzie żył w zakonie św. Dominika aż do śmierci. Przeor, ponieważ ojciec mu się ciągle naprzykrzał, aby go wreszcie przekonać i uspokoić, zawołał nowicjusza i powiada: "Mocą władzy, jaką otrzymałem od Boga, nakazuję ci, abyś mi szczerze odpowiedział, czy jesteś zadowolony z życia zakonnego i czy czujesz się dość zdrowy, aby je prowadzić i w nim wytrwać?" Ten odpowiada, że jest właśnie tak i że wolałby umrzeć, niż zakon opuścić. Po tym spotkaniu z synem oraz po rozmowie z przeorem, rodziców ogarnęła taka radość, że weszli do zakonnego kościoła, aby Bogu i Bogurodzicy złożyć dzięki, że ich syn wybrał tak piękną drogę życia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Trudno latać bez skrzydeł

 

Jeszcze jako młodzieniec znajdował tyle słodyczy w modlitwie i kontemplacji, że postanowił porzucić studia, w przeświadczeniu, że teologia szkolna zanadto rozprasza ducha. Wkrótce jednak zrozumiał, że była to pokusa diabła, który zwykł wpędzać w grube błędy tych, co to chcą latać bez skrzydeł, tzn. oddawać się kontemplacji, nie posiadając wiedzy. Toteż nie tylko wrócił do studiów, ale przez całe życie głęboko szanował uczonych i nie zdarzyło się, skoro tylko jakiś uczony brat przyszedł do jego celi, żeby nie chciał się czegoś od niego nauczyć. Aby zaś nie popaść w błędy, szczególną wagę przywiązywał do nauki św. Tomasza z Akwinu, który jest wielkim światłem całego Kościoła.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Największe cierpienie misjonarza

 

Bardzo trudne było życie na placówce misyjnej. Trzeba było ogromne przestrzenie przemierzać piechotą, w wielkim ubóstwie i głodzie, a straszliwy upał wysuszał tę ziemię, odległą o zaledwie dwa stopnie od równika, gdzie przez cały rok dzień jest równy nocy. Najcięższe jednak było to, że na tych ogromnych obszarach klasztory były nieliczne i bardzo od siebie odległe, toteż poszczególni bracia pracowali o trzydzieści, sześćdziesiąt lub nawet sto mil od klasztoru i nie mieli u kogo się spowiadać. Spotykali się w ten sposób, że w umówionych dniach wychodzili sobie naprzeciw i wzajemnie sobie wyznawali grzechy. Dobry ojciec, przyzwyczajony dotychczas do bardzo częstego korzystania z sakramentu pokuty, ogromnie cierpiał z tego powodu. Wszakże Bóg przedziwnie pocieszał go wielkimi owocami, jakie zbierał wśród niewiernych.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

"Lucyfera Bóg obdarzył większą światłością niż mnie"

 

Kiedy wracał do Hiszpanii, straszliwa burza pochwyciła okręt. Widząc, że fale rzucają okręt na wszystkie strony, ojciec Bertrand pobiegł tam, gdzie było najbardziej niebezpiecznie, i stanąwszy naprzeciw gwałtownych fal, które przewalały się ze straszliwym hukiem niby jakieś ogromne góry, wyciągnął ramiona, kreśląc znak krzyża. Rozjuszone fale, jakby rozpoznawały Boży znak i w miarę zbliżania się do okrętu, powoli się oń rozbijały. Dość długo spełniał się ten cud, lecz dobry ojciec, w obawie przed próżną chwałą, opuścił to miejsce. Fale zaczęły uderzać jeszcze straszniej niż przedtem, okręt zaczął już tonąć. Natychmiast przybiegli do ojca Bertranda żeglarze, jękiem i płaczem zmuszając go, aby powrócił tam, skąd odszedł. Kiedy ten użył tego samego środka, co przedtem, dzikie morze nie tylko złagodniało, ale w ogóle ucichło i zapanował zupełny spokój.

Opowiadając o tym swojemu przyjacielowi, ojciec Bertrand dorzucił: "Zauważ, bracie, że takie cuda nie są dziełem świętości, ale wiary. Sam Chrystus mówi u Mateusza, że kto będzie miał wiarę Apostołów, otrzyma od Niego władzę czynienia cudów. Wówczas, jeśli z jakichś powodów jest to konieczne". I dodał: "Lucyfera Bóg obdarzył większą światłością niż mnie, a przecież jest potępiony. Judasz otrzymał większą władzę i później się powiesił. To samo może się i ze mną zdarzyć. Dopóki żyjemy na tym świecie, nikt nie wie, czy godzien jest wiecznej nienawiści czy miłości".

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

"Kto chce znaleźć Różę, musi pójść do ogrodu"

 

Już w dzieciństwie z roku na rok rosło w niej pragnienie samotności. Toteż upatrzyła sobie w ogrodzie gęste platany rosnące tuż przy murze i przy pomocy brata Ferdynanda sporządziła sobie małą pustelnię. Gałęzie, pnącza i krzaki gęsto otaczały małą przestrzeń, z góry zaś zamykało ją doskonałe sklepienie z liści. W środku umieściła skromny ołtarzyk. Położyła na nim krzyż wycięty z kartonu, kwiaty i najpiękniejsze ptasie pióra. Przyniosła też do swojej bazyliki święte obrazy, ile tylko mogła ich zdobyć.

Wydawało się, że w tym zakątku znalazły się wszystkie rozkosze małej Róży. Bo spędzała w nim samotnie całe dnie. Skoro tylko wstała, zjadła obiad czy kolację, biegła tam, żeby się modlić i medytować. Wystawiało ją to na sprzeciwy, żarty i drwiny ze strony domowników. Ale poza tym swoim rajem nigdzie nie czuła się dobrze, tak że w rodzinie powstało porzekadło: "Kto chce znaleźć Różę, musi pójść do ogrodu".

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Układ z komarami o pokój i chwałę Bożą

 

Wilgotna ziemia i obfitość zieleni przyciągały do tej pustelniczej celki niezliczone mnóstwo komarów. Uciążliwe są to stworzonka: nie tylko kłują nieznośnie, ale nie dają spokoju nieustannym brzęczeniem. Otóż całe ich roje ściągały do tej chatki, w dzień kryjąc się przed słońcem, w nocy - przed zimnem. Pełno było ich na ścianach, w wejściu aż huczało od ich brzęczenia, oknem przyfruwały coraz to nowe, a jednak żaden z nich nie napastował Róży, lecz oszczędzały ją, jak gdyby się do tego zobowiązały.

Kiedy matka albo ktoś inny przychodził do jej ubogiego mieszkanka, natychmiast cały rój komarów rzucał się do ataku, nieproszone chmary siadały na twarz i ręce, jednego odpędzonego zastępowały cztery następne, a który mógł, ciągnął krew, pozostawiając swędzenie na pamiątkę przyjścia do pustelni. Dziwiono się, że Róża spędza nieporuszona całe dni w samym środku tej egipskiej plagi. Jeszcze bardziej zdumiewano się tym, że jej twarz i ręce nie noszą żadnych śladów krwawych ukąszeń. Dziewica z uśmiechem odpowiadała: "Weszłam w przyjaźń z komarami i umówiłam się z nimi, że nie będziemy się wzajemnie krzywdzić. Postanowiliśmy, że nie tylko będziemy w zgodzie przebywać pod jednym dachem, ale że one w miarę sił będą mnie wspierać w wychwalaniu Boga".

Raz siostra Katarzyna dominikanka odwiedziła ją w pustelni i broniąc się przed natarczywością komarów, zabiła jednego, który pił jej krew. "Co czynisz, siostro? — powiada Róża. — Moich gości zabijasz?" "Powiedz raczej: wrogów, a nie gości — mówi Katarzyna. — Popatrz, ile mojej krwi wypił ten komar!" "Przecież nic się nie stało, że odrobinką krwi nakarmiło się to stworzonko! Stwórca tyle razy karmi nas swoją krwią! Ale jeśli na przyszłość zostawisz moje komary w spokoju, przyrzekam ci, że i one będą żyć z tobą w zgodzie". I stało się tak.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jak opuściły ją wszelkie strachy

 

Kiedyś zobaczyła z dala, że idą do niej rodzice. Wyszła im naprzeciw, a wówczas ogarnęła ją myśl zesłana z nieba, która uwolniła ją odtąd od wszelkiego strachu, napełniła zaś ufnością i poczuciem bezpieczeństwa. Pomyślała sobie: "Oto mama idzie przez ogród, a nie boi się tak jak zwykle, bo ma przy sobie męża. Mnie natomiast stale i na każdym miejscu umacnia obecność mojego Ukochanego. Czy ja, która mam tak wiernego, troskliwego, potężnego Towarzysza — i to więcej niż przy sobie, bo w samym sercu — będę się jeszcze lękała nocnych strachów? Mamie wystarczy śmiertelny człowiek i jego ułomne towarzystwo, żeby całkowicie porzucić zwykłe u niej lęki, a mnie nie miałaby umocnić ufność w Bogu Zbawcy moim i mam się jeszcze bać jakichś tam cieniów?"

Myśl ta tak głęboko zadomowiła się w duszy małej dziewczynki, tak całkowicie uwolniła ją od wrodzonej lękliwości, że ona sama dziwiła się temu, iż nie lęka się już niczego ani w nocy, ani w dzień, ani w domu, ani poza domem. Nie obawiała się odtąd żadnego niebezpieczeństwa, nawet spotkania ze smokiem. Wystarczyła jej obecność Ukochanego, który ją przecież obroni.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jak pewien zakonnik został uwolniony od nałogu palenia

 

Nałóg palenia tabaki — równie brudny, co głupi i potworny — doprowadził pewnego zakonnika do tak oczywistego zepsucia ciała i duszy, że prawie zwątpiono, aby można było uleczyć i jego ciało, i duszę. Usta jego od wewnątrz były całkiem zakopcone i bardziej podobne do komina niż do ust człowieczych, z nosa okropnie wionęło pleśniejącym tytoniowym śluzem, mózg nadżarty czarnym dymem ściekał do piersi, astma zatykała płuca, chrypa zaś ogarnęła struny głosowe.

A przecież nie mógł się nieszczęsny powstrzymać od ssania zapalonej fajki. Sprzeciwiał się lekarz, przyjaciele tłumaczyli mu i błagali, przełożeni do najsurowszych zakazów dodawali pokuty i szczegółowe rozkazy, groziły mu gromy ciężkich kar kościelnych. Na próżno. Nałóg był nie do wykorzenienia; mając nieszczęśnika w posiadaniu przez trzydzieści trzy lata, zbyt się w nim zadomowił. Osądzono w końcu, że nic mu już nie pomoże, chyba że Róża przemówi do serca temu człowiekowi, któremu nie pomogło tyle ostrzeżeń, rad, połajanek, napomnień ze strony przełożonych, gróźb i krzyków. Chciano, żeby dziewica przynajmniej zbawienie jego duszy poleciła wszechmogącej prawicy Boga.

Dziewica zgodziła się łatwo, zawsze bowiem współczuła tym, którzy znajdują się w niebezpieczeństwie. Zgodziła się tym łatwiej, że wiedziała, iż zakonnik ów trwa w absurdzie tego szczególnie obłąkanego nałogu już nie z dobrowolnej zatwardziałości ani z pogardy posłuszeństwa, lecz jedynie, że nie ma siły przeciwstawić się gwałtownej i zastarzałej wadzie.

Nie minęło pięć dni, jak owego człowieka opanował tak całkowity wstręt do tabaki, taki przesyt, takie obrzydzenie, że nie tylko z całą łatwością mógł się powstrzymać od picia z porcelanowej rurki, ale nie mógł wręcz znieść zapachu tego nieszczęsnego piecyka, który wzniecić mógł - korzystając z ludzkiej głupoty i pogoni za rozkoszami — chyba tylko ten, którego w Księdze Hioba tak oto opisano: "Z nozdrzy jego wydobywa się dym, jak z kotła pełnego wrzątku" (41, 12), i który ostatnio nawet w Europie znalazł sobie naśladowców, którzy razem z nim puszczają dymy.

Dopiero Róża — swoją modlitwą — uleczyła go z tej głupoty. Ale nie tylko uwolniła go z nałogu: wraz z tą zastarzałą wadą opuściła go astma, przestał pluć krwią, zniknęły bolesne zadyszki, na które cierpiał od mniej więcej czternastu lat. Moc zbawiennej poprawy przeniknęła aż do duszy. Mianowicie zakonnik ów, tak cudownie zwrócony trzeźwości, zaczął się więcej przykładać do sprawy zbawienia wiecznego: oczyścił sumienie, odnowił obyczaje, otrząsnął się z opieszałości. Wszyscy, którzy niegdyś płakali, że nawet jego duszę ogarnia zgnilizna tamtego nałogu, teraz mu winszowali. Tak oto wysłuchał modlitw Róży Ten, który może całego człowieka uzdrowić w Dzień Szabatu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Wyjście na spotkanie Oblubieńca

 

Była to wigilia św. Bartłomieja. Jej spowiednik zabierał się właśnie do wyjścia, aby zdążyć do klasztoru na uroczystą jutrznię; obiecywał przyjść nazajutrz. Dziewica, wiedząc, że nie pozostało jej więcej niż cztery godziny życia, błagała go usilnie o ostatnie błogosławieństwo. Gdy ten chciał odłożyć je na jutro, Róża się uśmiechnęła: "Ojcze, spieszę się, żeby uroczystość św. Bartłomieja rozpocząć już w radości wiekuistej. Już niebo zaprasza mnie na swoją wspaniałą i uroczystą ucztę. Godzina już jest ustalona. Czy nie chcesz, abym poszła, skoro drzwi stoją już otworem?"

Powiedziała to z taką pogodą i wdziękiem, z tak beztroskim i radosnym spokojem, jak gdyby już stała ze swoją lampą w rajskim przedsionku i czekała, aż o północy rozlegnie się wołanie: "Oto Oblubieniec nadchodzi!" I rzeczywiście, o północy Róża poczuła owo wołanie. Z oznakami wielkiego zadowolenia zażądała gromnicy, wzmocniła znakiem krzyża - jak to się zwykło czynić przed podróżą albo jakimś ważnym dziełem - swoje czoło, usta i pierś. Rodzonemu bratu, który nie rozumiał dotąd, co się dzieje, kazała się przybliżyć i poprosiła go, aby wyciągnął jej spod głowy poduszkę; chciała bowiem złożyć głowę na gołej desce, aby mieć poczucie, że umiera na krzyżu. Wreszcie przy pełnych zmysłach i z całym rozeznaniem, utkwiwszy oczy w niebo, bez najmniejszych śladów bojaźni czy lęku, wypowiedziała swoje ostatnie słowa: "Jezus, Jezus, oby Jezus był zawsze ze mną" — i skonała. To była jej pierwsza modlitwa, jakiej nauczyła się w dzieciństwie, teraz — jako znak swojej niewinności i dziecięcej prostoty — zaniosła ją niezmienioną aż do progów niebieskiej ojczyzny. Zaczynała zaledwie trzydziesty drugi rok życia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Nieraz matka sprawiała mu lanie

 

Nieraz matka sprawiała mu lanie, bo gdy chodził po sprawunki, biedne dzieci zaczepiały go na ulicy, aby podzielił się z nimi zakupionym jedzeniem, a on nie umiał oprzeć się ich prośbom. W domu matka przyjmowała go krzykiem i złorzeczeniem i biła go. Marcin, świadom tego, w jakim żyła niedostatku, płakał rzewnymi łzami: nie tyle z powodu poniesionej kary, ale że sprawił matce przykrość. Kiedy jednak znów ktoś od niego biedniejszy poprosił go o wsparcie, nie umiał mu tego odmówić, chociaż czekało go za to lanie. W całej prostocie duszy dzielił się z innymi swoim ubogim dobrem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Łatwiej zmyć brud materialny niż duchowy

 

Pewien stary żebrak, pokryty wrzodami i w łachmanach, pokazał mu swoje rany i dał mu poznać swoje opuszczenie. Marcin wziął go w ramiona, jak gdyby żebrak był naszym Panem Jezusem Chrystusem, zaniósł go do swojej celi i położył na własnym łóżku. Nie zważał na niechlujstwo żebraka: nie dajemy się przecież zwieść postaciom chleba i wina, ale czcimy tajemnicę Eucharystii. W tym człowieku, który nie miał nawet nazwiska, a wszystkiego potrzebował, był udręczony, słaby i stary, Marcin obsługiwał Boga, Pana miłości.

Współbrat zakonny skarcił go surowo, wyrzucając mu, że nie godzi się tak odrażającego nieszczęśnika kłaść do własnego łóżka. Marcin mu odpowiedział: "Współczucie jest ważniejsze niż czystość. Wystarczy trochę mydła, żeby oczyścić swoją pościel, ale potoku łez nie wystarczy dla obmycia duszy z brudu, jaki zostawia w niej brak serca dla nieszczęśliwych".

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Miłosierdzie ważniejsze niż posłuszeństwo

 

Nieustannie wzywano brata Marcina do klasztornej furty. Proszono o chleb, szukano pociechy lub lekarstwa. Wszystkich przyjmował z otwartym sercem. Pomagał wszystkim bez różnicy. Hiszpanie, Indianie, Murzyni, Mulaci otrzymywali opiekę, pożywienie, a nawet dach nad głową. Jeśli założone przez niego przytułki były przepełnione, starał się umieścić ich w swojej celi albo w jakimś pustym pomieszczeniu klasztornym.

W końcu doszło do takiego przepełnienia, że charakterystyczny zaduch chorób i biedy ogarniał cały klasztor. Wówczas ojciec prowincjał, w trosce o zdrowie zakonników, zakazał bratu Marcinowi pozostawiania w klasztorze chorych i słabych. Wolno mu było troszczyć się o chorych, ale poza klasztorem. Brat Marcin umówił się ze swoją siostrą, która mieszkała poza miastem, i u niej, przy jej pomocy, udzielał chorym gościny.

Jednakże wracając kiedyś wieczorem do klasztoru, natknął się na leżącego na ulicy Indianina, którego zraniono sztyletem. Biedak obficie krwawił i prawie już konał. Brat Marcin opatrzył go, podniósł z ziemi i wziął na ramiona. Ponieważ klasztor był blisko, zaniósł na razie ten bolesny ciężar do swojej celi, z zamiarem przeniesienia go do siostry, skoro tylko będzie to możliwe.

Jednakże prowincjał — źle poinformowany albo chcąc doświadczyć tego osobliwego zakonnika — surowo skarcił brata Marcina za nieposłuszeństwo: "Przecież wyraźnie powiedziałem, żeby nie wprowadzać żadnego chorego do klasztoru, i nikt, nawet brat Marcin, nie powinien zbierać Indian z ulicy, żeby ich umieszczać w klasztorze". Prowincjał nałożył bratu Marcinowi surową pokutę za to przewinienie. On zaś ochoczo pocałował ziemię i bez słowa pokutę wypełnił.

W kilka dni później brat Marcin oddawał jakąś posługę ojcu prowincjałowi. Ukląkł, żeby jeszcze raz go pokornie przeprosić. Ojciec na to: "Nie mam ci tego za złe, ale musiałem ukarać twoje nieposłuszeństwo". "Niech mi ojciec wybaczy mój błąd — nalegał brat Marcin — ale proszę mnie w swojej dobroci pouczyć. Bo nie przypuszczałem, że nakaz posłuszeństwa jest ważniejszy niż nakaz miłości". Słowa te tak uderzyły ojca prowincjała, że zwrócił bratu Marcinowi swobodę działania w pełnieniu dzieł miłosierdzia na terenie klasztoru.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

"I stał się człowiekiem"

 

Kiedy zaczęło się konanie, umierający brat Marcin zauważył, że uderzono w dzwon, aby cała wspólnota przyszła do jego łoża, jak to jest w zwyczaju w Zakonie Dominikańskim. Poprosił przełożonego znakiem ręki, żeby nikt nie zaprzątał sobie uwagi jego osobą. Jednakże zakonnicy zgromadzili się i otoczyli jego łoże. Umierający ostatkiem sił próbował prosić o przebaczenie wszystkich swoich win. Zaczęły się modlitwy za konających. Brat Marcin trzymał w ręku krucyfiks, całował go, a jego oczy były pełne łez. Wreszcie poprosił, aby zaśpiewano wyznanie wiary. Nie wysłuchał go do końca. Przy słowach "i stał się człowiekiem" jego duch spokojnie opuścił ciało. Wszystko już zostało zyskane dla nieba, cały człowiek został przebóstwiony. "I stał się człowiekiem". Bóg stał się człowiekiem, aby Marcin de Porres stał się cały Boży.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Wydarzenia w Gidlach

 

Jest w powiecie sieradzkim wieś nazwana Gidle, w ośmiu milach od Piotrkowa, we czterech od Jasnej Góry albo Częstochowej, a w ośmiunastu milach od Krakowa. W której wsi znaleziony jest obraz Panny Przeczystej takim sposobem. W roku 1515, pod ten czas właśnie, gdy Luter niezbożny zaczynał kacerstwo swoje, które niemało Bogu czci, także Przenajświętszej Pannie ujmowało i ujmuje, kiedy i kędy może, na pohańbienie jego i tych, którzy obłądzeni za jego zdradliwą nauką idą, naleziony jest ten obraz przez kmiotka wsi pomienionej. Panem na on czas był tej majętności pan Adam Gidzielski herbu Róża.

Wyjechał tedy kmiotek tego pana na rolę z pługiem, aby ją sprawował, któremu imię było Jan, a przezwisko Czeczek. I gdy już część roli sprawił, dalej idąc z pługiem, stanęły mu woły, a dalej postąpić nie chcą. Dziwuje się, co się dzieje, bo tego przedtem nigdy nie czyniły, więc też i niedawno był wyjachał, spracować się tak barzo nie mogły, aby ustać miały: i sam tedy ich chcąc, aby dalej szły, zacinał, i temu, który był do pomocy, zacinać każe. Przecie woły dalej postąpić nie chcą i nie postępują. A gdy tym pilniej tego bicia przyczyniał i przyczyniać kazał, Pan Bóg jako z drugim Balaamem postępuje sobie. Bo w tym biciu przyklęknęły woły na ziemię.

Tu już chłopek pomieniony zdumieje się i przyklęknie. Co dalej czynić, rady sobie dać nie umie. Idzie jednak przed woły, które jako klęknęły, tak się podnieść nie chciały: i obaczy przed nimi obrazek niewielki barzo Przenajświętszej Panny z kamienia głazowego, wyrobiony także w kamieniu głazowym, jakoby na kształt kielicha wyrobionym był. A około tego kamienia i obrazu jasność barzo miła i przyjemna. I to obaczywszy, sam też jasnością tą poniekąd przestraszony poklęknie i paciorki z nabożeństwem mówi, tak jako mógł i umiał abo raczej jako Pan Bóg do serca jego podał, zwłaszcza w takim razie. A potem się ośmieliwszy, przystąpi bliżej i on obrazek weźmie.

Zaraz też i roboty poniechawszy, i wołki z roboty sprowadziwszy, poszedł do domu z onym obrazkiem. I powiedziawszy żenie swojej, jako się co stało, oddał jej obrazek do schowania. Która w prostocie swojej, uwinąwszy w chustkę chędogą białą, do skrzynie między ine szaty włożyła. A iż gospodarskie zabawki człowieka rozrywają, włożywszy do skrzyni ten obrazek, zapomniała o nim. Gospodarz też mniej o to dbał, i tak ten obrazek przez kilka czasów leżał w zapomnieniu.

Lepiej by był ten chłopek uczynił, kiedy by zaraz znalazszy ten drogi skarb, dał o tym znać kapłanom, których tam na ten czas trzech przy kościele farskim mieszkali, żeby oni to sami byli zanieśli. Tego się on nie domyślił abo też podobno Pan Bóg tak sporządził, chcąc zaraz ten obrazek cudem uczcić, jakoż się tak stało.

Słuchajże, co się stało. Kiedy ten obrazek był w domu kmiotka, który go znalazł, zachorował gospodarz na oczy, i prawie je od ciężkiego bólu stracił. Zachorowała potym i gospodyni, i także wzrok straciła, zachorowały dzieci, aż też czeladź, co u sąsiadów było z wielkim podziwieniem, że to wszyscy oraz w jednym domu tak niebezpieczno na oczy chorują, a w inszych domach zdrowi. Z pożałowania nad nimi, ciż sąsiedzi najęli jedną stateczną białągłowę, aby im służyła.

Trafiło się tedy, iż ta białagłowa weszła do komory, gdzie ten obrazek był schowany w skrzyni, którą z pewnej potrzeby otworzywszy, obaczy obrazek, obaczy też i jasność przy nim niezwyczajną. Który chocia przedtym między chustami był, tedy na ten czas cudownie na wierzchu znalazła go ta białagłowa. Przestraszona tą jasnością i światłością, którą przy nim widziała, zaraz wszystkiego tego, po co była weszła do komory, poniechawszy, wnidzie do izby, i pyta gospodyniej i gospodarza, jeśli wie o tym obrazku tak dziwnym: a oni już o tym byli jakoby zapomnieli. Dopiero sobie gospodarz i gospodyni wspomniawszy, powiedzieli jej, jako się co działo i jako go znalazł on człowiek. Ganiła im to ona niewiasta stara, że oni tego nie oddali do kościoła, co wiedzieć (mówiła do nich), jeśli was nie dla tego Pan Bóg pokarał.

Wzięła to sobie w głowę gospodyni i prosiła onej białej głowy, aby ją zaprowadziła do dworu do paniej, aby się jej jako mędrszej dołożyła i poradziła. Jakoż poradziła, i dobrze. Była to pani pobożna, z domu panów Trzcińskich wojewodzianka rawska, małżonka pana Adama Gidzielskiego. Ta jej rozkazała, aby nieodwłocznie zaraz prosto ze dworu poszła do księdza plebana, i to wszystko jemu opowiedziała. Co ona z chęcią uczyniła, życząc sobie i domowym wszystkim swoim tym prędszego od nawiedzenia abo raczej pokarania Boskiego uwolnienia. Przyszła tedy do księdza plebana, który na ten czas był ksiądz Piotr Wodka, i szczerze, tak jako jej pani radziła, wszystkę rzecz wypowiedziała.

Zaczym ksiądz pleban kapłanów swoich zwoławszy, a pana swego też o tym obwieściwszy, więc też i drugich kmiotków tej tam wsi zwoławszy, wszyscy poszli gromadno, i on obrazek z domu już często mianowanego kmiotka wzięli. Z przystojną abo raczej z powinną uczciwością do kościoła farskiego (bo też inszego na on czas nie było) zaprowadzili, i tam w kościele dzięki Panu Bogu oddawszy, zostawili.

A zaraz też jako on obrazek z domu wyniesiono, a ci którzy winniejszymi się być zdali, jako gospodarz i gospodyni, wyznali winę swoją oraz, co dziwna, wszyscy ozdrowieli i do pierwszego zdrowia przyszli. Z czego Pan Bóg niech będzie pochwalon na wieki, który i tych czasów już prawie ostatnich odnawia dawne cuda swoje, czego Mędrzec pragnął, gdy mówi: Ponów znaki, odmień cuda, aby Cię poznali narodowie, jako my poznali. I my tego życzymy naszym adwersarzom wiary katolickiej.

Obraz do kościoła farskiego zaniesiono było, gdzie był przez kilka czasów i na miejscu przystojnym, bo w cyborium, jako też jest tradycja dawna. Jednak znowu tymże sposobem, jakoś przedtym czytał, na miejscu wzwyż pomienionym, tam gdzie i pierwej, na tejże roli pokazał się chłopkowi w tejże światłości. Tylko ta różność, iż przedtym jednemu tylko, a tu wielom. Zaczym wszyscy obywatele do tego się ruszyli, aby przynajmniej tak, jako na prędce być mogło, słup abo krzyż wystawili na tymże miejscu. Tam kapłani on obraz włożyli.

Co gdy się między pobliższe sąsiady rozgłosiło, zaraz Pan Bóg wzbudził nabożeństwo w sercach ludzkich, i wiele ludzi a niemałymi tłumami tam się schodziło czasów pewnych na nabożeństwo. Aż za czasem dziedzic tego tam miejsca pomieniony, pan Adam Gidzielski, do czego się też przyłożyła małżonka jego, o którejś wzwyż czytał, zbudował kapliczkę niewielką, która ludzi tak gromadno tam się cisnących ogarnąć żadnym sposobem nie mogła. Potym pan Marcin Gidzielski, syn pana Adama Gidzielskiego, zbudował przestrzenszy i więtszy kościół, z jakiej okazjej, będziesz niżej czytał, gdy się cuda, które się tam działy dawniejszych czasów, wyliczać będą.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jak się Ojciec czuje?

 

Ojciec Jacek Woroniecki (1878-1949), ilekroć podczas choroby pytano go: "Jak się Ojciec czuje?", odpowiadał: "Bardzo dobrze, lepiej niż mi się należy".

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

W oczekiwaniu na straszny sąd Boży

 

W przeddzień śmierci mówił swojemu prowincjałowi, ojcu Bernardowi Przybylskiemu (1907-1979): "Boję się. Jutro stanę przed Bogiem Sędzią, będzie On kartkował wszystkie tomy mojej Etyki. Wodząc palcem po stronicach, zacznie mi wykazywać: Tego się dopuściłeś, to popełniłeś. Ale gdy Bóg skończy, wtedy Mu odpowiem: To prawda, Panie, wszystko to uczyniłem, lecz jestem autorem innej jeszcze książki, Tajemnica Miłosierdzia Bożego; tę miarę do mnie zastosuj!"

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jak przeor lwowski zwyciężył gestapowców logiką

 

Podczas okupacji ojcowie klasztoru lwowskiego wydali sporo fikcyjnych metryk chrztu dla ratowania Żydów. W akcję tę zaangażowani byli zwłaszcza ojcowie Anzelm Jezierski, Sylwester Paluch oraz Urban Szeremet. Ojciec Sylwester w swojej prostocie podpisywał wydawane dokumenty własnym imieniem i nazwiskiem. Jedna z tych metryk znalazła się w rękach gestapo. Przyszli więc aresztować ojca Sylwestra. Było to w lipcu albo sierpniu 1942 roku.

Wówczas przeor, ojciec Gundysław Junik (1880-1954), który świetnie mówił po niemiecku, wpadł na myśl, żeby zwyciężyć gestapowców logiką. Mianowicie wytłumaczył Niemcom, że na pewno ktoś się podszył pod nazwisko ojca Sylwestra: przecież on nie byłby tak naiwny, żeby własnym nazwiskiem podpisywać fałszywy dokument, który mógłby go kosztować życie. Gestapowcy uznali ten argument i odeszli. A ojciec Sylwester jeszcze przez wiele lat pracował niestrudzenie jako misjonarz i rekolekcjonista.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Wspomnienie brata Wojciecha

 

Brat Wojciech Pawlar (1875-1959), rasowy Ślązak i entuzjasta kultury niemieckiej, ciężko przeżywał hitlerowskie barbarzyństwa. Kiedyś przechodząc przez rynek krakowski, przystanął, aby posłuchać gadzinówki, i zaraz machnął ręką: Das ist ja nur Quatsch! (Same bzdury!) — powiedział po niemiecku. Usłyszał to jakiś szpicel i brat Wojciech został aresztowany.

Przesłuchanie było krótkie:

- Narodowość?

- Dominikańska.

- Polak?

- Nie.

- Niemiec?

- Nie.

- No to jakiej narodowości?

- Już mówiłem, dominikańskiej.

Hitlerowiec zapewne uznał, że ma przed sobą kogoś niespełna rozumu, bo kazał brata Wojciecha wypuścić.

Przedziwna była śmierć brata Wojciecha. W sam dzień śmierci — a było to w klasztorze gidelskim — pracował jeszcze przy swoich ukochanych pszczołach. Poczuł się słabo i przychodzi do przeora: "Ojcze przeorze, będę dzisiaj umierał. Zaraz pójdę się umyć, potem się wyspowiadam i umrę". Przeor mu na to, żeby nie żartował. "Ojcze przeorze, ja nie żartuję. Śmierć to poważna sprawa!" Pyta więc przeor, którego księdza mu przysłać. "Każdy ksiądz jest jednakowo ważny!" — odpowiada brat Wojciech, do ostatniej chwili nie tracąc swojej sympatycznej apodyktyczności.

I rzeczywiście — poszedł się jeszcze umyć, wyspowiadał się i umarł w otoczeniu modlących się współbraci.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Salomonowy wyrok

 

Było to niedługo po wojnie. Ojcowie Jerzy Bajorski i Reginald Wiśniowski prowadzili rekolekcje w jakiejś parafii wiejskiej. Wielkim problemem duszpasterskim były wówczas sprawy związane z siódmym przykazaniem. Nauka rekolekcyjna na ten temat była tak gorąca, że następnego ranka gospodarze znajdowali na swoich podwórkach pokradzione im kiedyś pługi, kosy, widły itp.; komuś przywiązano do płota kozę, komuś innemu podrzucono pieniądze jako równowartość za jakąś kradzież.

Wieczorem przyszli do misjonarzy dwaj wieśniacy i przyprowadzili ze sobą krowę z cielęciem. Pierwszy chciał je oddać drugiemu, a drugi nie chciał ich wziąć, przyszli więc do rekolekcjonistów po rozstrzygnięcie. Pierwszy powiada tak: "Weź ją, bo to twoja krowa, a cielę z niej się urodziło, więc też jest twoje". Na to drugi: "Ale ty ją wziąłeś, kiedy ja uciekłem przed frontem — więc pewnie i tak by się dla mnie zmarnowała; a poza tym twoje dzieci nie będą miały mleka, jeśli mnie ją oddasz".

Misjonarze wspólnie rozstrzygnęli: "Krowa niech wraca do właściciela, a cielę niech zostanie przy tym, który od początku się przy nim trudził. Właściciel krowy niech też dzieli się mlekiem z dziećmi tego drugiego, dopóki on nie dochowa się własnej krowy". Wyrok ten bardzo spodobał się obu rolnikom.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...